PATCH ADAMS

 

 

Gdy patch…patrzę na ten film, po paru latach od samobójstwa Robina Williamsa, nie odbieram go już jako biografii zabawnego lekarza, co raczej widzę w nim między wierszami i scenami historię komika, który popadł w depresję, odebrał sobie życie, a potem niejako odrodził się na nowo, by znów nas wszystkich bawić. Po co? By pomóc nam znieść ból egzystencjalny, który czasem zbyt mocno dociska nas do ziemi. Oto największa choroba! Gdy w życiu nie dostrzegamy już życia i nie mamy siły nawet na odrobinę ironii. Williams o tym wiedział, gdy odkrywał maskę depresji. I równie dobrze wiedział, gdy właśnie wcielił się brawurowo w rolę Adamsa.

Adams? To ten z rodziny Addamsów? Nie. Ale i do niego czujemy sympatię. Huntera Patcha Adamsa poznajemy jako mężczyznę, który nie potrafi się odnaleźć w życiu, miota się niczym dziecko Saturna w meandrach melancholii. Facet w średnim wieku o duszy zagubionego dziecka. Nie trudno zrozumieć, że gdy wciąż obijasz się między różnymi miejscami i ludźmi, masz dosyć tego zawieszenia. Chcesz ze sobą skończyć. Chcesz jakoś sprowokować los, aby wreszcie inaczej potoczyła się twoja historia, aby doszło do jakiegoś przełomu, nawet śmierci. Naszego bohatera poznajemy właśnie w takich dramatycznych okolicznościach, gdy po próbie samobójczej, świadomy swoich lęków, postanawia się zgłosić na oddział psychiatryczny. Początkowo to on nam relacjonuje (voice over) co się z nim działo. Z chłodnym dystansem stwierdza, że ma problemy ze sobą. Jakby już wtedy umiejętnie wystawił sobie receptę na nowe życie. Jakby stanął naprzeciw siebie i próbował sobie pomóc jako przyjaciel i przyszły lekarz.

I szpital psychiatryczny ma być tym przejściem w nowe życie? „Lot nad kukułczym gniazdem” odbija się tu doniosłym echem. Gdy całe dnie spędzasz z wariatami, w końcu sam możesz popaść w obłęd. Ale chyba jeszcze gorsza jest obojętność lekarzy, którzy takich natchnionych opowieści, jak twoja słuchali dziesiątki razy. Nie jesteś wyjątkowy. Nie jesteś pępkiem świata. Jesteś tylko powtórzeniem tych samych nar-racji ludzi, którzy znaleźli się pod ścianą. Nikt nie da ci tu jasnych instrukcji, jak masz żyć. Zresztą nie wymagajmy cudów. Trafić na odpowiedniego lekarza, który nas pocieszy i znajdzie właściwy sposób leczenie, to jak trafić na loterii. Gdyby jeszcze trafić na chama, który diagnozuje cię w mig i rzuci jakąś intensywną filozofię życiową jak choćby Doktor House. Ale nie. Wokół ciebie są tylko obojętni lekarze, którzy nawet nie zdobywają się na cień ironii… „tak to interesujące, porozmawiamy o tym jutro”. I tyle słyszysz na koniec kolejnej terapii. Ten chłód personelu szpitalnego, przenosi się z jednego oddziału na drugi, w zależności od tego, co doktor Freud znajdzie we wnętrzu twojej szafy. Kompleksy, relacje z rodzicami, wyobcowanie, brak życiowej stabilności. Znasz to na pamięć. Przestajesz się oszukiwać. To nie miejsce dla ciebie. Jesteś zbyt świadom tego, co się tu dzieje. Na pewno jesteś w lepszej sytuacji niż twój współlokator, bojący się niewidzialnych (dla ciebie) wiewiórek. W tej roli Michael Jeter, który wcześniej Grał w „Zielonej mili” więźnia z białą myszką, a jeszcze wcześniej wraz z Williamsem zagrał brawurowo w „Fisher King”.

Choć początkowo Hunter Adams zachowuje dystans do innych pacjentów, to jednak z czasem zaprzyjaźnia się z nimi, dociera do nich. Pomaga Alfiemu w pokonaniu lęku przed wiewiórkami i rozumie zagadkę z czterema placami, jaką mu podsuwa matematyczny geniusz Arthur Mendelson. HUNTER, który niegdyś był ŁOWCĄ innego, lepszego życia, teraz staje się Patchem Adamsem. Wreszcie dostrzega coś, czego od dawna mu brakowało: celu życia. Będę lekarzem! Będę pomagał ludziom i nawiązywał z nimi relacje. Postanowił/ Brzmi jak marzenie małego chłopca. Gorzej. Te słowa wypowiada podekscytowany pacjent szpitala psychiatrycznego! A jednak Patch wie co robi. Jako że znalazł się w szpitalu na własne żądanie, równie dobrze może się sam wypisać. I robi to. Choć lekarze patrzą na niego niechętnie. Mogliby mu wmówić jakąś paranoję i zamknąć go na lata świetlne. Ale może Patch potrzebuje tego zderzenia z rzeczywistością. A niech ma. Wróci za parę miesięcy w jeszcze gorszym stanie.  

Jednak Hunter okazuje się medycznym geniuszem w swej dziedzinie. Oto rodzi się Patch…Patrz… Adams, ten który umie patrzeć między palcami na pacjenta jak na człowieka, podczas gdy inni lekarze studiują tylko parametry życiowe, chcąc zachować zdrowy dystans. Cała ta opowieść rozkręca się niczym bajka o zagubionym bohaterze, który wreszcie odnajduje swoje królestwo, medycynę. Najlepszy student na roku, z najwyższą średnią! Najbardziej uśmiechnięty, radosny, najbardziej otwarty. No ideała. Cud miód. Że aż niedobrze się robi. A nade wszystko cieszy go rozśmieszanie innych. A szczególnie pragnie rozśmieszyć pewną małomówną, poważną damę z roku, która postawiła sobie za honor: trzymać się z dala od facetów (Monica Potter). A jednak wobec Patcha będzie zupełnie bezbronna.

Jakie to słodkie i wzruszające. Tu rzeczywiście trochę może irytować (gdy jesteśmy sztywniakami) postawa Adamsa jako nonkonformisty, który uparcie żartuje ze wszystkiego i ze wszystkich. To nie pierwsza medyczna rola Williamsa, który osiem lat wcześniej, w 1990 roku zagrał doktora Malcolma Sayera w filmie „Przebudzenia”, będącej ekranizacją książki Olivera Saxa pod tym samym tytułem. Tamta kreacja to zupełne przeciwieństwo Patcha Adamsa. Wycofany, nieśmiały dr Sayer o niepewnym kroku wkracza między pacjentów w śpiączce, którzy przez wiele lat tak wegetują. Co za paradoks, że to właśnie lekarz o takim antyspołecznym usposobieniu, wybudza tych wszystkich pacjentów i uczy ich żyć na nowo, a sam również uczy się od nich brać z wielkim apetytem to, co przynosi każdy dzień. Jestem ciekaw, czy gdyby dr Sayer spotkał Patcha Adamsa, zaprzyjaźniliby się? Dwie strony medalu: wycofany, nieco przestraszony klinicysta i przebojowy clown uśmiechający się od ucha do ucha.

Williams budując Adamsa powtarza tu także trochę swoją legendarne role z „Good morning Vietnam” i „Stowarzyszenia umarłych poetów”, gdy wspomina o wujku Whitmanie. Jak zwykle błazen, który traktuje wszystko lekko, musi oberwać po głowie, nawet jeśli jest najlepszym studentem. Tu nasz żartowniś konfrontuje się z dziekanem Walcottem. I któż inny mógłby go grać jeśli nie Bob Gunton, na którego twarzy zawsze rysuje się ta powaga i wyższość. Jeszcze dodajmy okulary i już mamy dumnego urzędnika, lekarza, sędziego, adwokata czy naczelnika więzienia Shawshank. Jego chłód, zimny, naukowy obiektywizm idealnie kontrastują do ciepła i ironii Patcha Adamsa. Ale i Adams swoim głupkowatym zachowaniem staje się takim uwierającym kamyczkiem, który chciałoby się wreszcie wyrzucić. Te kretyńskie żarty na zjeździe ginekologów czy głupie przebieranki, takie robienie z siebie idioty na siłę, zamiast być po prostu dobrym studentem. Co za człowiek. Bawi i irytuje. Niebezpiecznie narusza naszą kamienną maskę opanowania i wywołuje śmiech.

Nie trudno tu się zgodzić z upierdliwym współlokatorem Patcha, Mitchem (Philip Seymour Hoffman), który zawód lekarza traktuje bardzo poważnie, że Adams nie jest godzien lekarskiego tytułu, bo ośmiesza ludzi w białym kitlu. Chociaż Patch jest starszy od Mitcha, to jednak ten drugi wydaje się być dość staroświecki w kwestii swego lekarskiego powołania. Dziadek Mitcha był lekarzem, jego ojciec jest lekarzem i on także pragnie być… wielkim lekarzem. Gdy on poświęca każdą chwilę na lektury i naukę, Patch wciąż żartuje i imprezuje, jakby w ogóle nie przykładał się do studiów… jakby już wszystko wiedział, jakby medycyna była w jego DNA. I mimo, że rzadko zobaczysz Adamsa przy książkach, on jest jednym z najlepszych studentów. Wkurzające!

Jednak Patch oprócz tego, że potrafi zapełnić rubryczki najlepszym ocenami, umie dotrzeć do pacjenta(zupełnie jak w „Między piekłem a niebem”, gdzie Williams wcielił się w pediatrę), zarówno dziecka jak i zgorzkniałego dorosłego, który właśnie umiera na raka trzustki. Wspomniałem wyżej, że to może naiwna opowiastka o facecie, który leczy śmiechem. Ale nie chodzi tu o uzdrawianie ciała, to jasne, że śmiech nie pokona białaczki czy raka. Chodzi raczej o uzdrawianie duszy, poprawę nastroju, samopoczucia pacjenta.

Ale zimny Walcott osiągnie swoją rację, gdy pod koniec filmu Patch przeżyje tragedię, otwierając swoją nietuzinkową praktykę lekarską na wszystkich… nawet na psychicznie chorych, którzy lubią się bawić się bronią i myślą nieustannie o śmierci. Złamie dystans i zasadę ograniczonego zaufania wobec pacjentów, jaką wyznaje służbista Walcott. Znów powróci dawny demon, gdy to sam Patch chciał popełnić samobójstwo. Straci on w wypadku osobę, którą ledwo co zdążył pokochać. Paradoksalnie dzięki tej tragedii film nie jest taką naiwną opowiastką o idealiście, który leczy śmiechem. Uderza w głębsze tony. Clown znów staje nad przepaścią rozpaczy, chciałby ze sobą skończyć. Ale czy warto? Przed nim roztacza się piękny widok zielonych dolin, błękitnego nieba i wspomnienie kobiety, która z początku była taka nieprzystępna i dumna.

A potem wreszcie, jak za dotknięciem magicznej różdżki uśmiechnęła się i pokochała Patcha, zaraziła się jego cudowną wizją otwarcia takiego niezwykłego Instytutu Zdrowia. Każde słowo wirowało i trzepotało jak skrzydła motyla. Tu mógł być nowy początek raju. A teraz jest ta przepaść i gniew, gdy znów bohater patrzy w dół. Słyszymy pojedynek na słowa z Bogiem, który jak zawsze miażdży swoją Ciszą. Aż wreszcie Clown coś zrozumiał, uronił łzę, a ona użyźniła jego wielką ideę leczenia wszystkich bez zbędnych formalności.

Za reżyserię odpowiada Tom Shadyac, który znany jest z takich nietuzinkowych produkcji jak: „Czy Noam Chomsky jest szczęśliwy czy wysoki?”, „Znamię”, „I AM”, „Ace Ventura”, „Bruce Wszechmogący”, „Kłamca, kłamca”, „Evan Wszechmogący”. To szerokie spectrum od filozofii, religii po komedię. Skoro tak owocnie wypadła współpraca z Jimem Carreyem, czemu nie mogłaby wypaść równie ciekawie z Robinem Williamsem. Znów przekonujemy się, że komik, stand-uper takiej klasy jak Carrey czy Williams potrafią wzruszyć i rozbawić do łez nawet bez tych infantylnych czerwonych nosów.

 

 

 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE