CZAS APOKALIPSY. MISJA DO WŁASN-EGO JĄDRA CIEMNOŚCI
Czterdzieści pięć lat już stuknęło od premiery tego filmu. To dobra okazja, by jeszcze raz wybrać się do mrocznej dżungli i zobaczyć, do czego zdolny jest pułkownik Kurtz. Tym bardziej, że sam reżyser Coppola znów zebrał ekipę fachowców, by odświeżyć swoje dzieło, pogłębić dźwięk i obraz. Efekty tej pracy możemy podziwiać w wersji „Final cut” z roku 2019. Może wreszcie usłyszymy taki wybuch jak na prawdziwej wojnie i prawie poczujemy zapach napalmu.
Tymczasem
Wita nas ciemny, duszny pokój. Sufit, którego fakturę znasz już na pamięć. Idealna scenografia dla tych, którzy ugrzęzli gdzieś w swoim życiu. Kapitan Willard (Martin Sheen) bohater i narrator (z głosem Joe Sheena) tej opowieści, od wielu miesięcy nie miał żadnej misji, nikogo nie zlikwidował, nic nie wysadził. Marny to bilans dla kogoś, kto całe życie związał z wojskiem, zaliczając pamiętny „Paragraf 22”. Wydaje się, że w tej scenie kryzysu bohatera, jest także zawarta biografia samego Martina Sheena, który w tamtym czasie wychodził z alkoholizmu, miał problemy z sercem i generalnie szukał dla siebie miejsca w życiu i w filmie, czemu potem da świadectwo w filmie „Zranione dusze”.
Ale ta stagnacja nie potrwa już długo, bowiem do drzwi pukają żołnierze z obietnicą tajnej misji. Cóż za ulga. Echa tej sceny pobrzmiewają również w „Gwiezdnych wrotach”, gdzie posępny pułkownik Jack O’ Neal, nie wie co począć ze swoim życiem po śmierci syna, aż zjawiają się posłańcy z wojska, by poinformować go o misji i tak naprawdę podróży w głąb siebie, co w „Czasie apokalipsy” oznacza podróż do „Jądra ciemności”. Sprawa jest poważna i delikatna. Tak zawsze się mówi, gdy trzeba kogoś usunąć. Zlikwidować. Tak powiada agent CIA, Jerry, jeden z cywilów o kamiennym wyrazie twarzy i czarnych „żukowych” oczach (To Jerry Zeisner, asystent samego Coppoli).
Cóż za umiejętna gra słowami, byleby nie „zabijać”. Zatem trzeba zlikwidować pewnego pułkownika Kurtza (oryginalnie miał się nazywać pułkownik Leigley), który zdezerterował i uczynił siebie niemalże Bogiem w sercu Kambodży. Amerykańska armia nie uznaje takich buntowników, którzy sieją obłęd w swoich inteligentnych i prowokacyjnych pytaniach. To trzeba wyprzeć, mniej myśleć i ślepo wykonywać kolejne instrukcje. Doktor Freud by oponował i zalecał głębszą terapię. Ale armia amerykańska nie będzie się cackała. Tam, gdzie toczy się choroba, trzeba uciąć zakażony fragment. Kapitan Willard musi spełnić tutaj niewdzięczny obowiązek chłopca na posyłki, który zgładzi Kurtza.
Postać tego pułkownika od początku jest bardzo enigmatyczna. Nie widzimy go w akcjach wojskowych, nie widzimy jak głosi on swoje kazania pośród nowej armii i jakie odprawia rytuały. Coppola oszczędza nam na razie tych widoków. To wszystko pada w relacjach wojskowych, którzy pokazują kapitanowi akta pułkownika i puszczają jego głos z taśmy, który zdaniem Willarda zupełnie nie pasuje do tego postawnego mężczyzny (Marlona Brando), ze zdjęć. Trudno pojąć to całe szaleństwo Kurtza, trzeba je poznawać stopniowo, warstwa po warstwie. Coraz głębiej w dżungli. Aż nastąpi konfrontacja.
Wśród wojskowych możemy zobaczyć na dalszym planie Harrisona Forda, który już miał za sobą mocne wejście w „Gwiezdnych Wojnach”. Tu rozgadany, pewny siebie kapitan Solo ustępuje miejsca skromnemu pułkownikowi Lucasowi, który podsuwa Willardowi kolejne zdjęcia i nagrania niczym kelner na tym ciężkostrawnym obiedzie z generałami, którzy zlecają morderstwo swojego towarzysza broni. Wątek „Gwiezdnych wojen” warto poruszyć jeszcze z jednego powodu. W końcu Francis Ford Copolla, założyciel wytwórni Zoetrope często pracował z młodym Georgem Lucasem nad różnymi filmami. Wreszcie Copolla przebił się ze swoim „Ojcem Chrzestnym”, a Lucas zrobił „Amerykańskie grafitti” i „Nową nadzieję”. Obaj udowodnili, że potrafią robić filmy, które potrafią na siebie zarobić. Jeden czarował zbrodnią na ekranie, drugi baśnią. Razem mieli nawet zacząć projekt o pewnym pułkowniku, który w dżungli założył własne królestwo, ale Lucas w końcu zajął się gwiezdnymi potyczkami, a Coppola uznał, że „Czas apokalipsy” to w pełni jego dzieło. To nie spodobało się Lucasowi, który widząc, ile ten film zgarnął nagród i pieniędzy z biletów, nie mógł przeboleć, że się nie rozdwoił, by zająć się także tą produkcją.
A teraz czas się zająć pułkownikiem pułkownikiem, cokolwiek to znaczy. Ciekawie ogląda się tą scenę, gdy podczas obiadu w skromnym pokoiku pełnym wojskowych aparatur pada zlecenie, że trzeba zlikwidować pułkownika. Ktoś coś kroi, przebija widelcem… zjada kawałek, rzeź się zaczęła. Ale trudno przełyka się kolejne kawałki, gdy Kurtz pyta swoim słabym, „więdnącym”, nosowym głosem z magnetofonu: „Jak to jest, kiedy (armia amerykańska) mordercy oskarżają morderców (Kurtza).
Przeciwko sobie wystawiamy nasze armie.
Przeciwko sobie układamy cały świat.
Nikt nie wie, czemu bierze udział w wojnie
Nikt nie wie, kto jest tutaj wrogiem
A który to twój brat
(Demony wojny)
Jeśli Kurtz został uznany przez poważnych generałów za opętanego mordercę, to co można powiedzieć o pułkowniku Kilgore’ u (Robert DuVall), który w swej brawurze momentami wywołuje śmiech. Działa on niczym maszyna do zabijania, a swoje krwawe jatki sygnuje kartami śmierci. Wielki entuzjasta surfingu nie przepuści żadnej fali, nawet gdy dookoła wybuchają pociski. Wielki admirator teatralnej formy wojny, bo jakże inaczej tłumaczyć muzykę Wagnera podczas zrzucania napalmu.
Oczywiście od razu nam się przypomina kultowa scena, w której zamyślony pułkownik wspomina sobie, jak kiedyś obstrzeliwali pewne wzgórze. Żaden się nie uchował. W powietrzu unosił się zapach napalmu. Pachniało zwycięstwem. „Uwielbiam zapach napalmu o poranku”, mówi to z takim rozmarzeniem, jakby miał na myśli zapach wody kolońskiej, a potem ze smutkiem stwierdza, że i ta wojna kiedyś się skończy. Dla pułkownika Kilgore’ a to tragedia. To typ, który tylko na wojnie rozkwita w pełni, tryska humorem, sam ustala granice bezpieczeństwa: „do diabła, nie uważa pan, że to niebezpieczne!?” „Jeśli ja mówię, że coś jest bezpieczne, to jest. Ja się nie boje!” – krzyczy na cały głos wśród deszczu pocisków i zachęca swoich chłopców z pułku do surfowania, gdy akurat jest dobra fala. Z pewnością pułkownikowi Kilgore’ owi nie będzie groziła amputacja ducha, o której wspominał ze zgrozą Pułkownik Frank Slade w „Zapachu kobiety”. W wersji pełnej „Czasu apokalipsy” Coppola zdecydował się pogłębić obraz Kilgore’ a, który w pierwszych scenach może nam się wydać typowym zbójem, którego cieszy rozsadzanie wszystkiego. Może tak jest, ale nie można mu odmówić także troskliwości o swoich żołnierzy, którzy zawsze dostaną dobry posiłek i po ciężkim dniu relaksują się przy ognisku. W dodanej scenie widzimy, jak Kilgore zarządza ratunek dla rannej matki z dzieckiem, więc jednak ma on odruchy człowieczeństwa.
Spotkanie z Kilgorem to jeden z wielu epizodów na drodze Willarda, który rozpoczął swoją tajną misję, jakby rzucony przez tych generałów, pozostawiony sam sobie. Tylko najbardziej zdesperowany człowiek mógł się zgodzić na taką misję. Willard mając za sobą parę niewygodnych operacji wojskowych i również nieudane życie osobiste nie miał już nic do stracenia. Potrzebował tej misji jak mityczny bohater, potrzebował wezwania, aby poznać siebie w tej ciężkiej wyprawie ku własnym lękom. Dlatego właśnie sprytni generałowie zdecydowali się go wybrać, mając jednocześnie czyste rączki.
Nasz kapitan płynie wynajętą łodzią w kierunku mrocznej puszczy. Towarzyszy mu jeszcze czterech ludzi, niewtajemniczonych w cel misji. Jedni są zbyt młodzi i zbyt naiwni, niedopasowani do kontekstu wojny, inni już zbyt przyzwyczajeni, zgorzkniali i nawet trochę podejrzliwi. Willard będzie świadkiem, jak każdy z nich po kolei zniknie, zupełnie jak warstwa po warstwie, aż dojdzie do jadra obłędu. Jeszcze parę przystanków, potyczki z tubylcami, pierwsze straty w załodze, przekleństwo przyzwyczajenia się do ludzi, których za chwilę trzeba żegnać na zawsze. Wojskowy obóz, w którym można poczuć się jak w domu, czy wizyta u arystokratów, którzy zamieszkali w dżungli, próbując tu sobie stworzyć raj.
Im dalej w głąb puszczy, tym silniejsza obecność tajemniczego pułkownika – Boga Grozy. Na początku znany tylko ze zdjęć i taśm, teraz także z mrocznej atmosfery, z trupów wiszących na drzewach i leżących na wysepkach. Wszędzie chmury much, krew, specyficzny zapach, duszność. Czujesz strach i mdłości. Wszystko to z rozkazu pułkownika.
„A czy możemy z nim porozmawiać?”
„Z pułkownikiem się nie rozmawia, pułkownika się słucha” – tłumaczy reporter, jeden z „wyznawców” Kurtza, oświecony przez Mistrza. Właściwie jedyny kontaktowy facet, z którym można tu pogadać w tym dziwnym miejscu. Wiele zdjęć zrobił w czasie grozy wojny, przyzwyczaił się już do tego piekła i tak sobie żyje, pstrykając ciekawe fotki. Reszta armii, „dzieci” pułkownika jest jak stado Zombie, zupełnie zahipnotyzowana. Gotowi na każde skinienie swego przywódcy, przygotowują kapitanowi Willardowi klatkę, w której nabierze on trochę pokory, aby rozmawiać z pułkownikiem.
Brando swoją rolą zbuntowanego Kurtza powtarza kreację z „Wyspy Doktora Moreau”, gdzie grał uczonego, który sobie stworzył własne „społeczeństwo”, a także idzie tu znajomym tropem buntownika z Bounty, Christiana Fletchera.
Nie tylko armia amerykańska chce się pozbyć niewygodnego pułkownika, także sam Kurtz ma siebie już dosyć. Nie widzi już jasnego punktu pośród mądrych ksiąg, nie widzi już logiki w swojej filozofii i całej tej wojnie. Mógłby zdecydować się na samobójstwo, lecz on pragnie, by wyrok wykonał kat godny jego osoby. Tym katem być Willard.
Z tego względu pułkownik wspaniałomyślnie dopuszcza kapitana do siebie i swoich myśli. Traktuje go jak ucznia, którego przygotowuje do najgorszego zadania. Słynny jest monolog, w którym Brando, ogolony na łyso niczym mnich buddyjski w starej świątyni wspomina tragiczne wydarzenia, gdy Wietkong obciął ręce dzieciom. Kurtz przyznaje, że to jest geniusz: być żołnierzem, ojcem, mężem, a zarazem zbrodniarzem. Tą kwestię rozważał już Erich Fromm w „Anatomii zła”, gdzie obowiązek wykonania rozkazu zniewalał wszelkie wyrzuty sumienia. Kurtz odpowiedział własną moralnością na tą wypaczoną rzeczywistość. Skoro oni tak mogą, to ja pójdę jeszcze dalej, by pokazać tym hipokrytom ich błędy. Kurtz nie zwariował, tylko zrozumiał absurd bezsensownej wojny. Dał bolesną lekcję armii, z której powstał i doskonale wiedział, że z tej drogi nie ma już powrotu. Trzeba zapomnieć o rodzinie, by zginąć dla swego ideału, jak zbrodniarz lub jak mesjasz, który oświecił paru ludzi. Zginąć niczym baranek na ołtarzu. Byk zabity podczas rytuału.
Tak jak w pierwszej scenie widzimy kapitana Willarda walczącego z demonami, a w tle słyszymy szamański głos Morrisona, tak pod koniec filmu, w ciemnej puszczy pełnej demonów, zamaskowany Willard doświadczając jądra ciemności, zabija niejako dawnego siebie, zabija Kurtza i powraca jako nowy człowiek, aby przekazać bolesną prawdę synowi pułkownika.
Jedno z najgłośniejszych filmowych rozliczeń z Wojną w Wietnamie, opowiedziane trochę tak jak legenda o zagubionym pułkowniku i wytrwałym łowcy, który szuka sensu w swojej życiowej misji.
Komentarze
Prześlij komentarz