DOTKNIĘCIE RĘKI


Rzecz będzie o tworzeniu, najwspanialszej zdolności człowieka, jaką mógł dostać od wielkiego Twórcy. Będzie o tworzeniu i dzieleniu się. Ten film to swoisty pokłon twórcy filmowego dla twórczości wszelakiej, choć w tym wypadku muzyki, wszak języka doskonałego.

Zanussi znany już widzom ze swojego psychologicznego kina, gdzie nie brak moralnych dylematów w znanych scenografiach uniwersytetu, środowiska akademickiego, czy gór wysokich, tym razem przenosi nas w świat starego kompozytora Henry’ ego Kesdiego, który przeżył wojnę i podobnie jak Władysław Szpilman stracił mnóstwo przyjaciół i bliskich w tym swoją pierwszą żonę. Ale w przeciwieństwie do Szpilmana, Kesdi nie wykorzystał twórczo darowanego mu po raz drugi życia. Zamknął się w swoim domu, dworku podobnym do tego z Pana Tadeusza, zatrzasnął klapę fortepianu i żyje sobie spokojnie ze swoją drugą żoną, Heleną, która jest istną oazą spokoju, cierpliwą służącą dla swego kapryśnego i coraz bardziej schorowanego męża. Z ironicznym uśmiechem i wyrozumiałością na twarzy w każdej wysłuchuje narzekań swego męża. Wygląda na to, że wszystkie lęki, złości, żale, jakie Kesdi miał prawo czuć po wojnie, tłumione przez lata w duszy twórcy, odzywają się teraz w postaci różnych chorób i wraz ze starością coraz bardziej dręczą bohatera. Kesdi postanowił sobie, że już nigdy nic nie napisze, bo nie warto tworzyć dla takiego świata, który doprowadził do największej zagłady. No cóż, skoro twórca nie chce tworzyć, to tym samym te wszystkie emocje, które mógłby przelać na nuty, coraz bardziej się w nim kumulują i rozbijają go wewnętrznie. Henry jako niespełniony twórca jest zarazem człowiekiem nie do zniesienia. Łatwo popada w stany alkoholowego zamroczenia, by szybciej się znieczulić. Tak pewnie by było do końca życia Henry’ego, gdyby nie spotkanie pewnego młodego człowieka, studenta muzykologii, niejakiego Stefana Bugajskiego, który od pewnego czasu nosi w sobie wizję napisania pięknej symfonii. Lecz co dziwne, czuje, że to nie on ma ją napisać. On jest tylko medium siły twórczej. Nosi w sobie ideę, którą musi przekazać komuś innemu. Twórcą ma być właśnie Kesdi. Ale dlaczego akurat on? Ten, który do tylu lat nic nie skomponował?! Stefan tego nie potrafi wytłumaczyć. Po prostu tak czuje. Muzykologia przeplata się tu z parapsychologią. Ciekawe, jaką symfonię zagrają razem? Jak teraz namówić Kesdiego, by stworzył po latach długiej nieobecności wielką symfonię z charakterystycznym motywem „Exodusa” Wojciecha Kilara? Nie będzie to łatwe. Stefan wykłada w Krakowie, a Kesdi mieszka w Szwecji. Stefan jest jednak zdeterminowany, by zrealizować swój szalony pomysł i namówić nieprzystępnego kompozytora do współpracy. Dla chcącego nic trudnego. Z listem polecającym od swego profesora (w tej roli Aleksander Bardini) rusza do mistrza, który zaszył się daleko i głęboko przed światem. Parę lat później ten motyw „ukrywającego się mistrza” wykorzysta Gus van Sant w filmie „Szukając siebie”. Oto młody bohater idzie odnaleźć starego mistrza. Jakże charakterystyczna to poetyka dla mitów i legend. Szukamy mistrzów, aby zyskać mądrość i zmienić swoje życie. I często sama osoba tajemniczego mistrza jest tylko pretekstem do wyruszenia w wielką podróż, a z czasem traci na znaczeniu, gdy bohater odkrywa coś innego. Na przykład jakąś magiczną moc w sobie samym?

Tych magicznych i parapsychologicznych tropów będzie w tym filmie całkiem sporo. Stefan przez swoje muzyczne wizje i sny, uświadamia sobie, że dysponuje wielką uzdrawiającą mocą, którą może wykorzystać, by pomóc schorowanemu kompozytorowi. Pierwsze spotkanie obu panów nie należy bynajmniej do udanych, bo Kesdi okazuje się być furiatem, który rzuci się na każdego intruza ze strzelbą lub nożem, byleby mu dać spokój. No i gdy tylko Stefan zjawia się niespodziewanie, wręcz wprasza się do domostwa kompozytora z różdżką energetyczną, by sprawdzić energię, Henry Kesdi aż kipi złą energią. Dochodzi do zranienia intruza w rękę. To zresztą ciekawe, że zraniona ręka Stefana potem okaże się ręką uzdrawiającą dla Henry’ ego. Stefan jest nieustępliwy. Zwraca uwagę Kesdiemu, że ten śpi na żyle wodnej, która jest przyczyną jego wielu problemów zdrowotnych. Gdy ten obolały z ciekawości zmienia swoją sypialnię i odkrywa, że Bugajski miał rację, nabiera zaufania do tego obcego człowieka.

Wreszcie dochodzą do porozumienia i Stefan może zostać w domu Henry’ ego do czasu aż ten nie skomponuje swego dzieła. A wszystko to za sprawą paru dźwięków, które Stefan gra Kesdiemu niczym na czarodziejskim flecie. Bo co też może najsilniej przemówić do kompozytora jeśli nie muzyka. Żona kompozytora dziwi się, że obcy, młody człowiek ma tak duży wpływ na jej starego, upartego męża. Ale póki ma to zmierzać w kierunku symfonii, ku czemuś dobremu, czemu nie pozwolić na ten dziwny układ. Z tygodnia na tydzień Henry przestaje być obolałym starcem i zmienia w energicznego twórcę, który tryska radością. Gdy tylko coś mu doskwiera, Stefan leczy go swoim niezwykłym dotykiem.

Zupełnie jakby Lothaire Blutheu znów wcielał się w rolę Jezusa, jak wcześniej w produkcji „Jezus z Montrealu”. Zresztą gdy spojrzymy na nazwisko głównego bohatera: „Bugajski” może nam się skojarzyć ze słowem „Bóg”. Oto Bóg, który szuka narzędzia do wykonania swego planu.

Kesdi jest zdumiony tą rewolucją, jaka zaszła w życiu. Brakuje mu jeszcze młodej muzy. Żona Helena tylko wzdycha na te rewolucje, bo już zbyt wiele widziała takich zrywów. Prędzej czy później jej mąż kończył z butelką w pokoju. Znów zapijał smutki, zamiast wylewać ze swojego naczynia wyobraźni niezwykłą muzykę. Stefan jednak tłumaczy kompozytorowi, że wszyscy są naczyniami, z których powinni przelewać swoje talenty, możliwości, siły twórcze. Tak naprawdę to nie my decydujemy, ile będziemy mieli tych sił twórczych. Jesteśmy nimi napełniani i winniśmy jak najszybciej je przelewać innym ludziom. Tak jak Stefan służy swoim leczącym dotykiem, tak Henry winien służyć słuchaczom swoim muzycznym darem. Nie przypadkowo chyba to Max von Sydow, stały aktor filmów Bergmana gra tu główną rolę zmęczonego twórcy, który zatracił poczucie sensu, poczucie Boga w swoim życiu. Tu Zanussi odpowiada Bergmanowi, że wobec poczucia pustki w życiu najlepsza jest twórczość. Zamknij oczy, przestań myśleć o wydatkach, zarobkach, premiach, kontraktach. Jesteś artystą, masz dar i twoim obowiązkiem jest dzielić się z nim z pozostałymi. Wtedy nigdy nie zginiesz. Dlatego może oryginalny tytuł filmu to „Silent touch”, czyli cichy dotyk a nie „dotknięcie ręki”. Wyrażenie „Cichy dotyk” nawiązuje lepiej do muzycznej profesji głównego bohatera, ale także podkreśla, że ten inspirujący dotyk nigdy nie powinien wypływać z pychy czy dumy. Nie powinien być głośny, ale powinien być wyraźny, celny, trafiać w sedno, w rdzeń danej osoby, która jak dzwon może jeszcze wybrzmieć niesamowitą barwą.

Aż nagle zjawia „wysłannik niebios” z niezwykłym darem. Odpowiada na potrzeby człowieka i zaczyna go inspirować do twórczego działania. Czego jeszcze brakuje twórcy? Z całym szacunkiem, ale leczący dotyk Stefana nie zastąpi dotyku pięknej kobiety. Muza jest niezbędna. Muza? Czyli żona? Ależ nie. Znaczy się sekretarka muzyczna, która poskłada partytury i ukoi nerwy mistrza. Nie trzeba chyba dodawać, że ów muza powinna być młoda i piękna. Podekscytowany Henry znajduje taką kobietę w osobie Annette Berg, a jej nazwisko dziwnie nam się kojarzy ze szczytem, jaki może osiągnąć twórca, gdy mocno się skupi. Nie trudno się domyślić, że między Annette, a doświadczonym Henrym nawiązuje się romans i to w tym samym domu, w którym mieszka on z żoną. No bo artysta musi mieć kochankę i opiekunkę. Żona tylko wzdycha, dobrze wie, za kogo wyszła za mąż. Za artystę, któremu trzeba wybaczać największe wpadki i zdrady. A zresztą ten związek z Annette to tylko sex. W tym uczuciowym napięciu rodzi się wreszcie symfonia, a fakt, że została ona skomponowana po prawie czterdziestu latach ciszy, wzbudza medialne zainteresowanie. Kesdi znów jest w centrum uwagi i chętnie udziela wywiadów, nawet Beacie Tyszkiewicz. Henry rośnie w siłę, podczas gdy zraniona ręka Stefana, którą dotąd leczył sam, nagle się odzywa i znachor sam popada w chorobę.

Jesteśmy naczyniami. Stefan przelał całą swoją energię na Kesdiego, który skomponował wielką symfonię. Mało tego! Wdał się w romans z młodą kobietą, która urodziła mu jedynego potomka, a teraz już, gdy płomień przygasł, Henry opadł z sił. Chyba zrealizował już wszystkie życiowe ambicje. Pikanterii dodaje fakt, że synem Kesdiego zajmuje się zarówno jego kochanka jak i żona – dwie kobiety jego życia.

Stefan po tym twórczym zamieszaniu czuje się pusty i zmęczony jednak w końcu wzruszony spogląda na śpiącego Henryego, któremu coraz częściej zdarza wyłączać z rozmów, a potem spogląda na niemowlę, nowe życie, które przecież jest najdoskonalszym wyrazem twórczości. Symfonia się zamyka. Słychać płacz dziecka i nową nadzieję.

Ten film to udany powrót Zanussiego, który tu nie przynudza moralnymi dylematami i dysputami intelektualistów. Wszystko zgrabnie jest ze sobą połączone – za scenariusz odpowiadał reżyser a także Edward Żebrowski, z którym już wcześniej Zanussi współpracował. A jako że film jest anglojęzyczny, w drużynie scenarzystów nie mogło zabraknąć anglika: Petera Morgana, znanego z filmu „Królowa”, czy ostatnio z serialu „The Crown”.

Za zdjęcia zaś odpowiadał Jarosław Żamojda, który trzy lata później zrealizuje swój debiutancki i co dla niektórych kultowy film: „Młode wilki”.

Zgrabna koprodukcja studia Filmowego Tor i Marka Forstatera, znanego choćby z filmy „Monty Python i święty Graal”. I o ile filozofia zawarta w filmie mówi przede wszystkim o tworzeniu i dzieleniu się swoim talentem, czerpaniu z własnego naczynia, nie licząc się z zyskami, o tyle Forstater nie przepuścił Pythonom i pozwał ich o zaległe tantiemy filmu o Święty Graalu. Jak widać producent swój Graal miał zbyt pusty i musiał go czymś napełnić, by tworzyć kolejne niezwykłe filmy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE