POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI
Co tak naprawdę decyduje, że dany film staje się klasykiem i chce się do niego wracać po trzydziestu latach? Czy tacy zdolni twórcy jak Steven Spielberg, Robert Zemeckis, Bob Gale, Alan Silvestri i cała obsada aktorska zdawali sobie sprawę, jaki kręcą niezwykły film? Musieli założyć, że historia ma potencjał, ale żeby się przekonać, czy „Powrót do przyszłości” stanie się tym, czym jest, fenomenem popkultury, potrzebowaliby wehikułu czasu. Ten film jest jak baśń, która zarazem bawi i skłania do głębokiej refleksji nad tym, jak w tej jednej chwili kształtujemy nasze charaktery, nawyki, kompleksy, wreszcie nasze wybory, naszą przyszłość lub nawet przeznaczenie.
Właśnie oglądam wywiad z Michaelem J. Foxem, wspomina kultowy „Powrót…”, rety to już przecież nie ten Marty McFly, ale i tak nieźle wygląda, tyle że nie panuje nad tikami. No właśnie. Parkinson. Nie jest jeszcze tak tragicznie, jak w przypadku Muhammada Alego, ale jednak od Marty’ ego McFly’ a do Michaela J. Foxa dzielą lata świetlne, które znów z sentymentu przemierzam, by napisać ten tekst.
Mogłoby się wydawać, że również lata świetlne dzielą Marty’ ego McFly’ a od marzeń o zaistnieniu w świecie muzyki i posiadaniu Toyoty SR5, którą mógłby jeździć ze swoją dziewczyną Jennifer na wypady poza miasto. Marty to taki bohater, do którego od razu czujemy sympatię. Zwyczajny dzieciak z poczuciem humoru, który uparcie wierzy w swoje marzenia o byciu gwiazdą rocka. Właśnie przemierza drogę do szkoły na deskorolce, z walkmanem na uszach (Aiwa HS-P07), a i tak zawsze się spóźnia i dostaje karteczkę od dyrektora, mistrza dyscypliny Stricklanda, którego nazwisko już podpowiada, że facet lubi zawiązywać stryczki dyscypliny na szyi każdego, kto za bardzo się wychyla z urobionej masy uczniów. (Ciekawe, czy poradziłby sobie z Ferrisem Buellerem?). Strickland dopadnie każdego, kto chce odlecieć do fantazyjnej krainy. Marty już zbyt dotkliwie odczuwa ten sznur na swojej szyi, podobnie zresztą jak przed laty jego ciapowaty ojciec George, który też bujał w obłokach, pisząc opowieści fantasy, aby uciec od swego losu ofermy. Czyżby koło się domknęło? Marty czuje ukłucie w sercu.
I od nowego akapitu, ale nie od nowego rozdziału życia. Marty wraca do domu. Właśnie przegrał eliminacje w konkursie muzycznym, a samochód, którym miał jechać ze swoją dziewczyną na weekend, został rozbity. I to przez kogo?! Przez Biffa, dawnego dręczyciela George’ a McFly’ a. Biff jako samiec Alfa, urodzony lider został kierownikiem, by zarządzać takimi słabymi ludźmi jak George McFly, zdolnymi, pracowitymi, przestraszonymi i posłusznymi.
Żeby jeszcze bardziej otrzeźwieć ze swych marzeń, Marty konfrontuje się z równie marnym obrazem swej rodziny. Na tapetę daję obraz Vincenta van Gogha „Jedzący kartofle”, ale to zbyt smutne, przygnębiające i zbyt ciemne. Dodajmy trochę więcej kiczowatych kolorów. Więcej przesłodzonej Ameryki, tłuszczu, cukru, kiczu, telewizora, pstrokatych, marnych ciuchów, śmiechu i narzekań.
Rozejrzyj się Marty. Co za okropnie przeciętna rodzinka. Czemu patrzysz na nich jak na kosmitów. To twoja rodzinka. Należysz do nich, choć myślami jesteś gdzie indziej. Twój ojciec oferma, w tych okropnych okularach wygląda trochę jak z „Zemsty frajerów”, ale George McFly raczej nie ma zamiaru się mścić. Nie chce już niczego wyrwać od życia. Dalej znudzona matka, popijająca nowego drinka, by uciec od koszmaru, w którym tkwi od lat, siostrzyczka będąca karykaturą lalki Barbie z tym ostrym makijażem i pstrokatymi ciuszkami, no i braciszek, dostawca pizzy, przerysowany z tatusia, jeśli chodzi o ten głupawy śmiech. A między nimi Marty, który wciąż zdaje się stać nad przepaścią. Albo wpadnie w wielką przegraną i skończy jak oni, albo coś zmieni w swoim życiu. Na jego chłopięcej buzi jeszcze drży to zdziwienie i pytanie: „co ja tu robię?!”, jeszcze maluje się ta determinacja, zniecierpliwienie, by nie skończyć tak jak oni. Czyli jak?! Przecież nie są degeneratami! Ale nie są też bohaterami z pierwszych stron gazet. Gdzieś w pewnym momencie swego życia odpuścili sobie, nie chcąc niczego lepszego dla siebie.
Mieliście czasem wrażenie, że wasze życie przypomina to ze „Świata według kiepskich”, albo z „Dnia świra”, że stanęliście w miejscu i zadowalacie się tą lekkostrawną prozą życia, podczas gdy gdzieś tam, za górami, za lasami może być to wyśnione życie, gdzie wszystko do siebie pasuje. Ta świadomość jest nie do zniesienia. Przecież mieliście kiedyś marzenia, chcieliście się wyrwać, chcieliście być kimś. No ale… Zawieszacie głos i przygotowujecie w myślach jakąś wymówkę. Jakoś nie starczyło sił na porządny plan, zabrakło motywacji i głosu Briana Tracy’ ego, czy kogo tam mieliście na tapecie. I tak roztrwoniliście tą energię, młodość i klops. I każdy kolejny dzień jest jak „dzień świstaka, dzień świra”. To nie jest już komedia. To jest tragedia. Powtarzane jak mantra „gdybym wtedy, gdybym to” i nawet się nie obejrzysz, gdy zakuwasz się w dyby. Koszmar niespełnionego życia. Siedzicie obok Ferdka i oglądacie, co popadnie w tandetnym tv. Ooo, właśnie tapeta się odkleiła od ściany, tak jak wasze marzenia odkleiły się już dawno od waszego życia. Odpuściliście już? Pyta złośliwy duszek. Nie śpieszcie się z odpowiedzą. Czekacie w dekadenckim nastroju na koniec swej opowieści? I właściwie jak ona mogłaby się skończyć?. Co za koszmar. Patrząc na historię Marty’ego, dochodzimy do wniosku, że im bardziej nudne otoczenie, tym bardziej główny bohater z duszą artysty chce coś zrobić, by się odbić od tego dna.
Nie dziwne, że Marty mając tak nudną rodzinkę rodem z programu satyrycznego, ucieka na przemian w ramiona swej ukochanej Jennifer, a potem znów sięga po gitarę, by przelać swoje uczucia w muzykę. A jak mu mało mocnych wrażeń i decybeli, to odwiedza pewnego geniusza. No i pojawia się kolejna ważna persona. Doktor Emmet Brown. Fizyk, wynalazca, uczony, człowiek o szerokich horyzontach, choć wszyscy w okolicy nazywają go po prostu miejscowym dziwakiem. Z tymi rozwianymi, siwymi włosami a’ la Einstein i obłędem w oczach, nieustannie eksploruje nowe tereny nauki, a przy okazji wprowadza Marty’ ego w nowe wymiary fizyki i mechaniki. Aż trudno uwierzyć, że tych dwóch bohaterów tworzy tandem dobrych kumpli. Dzieli ich przynajmniej kilkadziesiąt lat różnicy. Mają różne doświadczenia i priorytety. Marty to artysta, zgłębiający rockowe riffy, a Brown to naukowiec, starający się wynaleźć coś przełomowego, jak choćby wehikuł czasu. Są jak mistrz i uczeń – stały element baśniowej gramatyki z morałem. Brakuje nam jeszcze wyprawy, podróży, procesu, w którym nasz bohater, Marty wykaże się odwagą i pomysłowością. Ale chyba nigdy się nie spodziewał, że odbędzie wyprawę w czasie i pozna swoich rodziców jako nastolatków.
Wszystko przez pewien niefortunny eksperyment Doktora Browna z wehikułem czasu. Chwila nieuwagi i Marty McFly cofa się o jakieś trzydzieści lat wstecz, gdy jego rodzice mieli tyle lat co on teraz. Trudno w to uwierzyć. Teraz Marty, który swoim wtargnięciem w scenografie z lat pięćdziesiątych zaburzył kontinuum czasowe, musi koniecznie coś zrobić, by jego rodzice zakochali się w sobie. W przeciwnym razie Marty nigdy się nie urodzi. Jakby w ogóle nie istniał. O ile wcześniej traktował swoich rodziców jako istoty z innej planety, o tyle teraz musi działać razem z nimi. Musi się z nimi zaprzyjaźnić. Tylko jak tu działać? Wystarczy spojrzeć na niepewnego siebie George’ a McFly’ a (typowego nerda), by poważnie zastanowić się nad sensem swego życia. Marty staje się niejako kumplem i nauczycielem dla swego ojca od spraw męsko-damskich. Muszą zdążyć z tym lekcjami obycia towarzyskiego do balu, na którym być może George i Lorraine zatańczą swój pierwszy ważny taniec. Być może. Problem w tym, że młodziutka Lorraine kompletnie nie zwraca uwagi na ciapowatego George’ a. Ona zakochuje się w przebojowym Martym! To dopiero pikantna historia. Na horyzoncie zjawia się jeszcze jeden bohater, którego Marty zna z obecnych czasów jako chamowatego Biffa, irytującego kierownika swego ojca. Jak widać Biff, urodzony lider niewiele się zmienił. Tak jak w latach osiemdziesiątych szefuje sobie i ustawia każdego wedle swego widzi mi się, tak trzydzieści lat wcześniej również wiódł prym jako lider swej grupy. Okazuje się, że już w czasach szkolnych sprytny Biff umiał sobie załatwić „odrabiacza” swoich prac domowych. Nie trudno się domyślić, że tym „odrabiaczem-niewolnikiem” był właśnie George McFly. Sprawy się jeszcze bardziej komplikują, gdy okazuje się, że Biffowi również bardzo podoba się Lorraine. Który z rycerzy zwycięży o rękę księżniczki na balu? Ten, który ma obok siebie pomysłowego giermka (Marty’ ego), ale nie tylko.
Powiadają we wszystkich bajkach i legendach, że wystarczy jeden odważny czyn, by cała historia życia bohatera zmieniła się na lepsze. Niepewny siebie George McFly jednoczy wszystkie swoje siły w gniewie, by uderzyć jak dotąd nietykalnego Biffa, który akurat zbyt agresywnie dobierał się do Lorraine. Drżąca dłoń George’a zmienia się momentalnie w twardą pięść nokautującą Biffa. A już po chwili ta pięść zmienia się w dłoń, którą George podaje przestraszonej Lorraine. Z jednej strony zdecydowanie, by walczyć o swoją księżniczką, z drugiej strony czułość i opiekuńczość. Chyba wreszcie George zmienił się w mężczyznę i zaimponował Lorraine swoją odwagą i troską.
Jedno celne uderzenie i życie zmienia się nie do poznania. Jedni tracą po takim uderzeniu pamięć, inni zyskują pewność siebie, by odważnie kroczyć przez życie. Podczas gdy bal trwa w najlepsze, a George i Lorraine tańczą nie widząc nic poza sobą, Marty musi uciekać jak Kopciuszek, by zdążyć na wyładowanie elektryczne, dzięki któremu przeniesie się do przyszłości.
Oczywiście, że mu się udaje, a po powrocie przeżywa szok, że jego rodzina wygląda inaczej. Nie przypominają tych nieudaczników, z którymi jadł śniadania i obiady. Są tacy otwarci, swobodni, dobrze ubrani, w pełni realizujący swój potencjał. Wyglądają jak z reklamy, albo z amerykańskiego snu, co może trochę razić. Jakby to wyśnione szczęście zawsze szło w parze z ładnym domem, drogimi ciuchami, lepszym samochodem itd.
I choć ta sielanka rodzinna jest przyjemna, twórcy nie dają nam się znudzić i już wysyłają Marty’ ego w kolejne przygody, rozgrywające się raz w futurystycznych scenografiach, to znowuż na sielskim dzikim zachodzie, gdzie i sam doktor Brown doświadczy czegoś tak abstrakcyjnego jak miłość do nauczycielki, Clary Clayton. Dodatkowo wraz z niezwykłymi przygodami, pojawiają się równie efektowne gadżety, jakie występuję od kultowego już DeLoreana, po samo zawiązujące się buty Nike, deskolotkę, latający pociąg Juliusz Verne.
Ale pomimo tego całego przepychu przygód i gadżetów, misternych planów układanych na makiecie, Marty zawsze wraca pod swój zwyczajny dom, wraca do chwili obecnej, bo to ona jest najważniejsza. Doc Brown tłumaczy Marty’ emu i Jennifer, że ich przyszłość jest tym, co obecnie tworzą, więc niech robią to jak najmądrzej i najlepiej.
Jeśli wracać, to nie do przeszłości czy przyszłości, ale do teraźniejszości. To w niej mamy największe szanse, by uczynić nasze życie takim, jakie byśmy chcieli. Chyba już nie będę się cofał do poprzednich akapitów, by szukać w nich błędów. Ostatecznie, najważniejsze jest ostatnie zdanie. Chwila obecna — jakże potężna wobec oparów poprzednich chwil, w których zrodziły się nasze lęki, kompleksy i fascynacje.
Komentarze
Prześlij komentarz