WHIPLASH. W POSZUKIWANIU WŁASNEGO RYTMU
Dziesięć lat już stuknęło jak mocny akcent na werblu od premiery tegoż filmu. A nie ukrywam, że z wielkim zaciekawieniem śledziłem każdy ruch pałeczki na ekranie, bo wszystko, co związane z perkusją, bliskie jest memu sercu, które od razu przyspiesza. Choć akurat muzyka jazzowa to nie do końca mój klimat, to jednak w tych skomplikowanych taktach można w pełni docenić kunszt niejednego dobosza, który wywija szesnastki na talerzu ride’ owym. Ja bardziej wolę klasyczny rock czy pop, gdzie wbrew pozorom też trzeba się wykazać. Z kolei najbardziej wpływowy perkusista jazzowy, Buddy Rich mawiał, że nieuki grają właśnie rocka. Nieuki?! Jestem ciekaw, co by powiedział, gdyby zobaczył Ricka Allena, perkusistę Def Leppard, który w 1984 roku stracił rękę w wypadku samochodowym. Dla niejednego muzyka byłby to cios i kompletne załamanie się. Jednoręki perkusista? A jednak. Allen nie zszedł na ławkę rezerwowych, tylko zmienił sprzęt na umożliwiający mu grę jedną ręką i obiema stopami. W jego postawie i grze czuć do dziś tą niezwykłą energię i inspirację, aby pokonywać wszelkie przeciwności losu. Z typowego perkusisty rockowego stał się na swój sposób indywidualnością muzyczną. Wciąż trzyma rytm kapeli, którą założył z kolegami.
Ale i Buddy Rich zdumiewa swoją charyzmą i wirtuozerią, uderzając jak szalony zarówno w talerze, bębny jak i same obręcze, jakby walczył uparcie z ciszą. Wszystko równiutko, raz cicho, potem głośniej. Co za precyzja, poczucie humoru, a także kontrola. O której zawsze powinni pamiętać zarówno perkusiści rockowi jak i jazzowi. Ale nade wszystko chyba chodzi o to, aby nie przytłoczyć danego utworu swoim ego. Trzymać puls, być sercem piosenki, nie przeszkadzać i wiedzieć, kiedy dodać jakąś ozdobę, a kiedy się wstrzymać. Oto cały sekret skutecznego bębnienia w jazzie, rocku czy jakimkolwiek innym muzycznym stylu.
Ściśle muzyczna tematyka filmu „Whiplash” z niewdzięcznym instrumentem, jakim jest perkusja w roli głównej, może nie jest łatwa w odbiorze dla każdego, ale jak wyciągniemy z tego ogólny sens, że człowiek uparcie chce przekraczać własne ograniczenia, to od razu poczujemy się, jakbyśmy oglądali film o zdeterminowanym sportowcu i wymagającym trenerze, a takie produkcje zawsze poruszają, inspirują i co tam jeszcze chcecie. Skoro to perkusja partneruje naszemu głównemu bohaterowi, rzecz będzie tu o rytmie i dyscyplinie. A także zadźwięczy tu pytanie, jakiego potrzebujemy nauczyciela, by osiągnąć wysokie wyniki w dziedzinie, którą kochamy? I czy chodzi o to, aby być najlepszym, czy o samą przyjemność grania?
Z początku powolny, jednostajny, rytm serca, coraz bardziej przyspiesza, wreszcie jest wybijany tak gęsto, że zmienia się w jeden ciągły szum. Dochodzą kotły i talerze, jakbyś chciał zasmakować wszystkiego. Tu, i tam, to, tom, tam, tam sssss, buch! Chcesz spróbować wszystkiego. Jesteś taki wszechstronny. Chcesz się popisać. Ale nie przesadzaj. Aż trudno w to uwierzyć, ile trzeba poświęcić godzin ćwiczeń na to, by grać lekko, z wyczuciem, by wiedzieć, kiedy dodać a kiedy wstrzymać się od niepotrzebnych akcentów.
I znów i znów. I jeszcze raz. Powtórka. Te same uderzenia. Monotonia jak u Ravela w „Bolero”. Trzymaj wytrwale ten puls. Oddychaj spokojnie. Nic nie dodawaj. Skup się na samym pulsie. To jak medytacja, mantra. To samo i samo, amo, mo, powtarzane przez kilkadziesiąt minut.
O tym jest „Whiplash”: o rytmie, rutynie, o wytrwałości, o nadziei, że kiedyś lekko zagra się koncert życia. Że cokolwiek pomyślisz w tej chwili i wybierzesz spośród tysiąca różnych interpretacji figur rytmicznych, będzie tą właściwą konstelacją nut, która po latach także się obroni, a ty nie będziesz się wstydził. To także film o cenie jaką się płaci, jeśli chce się być legendą. Najlepiej w ogóle zapomnieć o życiu osobistym, być jak mnich, który intensywnie praktykuje/patykuje swoją dziedzinę. Oddycha każdą nutą. Główny bohater to Andrew Neiman. Andrew studiuje w prestiżowym konserwatorium Schaffera i jak każdy pierwszak marzy, by już zacząć profesjonalną karierę muzyka. W kuluarach mówi się, że dobry start mają szczególnie ci, którzy dostaną się do szkolnego zespołu, prowadzonego przez wielką szychę – Fletchera. Ten ma ambicje, by swoim zespołem promować konserwatorium i zdobywać wszelkie możliwe nagrody. Porażka nie wchodzi w grę. Oto filozofia Fletchera, który przeraża swoim perfekcjonizmem, jakby nigdy uległ czarowi „pomyłkowej improwizacji”. Snuje się po uczelni jak duch, nasłuchuje. Gdy tylko widać jego cień, lub sylwetkę za szybą, mocniej biją serca młodych muzyków. Każdy chce zabłysnąć. A Fletcher wciąż uparcie szuka kogoś na miarę Charliego Parkera. Szuka indywidualności muzycznej. Szuka kogoś, kto się nie podda.
Wreszcie wchodzi bez pukania na zajęcia i wyszukuje do swojej orkiestry nowe talenty. Fletcher przemówił: „chce ciebie”. I nie ma dyskusji. Brzmi to jak ewangeliczne „pójdź za mną” i wybrany podąża za mistrzem, bo wie, że taka okazja się nigdy nie powtórzy. Że jego życie może się zmienić. Mogłoby się wydawać, że przeciętny Neiman raczej nie zainteresuje Fletchera. Jak na razie na ćwiczeniach wszyscy na niego narzekają, coś szwankuje w rytmie i potem sypie się już wszystko. A jednak gdy Fletcher gości na zajęciach, Andrew wreszcie trafia w sedno rytmu. Srogi mistrz zauważa te starania i zaprasza chłopaka na próbę, której nigdy już nie zapomni. Z początku wszystko płynie w spokojnym tempie. Uprzejmy Fletcher doradza, pyta o rodzinę. Okazuje się, że Andrew ma tylko ojca, niespełnionego pisarza i nauczyciela w podrzędnym liceum. Matka odeszła, zostawiła rodzinę. Dlaczego. Nie wiadomo. Fletcher jest pełen współczucia, ale gdy tylko próba się rozkręca, Andrew zdaje sobie sprawę, że ów zespół, do którego trafił to wyćwiczona gwardia, gotowa na każde skinienie wielkiego dyrygenta. A gdy nasz debiutant siada za instrumentem, by wybić rytm do tytułowego „Whiplasha”, zaczyna się koszmar. Jeszcze pierwsze minuty występu idą dobrze, Andrew nawet czuje miłe ciepełko, gdy Fletcher go chwali, przyrównując do nowego Buddyego Richa, ale w końcu nierozważny uczeń popełnia błąd. Za bardzo uwierzył w pochwały i już coś się rozjeżdża.
Stop!
„Nie do końca moje tempo” – tak tłumaczy Fletcher i przerywa po raz kolejny i kolejny i kolejny, aż trudno zrozumieć, czy za szybko, czy za wolne. Istny slalom między werblem, stopą a hi-hatem. Różnice są minimalne, ale Fletcher nie przepuści. W końcu rzuca krzesłem w nowego, na szczęście pudłuje, a huk spadającego stołka jest, jak mocny jak akcent na werblu. Co się stało? Andrew jest zdumiony furią nauczyciela. To przecież nie koncert The Who, nie będziemy rozwalali instrumentów. Oczywiście, że nie, ale jak ktoś gra w złym tempie, musi dostać ostrzeżenie. Andrew cały drży, już czuje, że powinien stąd uciekać. Brak wiary w siebie może spowodować, że wylecisz z zespołu, tak jak ten puzonista, który dał sobie wmówić, że popełnił błąd, mimo, że to kolega obok fałszował. Czyżbyś zwątpił w swój talent? Jeśli tak, to wylatujesz!
Oto zasady gry w zespole Fletchera. Jak już wejdziesz między to stado nadętych muzyków, trudno ci uwierzyć, że ci czarodzieje pięknych melodii to w istocie takie egoistyczne kanalie. Tu każdy walczy o względy Fletchera. Nadwrażliwiec wyleci z hukiem, a może i skończy ze sobą, mając poczucie, że nigdy nie będzie doskonały. Wielki Fletcher nie cacka się ze swoimi uczniami. Jedni uważają go za tyrana i sadystę, inni widzą w jego sposobie nauczania strategię przygotowania uczniów na konfrontację z zimną rzeczywistością, gdzie każdy może cię zhejtować, bo sztuka w głównej mierze opiera się na odwadze wykonawcy i humorach publiczności. Ale najważniejsza jest charyzma, która pozwala artyście na radzeniu sobie z krytyką. O tym, który komentarz cię dotknie aż za bardzo, decydujesz ty sam. Czas wstać po kolejnym upadku.
Neiman przechodząc ten chrzest bojowy, będzie się wciąż zastanawiał, czy wytrwać pod wodzą Fletchera, czy z opuszczoną głową przerwać koncert życia i przytulić się do taty, który zawsze będzie dumny ze swego syneczka? Taty, który w pewnym momencie swego życia zaprzestał ambicji pisarskich i został zwykłym nauczycielem. Czy Andrew ma znów powielić schemat swego ojca? Zwyczajność nie jest taka zła. Tu już nie chodzi tylko o sztukę, ale również o poczucie własnej wartości, o to, czy poprzestać na małym, czy iść dalej i przekroczyć granicę swoich umiejętności? Andrew będzie musiał sobie zadać pytanie, czego naprawdę chce? Być przeciętnym muzykiem, czy niezwykłym artystą, który stworzy swoją legendę? Fletcher jako ten symboliczny ojciec i mentor dla wielu artystów, może obrażać i rzucać krzesłami, ale ostatecznie to Andrew decyduje kim jest na scenie. Czy potrafi znieść krytykę, złośliwe uwagi i skupić się na swoim rytmie?
Ile Andrew będzie w stanie znieść, by wreszcie zagrać oszałamiające solo na koncercie pod kierownictwem samego Fletchera? Prawdziwi artyści to nie lekkoduchy czy niebieskie ptaki, to gladiatorzy, stający codziennie w Koloseum i walczący o swój byt, zyskując poklask lub kciuka w dół. Zostaną przy życiu ci najwytrwalsi, najodważniejsi, poszukujący nowych możliwości, ci uparci, którzy wczesnym rankiem siadają przed werblem i wybijają do znudzenia ten sam rytm, nawet gdy na palcach mają odciski i krew.
Jesteś niezadowolony?! To dobrze – krzyczy Fletcher do zapłakanego Neimana. Bo tylko gniew i furia pozwalają muzykowi się odbić od banału, jaki grają. Andrew mocniej zaciska dłonie na pałkach, jak na rękojeści miecza i walczy. Ja wam pokażę! Już wiem, czego chcę! Do diabła z nimi wszystkimi! Sztuka to egoistyczna profesja. Więc będę egoistą. Będę mistrzem! Dudnią kotły w tym rytuale, szaman wznosi ręce, wojownik znów uparcie bije w tarczę bębna, by znaleźć swój rytm. Kiedyś będzie gotów stać się legendą.
Komentarze
Prześlij komentarz