JOBS



Coście się tak uczepili tego Jobsa! Chyba żaden wynalazca nie doczekał się tylu filmów i książek na swój temat, co właśnie Steve Jobs. Wizjoner komputerów z życiorysem gwiazdy rocka. No prawie.

Lata siedemdziesiąte. Jeszcze nie tak dawno Ameryka przechodziła mocną depresję po wojnie w Wietnamie, ale powoli kraj się odradza. Przynajmniej politycy w to wierzą i ruszają z nowymi kampaniami i obietnicami, klepiąc po ramieniu zirytowanych weteranów. A z kolei filmowcy jak zwykle przyjmują rolę „wyrzutów sumienia” i wierzą w oczyszczającą moc sztuki. Tak, ten kraj potrzebuje solidnego katharsis. Gdzieś dalej, w słonecznej Kalifornii łzy dawnych cierpień, krzywd zrosiły już zielone sady jabłoniowe. Zapach napalmu zmienia się coraz bardziej w zapach krzemu. W powietrzu czuć wielką rewolucję społeczną. Hippisi grają i śpiewają, zachęcając do podróży w głąb siebie. Obrazy są zasnute przez babie lato, jakby to były bajkowe ilustracje.

Jest leniwe, ciepłe popołudnie. Pod jednym z jabłoni leży rozmarzony szaman z brodą, właśnie zażył trochę kwasu. Choć i bez tego zachowuje się dość dziwnie, zrażając do siebie zbyt wielu ludzi. Miota się i nie wie, co ze sobą zrobić. Chyba zawiódł najbliższych. Okazał się niekonsekwentny, nieodpowiedzialny. Nosi w sobie jakąś rodzinną tajemnicę. Nie chce o tym myśleć i znów drążyć, dlaczego jego biologiczna matka oddała go? Uderzenie w lustro, krzyk. Kwas rozpływa się we krwi. Niezwykła alchemia. Szaman już odpływa, słyszy muzykę Bacha, a może nawet dyryguje tą symfonią myśli, w których krystalizuje się niezwykła idea. Unosi się nad ziemią lub płynie po łące, dźwięki się rozpływają jak ściekające masło. Ale szaman unika raczej takiego tłustego jedzenia. Chce czystego pokarmu, jak woda i jabłka. One w zupełności wystarczą, może potem jakieś płatki owsiane. Bardzo oczyszczająca dieta, po której od razu żołądek i jelita pracują lekko, podobnie jak umysł, który jednak po chwili znów zapełnia się niechcianymi wspomnieniami. A później posłuszeństwa odmówi mu wątroba i trzustka. Szaman pod drzewem nie chce opuszczać swego małego raju. Nadgryza kwaśne jabłko. Takie jest życie. Soczysty kęs przechodzi przez gardło. Coś w nim drży. Uspokaja się. Spogląda na to nagryzione jabłko. Właśnie poznał sekret Boga. Sielanka się kończy, zaczyna się technologiczne piekło, które od czasu do czasu jest dla nas rajem.

Niezwykłe, jak jeszcze trzydzieści, czterdzieści lat temu dzieciaki jeździły po chodnikach rowerami lub grały w baseball i razem coś składały. O ile Duńczycy zabawiali się Lego, wychowując tak przyszłą kastę architektów i inżynierów, o tyle w Stanach dzieci z klasy średniej albo składały jakiś zestaw Mechano, albo też próbowały złożyć coś wedle instrukcji z poradników typu Zrób to sam. W ten sposób niejeden dzieciak wiedział, jak działa telewizor, a inny z kolei snuł wizję dziwnego urządzenia, które pozwoli człowiekowi w jego zaciszu domowym tworzyć teksty, obrazy, czy wreszcie obliczać rachunki.

Pomysłowość i przedsiębiorczość przechadzały się po tych ulicach, rozsyłając naokoło uśmiechy do ludzi, którzy nie mając dość pieniędzy, sami konstruowali lub przerabiali różne stare sprzęty na lepsze.

Tymczasem kwaśny zapach jabłka roznosi się w ustach. Słodko-kwaśna jest nasza młodość, z której chcemy wycisnąć ten sok naszego potencjału. Z głośników słychać Boba Dylana, potem będą Beatlesi. To złote czasy muzyki, eksperymentowania z formą i środkami wyrazu. Zupełnie jakby żyć w czasach Mozartach, Bacha czy Beethovena. To ciekawy soundtrack do tego, co dzieje się w garażach pasjonatów elektroniki i muzyki. Swoją drogą ten przydomowy garaż dla niejednego był azylem, gdzie majsterkowanie dawało uczucie, że można mieć na coś wpływ, można coś stworzyć, zmienić… jeszcze tylko krok i można by zmienić życie innych ludzi na większą skalę. Kolejna śrubka i wielka idea.

Na ile trzeba być awangardowym, by założyć firmę, produkującą osobiste komputery i nazwać ją „Jabłko”? Zakładanie takiej firmy technologicznej jak Apple o hippisowskich korzeniach w stylu IBM przypominało zakładanie kapeli rock and rolowej, których zapewne w tamtych czasach powstało równie wiele. Pewnie Paul Allen, współzałożyciel Microsoftu miał spory dylemat czy cierpliwie wystukiwać kolejne linijki kodu czy przebierać palcami po gryfie gitarowym. W garażu zamiast tłuc od rana do wieczora obiecujące riffy (ku zgrozie sąsiadów), uparci konstruktorzy składają płyty główne do pierwszego komputera osobistego, o którym na razie nikt nie słyszał. Uważaj, właśnie na płytę główną spadł długi włos jakiegoś hippisa. Sterylnie to tu nie jest. I nie musi. To nie laboratorium sztywniaków z IBM, to zwykły garaż, którego drzwi są przejściem do innego świata. Wreszcie słowa Williama Blake pięknie pasują do tych czasów, a w tle rozbrzmiewa The Doors. Dookoła wirują różne kolory, jakbyś znalazł się po drugiej stronie tęczy. Apple jest kolorowe, Apple jest cool, Apple jest wielotorowe i na każdy przełom gotowe. Wolność i swoboda.

Póki co rozejrzyjmy się trochę po tych skromnych stanowiskach, narzędziach i ludziach. Nie uświadczysz w tej grupce inżynierów z dyplomem, no może jeden się znajdzie, niejaki Wozniak, który z harmonią łączy w sobie status dyplomowanego inżyniera i awangardowego konstruktora. To taki typ faceta, który zrobi ci za darmo cały układ i jeszcze opowie żart. Wozniak nigdy nie podchodził do Apple’ a jak do czegoś niezwykłego. Gdy Apple raczkowało, on jeszcze pracował na etacie w Hewlett and Paccard. Jobs prosił go o parę ciekawych rozwiązań, a ten podrzucał swoje projekty. W tym gronie pierwszego Apple’ a znajdzie się jeszcze dyplomowany technik, Rod Holt, odpowiedzialny za modyfikację zasilacza w pierwszym osobistym komputerze. Reszta zespołu to ludzie przypadkowi, którzy może za parę lat odnajdą się w tej pracy, a może traktują to tylko jako krótką przygodę. Najmłodszy z nich ma czternaście/piętnaście lat i do dziś jest pracownikiem z najdłuższym etatem. Chris Espinosa, sąsiad z podwórka, który chciał czymś zająć ręce. Jest trochę do skręcania, więc zapraszamy, to jak układanie klocków, choć niewiele ci zapłacimy dzieciaku. Tak jest w Apple. Gryziesz kwaśny owoc awangardy i na razie nie dostajesz za to dużych pieniędzy. Może jest coś ciekawszego niż pieniądze, skoro Chris i inni uparcie trzymają się tej raczkującej dopiero firmy. Tak, jest tu pewien człowiek, który ma wizję i ciągle o niej mówi. To Szaman, który podchodzi do tej firmy jak do głębokiego doświadczenia religijnego. Zostanie mu to do końca, gdy na każdej prezentacji nowego produktu będzie wręcz przekonywał, że przyniósł ludzkości nowy sens życia. Ten upór i przeświadczenie o słuszności swojej wizji ujmie Mike’a Markullę, pierwszego poważnego partnera biznesowego, inwestora, który odważy się również ugryźć kwaśne, zielone jabłko. Dzięki tej inwestycji firma nabierze siły, owoc dojrzeje, a komputery osobiste będą coraz bardziej intrygować ludzi, chcących zerwać „zakazane owoce” i wiedzieć więcej.

W tle Rock and roll, ale Rock przejdzie subtelnie w krzem, a LSD w LCD. Z kolei „mistyka” tamtych czasów, tworzenia na haju różnych ciekawych wynalazków, zmieni się w politykę odcinania kuponów od tego samego konceptu, by zadośćuczynić korporacyjnym zwyczajom. Nadgryzione jabłko, które miało być symbolem inwencji i wyjścia z epoki analogowej ku cyfrowej, sięgania po wszystko za pomocą graficznego kursora, czego wyobraźnia zapragnie, nagle zaczęło się psuć w swej strukturze. Ten, Szaman, który nadgryzł je pierwszy, ten zaczął je przytłaczać swoją wizją i koszmarami. Z jednej strony jasna przyszłość i poczucie, że jest się niezwyciężonym, a z drugiej toksyczna przeszłość, która wciąż podcina mu nogi.

Tak jak kiedyś jego oddała matka biologiczna, tak teraz on nie mógł zaakceptować faktu, że ma córkę. To niezbyt dobrze wpływało na wizerunek samej firmy, która już błyszczała na okładkach Time’ a, a tu dyrektor generalny wyczynia jakieś fochy. Nawet gdy Apple wznosiło się na wyżyny, Jobs jeszcze bardziej dociskał ludzi swoim despotyzmem, powtarzając, że wciąż za mało, za wolno, a każdy napisany program to marna podróbka wielkiej sztuki. Zarząd miał dosyć takiego zachowania, a John Sculley, który nie tak dawno sprzedawał „słodzoną wodę” Pepsi, teraz musiał wypić naprawdę gorzką czarę. Pozbył się Steve’a Jobsa, tego, który założył tą firmę, nadawał jej filozofię, tożsamość, pokazywał kierunek zmierzania. Nie każdy lider ma absolutną rację, o czym srogo przekonał się Jobs.

Ale jak później wspominał te wydarzenia na uniwersytecie Stanforda, opowiadając swoje trzy historie z życia, to upokorzenie, czyli zwolnienie z własnej firmy tylko mu pomogło. To po prostu kolejne przejście, kolejna plansza w grze Atari, wygnanie z kolejnego raju, by stworzyć nowy i nie popaść w stagnację. Bo przecież potem były firmy Next, Pixar i małżeństwo z kobietą, która pozostała z nim do końca życia.

Mija już dziesięć lat od śmierci Steve’a Jobsa, a jego historia, niczym legenda o wielkim wizjonerze wciąż dostarcza nowej pożywki filmowcom, którzy uparcie chcą pokazać jeszcze więcej z życia założyciela Jabłka. Przypomnijmy tylko, że jak dotąd powstały takie filmy jak: „Piraci z krzemowej doliny” skupiający się na rywalizacji między Microsoftem a Apple. To znacznie lepsze niż przygody Jacka Sparrowa. Dalej, komedia „ISteve”, wreszcie „Jobs” i „Steve Jobs”. Mniej więcej w tym samym okresie na ekrany kin weszło: „Social network”, gdzie również można było znaleźć całkiem dobrą, tzn. dramatyczną historię o zakładaniu dużego serwisu społecznościowego, Facebooka, który stał się już dla nas codziennością. Okazuje się, że życie nerdów stukających całe dnie i noce po klawiaturze (ujmując stereotypowo) może być ciekawe, a nawet bardzo filmowe! Tak, dziś jak nigdy przedtem sprawdzają się słowa, że „pokorni i nerdowie zdobędą świat. Ale do Jobsa określenie „nerd” jakoś nie pasuje. Jest zbyt proste. Już bardziej poczciwy Woz z urokiem dziecka pretenduje do tego tytułu, uśmiechając się tak, jakby chciał przytulić cały świat. A Jobs? Zimny geniusz. Wciąż niepoznany i intrygujący, na czym korzystają kolejni twórcy biografii lub książek motywacyjnych, których patronem jest twórca Jabłka. Chcesz być jak Jobs? Chcesz mieć takie genialne pomysły, chcesz zarządzać efektownie ludźmi? Przeczytaj moją książkę. Rzecz będzie o inwencji twórczej. Ale czy tego można się nauczyć i czy trzeba koniecznie iść śladami Jobsa, prawdziwej enigmy?

Najbardziej znaną i najbardziej wyczerpującą biografią tego wynalazcy z nadgryzionym jabłkiem jest książka Waltera Isaacsona, który wcześnie pisał m.in. o Einsteinie, Franklinie, Kissingerze a ostatnio o Leonardo da Vincim. Znamienne, że Jobs parę lat przed śmiercią zwrócił się właśnie do tego biografa z prośbą o posumowanie swego życia, jakby już widział siebie w tym panteonie wielkich i zasłużonych dla rozwoju cywilizacji. Nie można zaprzeczyć, że Jobs zrobił sporo dla rozwoju technologii, a przy okazji do końca zachował swoją nonkonformistyczną, hippisowską postawę. Dyrektor wielkiej firmy, chodzący w przetartych dżinsach i czarnym golfie. Zwyczajny facet z kilkudniowym zarostem, który niegdyś dumnie pozował na okładce Time Magazine, by zwiastować światu radosną nowinę: narodziny Macintosha. Jak do tego doszedł, jakich dokonał wyborów? Jak sprawił, że wielu wybitnych specjalistów przeszło na jego okręt, by podbijać nowe technologiczne lądy i oceany.

 

Jesteśmy nie tylko technikami i inżynierami, ale przede wszystkimi artystami. Uczmy się od Picassa i Dalego!

 

Historia Jobsa, to historia człowieka, który poszedł za swoją wizją, czy jak kto woli głosem wewnętrznym. Zamykam oczy i wyobrażam sobie „Stworzenie Adama” z Kaplicy Sykstyńskiej, ale w tej przeróbce Bóg przyciska palcem na ekran IPhone’a, z kolei Adam ma twarz Jobsa. Oto się stało. Lubimy takie historie, lubimy je czytać, lubimy słuchać, lubimy oglądać. Takie historie o zakładaniu wielkich firm czy zespołów wszechczasów są jak baśnie, w których zawarty jest ten oczywisty, nieco naiwny morał, że trzeba podążać za swymi marzeniami i pragnieniami. Bo jest coś ciekawego w tym, że tacy przeciętni ludzie, bez wielkiego zaplecza finansowego i porządnego wykształcenia zmieniają świat. Tworzą rewolucyjne wynalazki. Spoglądają na swoje zegarki i doskonale wiedzą, kiedy uderzyć ze swoim pomysłem. „No time, no time, I got, got noe time” śpiewa The Guess Who.

 

Już „Piraci z Krzemowej Doliny” (jakże poetycki tytuł) byli i są fascynującym filmem, stylizowanym trochę na dokument, gdzie Joey Slotnick, grający Steve’a Wozniaka (zupełnie niepodobny) wypowiada się tak, jakby udzielał wywiadu i relacjonował tą niezwykłą historię powstawania Apple i podobnie robi Steve Ballmer, swego czasu dyrektor generalny obozu Microsoftu, opisując z podekscytowaniem poczynania swego nierozgarniętego kumpla, Billa Gatesa. Cały film koncentruje się na latach 1978-1997, czyli tym najbardziej gorącym okresie od rywalizacji po przyjaźń między dwoma bohaterami, którzy są jak dwa przeciwne bieguny. Wzajemnie uzupełniający na tle krzemowej rewolucji. Jeden konstruuje komputery, drugi tworzy do nich oprogramowanie. Jobs, w którego wciela tu doktor Carter z „Ostrego dyżuru”, czyli Noah Wyle jest bardzo skoncentrowany na celu, zdeterminowany i równie agresywny. To jego historia jest bardziej mroczna, psychodeliczna. Nie zabrakło tu tych niewygodnych wątków jak odrzucenie przez matkę i odrzucenie własnej córki, ale też i znęcanie się nad pracownikami, które kończy się nawet bójką. Jeden z inżynierów po dwóch nieprzespanych nocach i ślęczeniu przed monitorem rzuca się na Jobsa odpłacając mu pięknym za nadobne. Pan Jobs chciał wielkiej sztuki w programowaniu? Cóż na razie musi się zadowolić ekspresjonizmem, gdzie farbą jest jego krew.

Takich brutalnych i problematycznych scen raczej nie uświadczymy w obozie Microsoftu, gdzie właściwie wszyscy podchodzą do swojej misji na większym luzie. Oto chłopaki z Harvarda postanowiły się zabawić z IBM. Ha, ha. Gates w wydaniu Anthony’ ego Michaela Halla to taki nierozgarnięty chłopak lubiący grać w pokera w akademiku i namiętnie czytający Playboya, nie żałujący sobie alkoholu, a nawet często siadający za kółkiem po pijaku. To ktoś mało zdyscyplinowany, kto w najbardziej decydującym momencie zapomni krawata albo odpowiedniego programu. Ale gdy tylko pada komenda „komputer”, Bill nagle zrywa się ze swojego łóżka i zaczyna działać wraz ze swoim małomównym kumplem, Paulem Allenem.

O ile w zwykłym życiu ci bohaterowie błądzą jak we mgle, miotają się między słabościami, nałogami, to w interesach są naprawdę doskonałymi strategami. Obaj doskonale rozumieją potrzeby swoich czasów. Wystarczy sobie przypomnieć te sceny, gdy Jobs negocjuje z Markullą i podpatruje okiem wizjonera wynalazek Xeroxa. Z kolei Gates zamienia się w prawdziwego biznesmena, gdy zaczyna negocjować z Edem Robertsem, sprzedając oprogramowanie do jego Altaira, a potem gdy negocjuje z przedstawicielami IBM i wreszcie gdy pertraktuje z samym Jobsem. Trzeba przyznać, że film Martyna Burke’a ma swój klimat, ścieżkę dźwiękową starych utworów ale przyczepiłbym się do obsady, a może raczej do charakteryzacji. Jak to jest, że Steve Wozniak, czołowa postać w tym filmie występuje jako jasnowłosy brodacz zaczesany gładko na bok, podczas gdy Woz to brunet z falującymi włosami. Podobnie postać drugoplanowa Markulli, który przecież jest szatynem. W filmie widzimy go jako blondyna. Są to oczywiście detale, ale jakoś irytują, gdy zbyt dobrze znasz historię Apple’ a i Microsoftu, gdy naoglądałeś zbyt wielu fotek i przeczytałeś zbyt wiele relacji. Wtedy zaczyna cię prześladować pierwowzór.

W tym kontekście dziwi mnie trochę, dlaczego film „Jobs” z 2013 roku, był tak mocno krytykowany. Już wizualnie film prezentuje się bardzo atrakcyjnie, a scenografowie i charakteryzatorzy bardzo sumiennie podeszli do sprawy. Ale cóż. Sam Ashton Kutcher za rolę lidera nadgryzionego Jabłka był nominowany do Złotej Maliny. Dziwne, bo jego występ robi wrażenie. Jobs w jego wykonaniu snuje z błyskiem w oku wizję, targuje się ze sprzedawcą i z tym przytłumionym krzykiem wywala z zespołu zdumionego inżyniera, który podważył jego zdanie. Kutcher przyłożył się do mowy ciała, gestykulacji, sposobu chodzenia, mówienia, akcentowania. Wydaje mi się, że Kutcher w porównaniu do Whyle’a czy późniejszego Fassbendera bardzo skrupulatnie odtwarza Jobsa, począwszy od jego neurotycznej osobowości, kończąc na samym wyglądzie. Jego Steve drży z gniewu i podniecenia, gdy tworzy w pocie czoła dzieło swego życia.

Ale twórcy „Jobsa” zadbali też o to, aby przypomnieć innych współpracowników z pierwszej generacji Apple, jak Billa Fernandeza, Chrisa Espinosę, Roda Holta, czy Daniela Kottke’ a. Ten ostatni zresztą odbije się mocną czkawką moralną na założycielu Apple’a i potwierdzi smutną zasadę, że przyjaciele z dawnych lat to niekoniecznie partnerzy w biznesie. Zlekceważony, wystawiony Kottke zje sam obiad, który miał zjeść ze Stevem i omówić na nim kwestię swoich udziałów w firmie. To nie jedyna taka scena, po której jeszcze bardziej znienawidzimy szefa Apple’ a. Oczywiście film to film i zawsze będzie się rządził swoimi prawami, by pewne wydarzenia wyolbrzymić a inne z kolei umniejszyć.

Ten film już bardziej do mnie przemawia niż kolejna ekranizacja żywota Wielkiego Steve’a z 2015 roku, gdzie znowu twórcy zaniedbali charakteryzację aktorów, tak jakby chcieli zrobić na złość detalistom lub opowiedzieć historię podobną do historii Jobsa, ale na licencji jego życia? Znamienne, że za scenariusz do historii o Jobsie odpowiada Aaron Sorkin, który wcześnie napisał scenariusz do „Social network”. Znowu powtarza się ta kalka trudnych relacji przyjaciół, a później partnerów biznesowych. Tak jak to widzimy między Zuckerbergiem a Saverinem, tak też między Jobsem a Wozniakiem, który jakoś nie potrafi się odnaleźć w tym nowym Jabłku. Wydaje się być ono już wydrążone z tego sensu i radości, jaką kiedyś dawała im wspólna kreacja. Mistyka przeszła w politykę. To, co jednak najbardziej nuży to dialogi. Film ten jest strasznie przegadany. Bohaterowie gadają, wspominają i się kłócą. Zawsze w tych samych scenografiach, za kulisami, przed wielką prezentacją rewolucyjnego produktu Steve’a Jobsa. Zupełnie jakby twórcy chcieli ironicznie powiedzieć nam, że tu na scenie będziemy pokazywać przyszłość technologii, a tam za kurtyną prać stare brudy. „Myśl inaczej” – to tylko slogan, bo w wielu sprawach warto myśleć i działać przyzwoicie, a może to też slogan.

Ta opowieść o Jobsie, rozgrywająca się między sceną a kulisami jest trochę jak sztuka teatralna, bardzo kameralna, intymna. Jeden pokój i zazwyczaj dwoje ludzi. Raz John Sculley próbujący wyjaśnić tą żenującą sytuację, gdy przyczynił się do zwolnienia Jobsa z jego własnej firmy. W innym pokoju dawny współpracownik, Andy Hertzfeld, wtrącający się w rodzinne sprawy Jobsa, czy wreszcie Steve Wozniak przypominający o dawnych pracownikach Apple i dawnej firmie. A każdą tą trudną rozmowę przerywa cierpliwa asystentka Steve’a , specjalistka od marketingu, Joanna Hoffman (Kate Winslet), nasza rodaczka i córka Jerzego Hoffmana. Steve Jobs nigdy nie ma czasu, by dokończyć daną rozmowę, miota się między wspomnieniami a premierą nowego produktu. Czy czegoś nam to nie przypomina? „Opowieść wigilijna”, gdzie Scrooge’ a nawiedzają trzy duchy. Tu Jobsa nawiedzą trzy osoby, najważniejsi współpracownicy z Jabłka i często ta czwarta, najważniejsza: odrzucona córka Lisa.

Trochę to nużące dla widza. O ile wcześniej twórcy filmów o Jobsie i Apple patrzyli bardzo panoramicznie na jego życie, zmieniając scenografie i kontekst, nie żałując też wariackich scen, rodem z rock and rolowej opowieści, tu Indie, tu zażywanie LSD, tam seks, kłótnie w firmie itd., o tyle w tej dość statycznej produkcji z 2015 roku mamy wrażenie, że scenarzysta i reżyser przyglądają się liderowi Apple pod wielką lupą, zapominając o pikselach rażących w oczy i nie żałując szczegółów dotyczących wyników sprzedaży danego produktu. Ale równie mocno drążą życie rodzinne Jobsa, ukazując tu jego relacje z odrzuconą nieślubną córką, Lisą… a o reszcie rodziny ani słowa. Z kolei we wcześniejszych produkcjach mieliśmy tylko zarysowane delikatnie scenki z tego okresu, gdzie pojawili się żona Jobsa i syn przesiadujący w ogrodzie. Dalej była cenzura, bo po co wchodzić z butami w rodzinę wielkiego Wizjonera.

Sorkin podobnie jak w „Social Network” podsumowuje, że nieważne jak wiele osiągniesz, jak popchniesz mocno technologię, nigdy nie uciekniesz przed tym pierwotnym pragnieniem relacji, przyjaźni, miłości. Tak jak Zuckerberg pod koniec „Social network” wysyła ze swojego konta na Facebooku zaproszenie do byłej dziewczyny, tak Steve Jobs pragnie by jego córka zobaczyła go zza kulis.

Cholera, patrzę na tego Iphone’ a. Nikt dzisiaj nie zadzwonił i nie dzwonił też wczoraj i przedwczoraj. Pstryknąłem jedno zdjęcie. Nawet niezła jakość. Ale co z tego. Po co taki sprzęt, skoro nie masz do kogo dzwonić.

Czym wypełnisz to nadgryzione Jabłko. Swoją frustracją, ciekawością, czy może powrotem do ludzi.

 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE