NIEŚMIERTELNY
Przybyliśmy z pradawnych czasów, stąpając cicho przez stulecia
Wiedliśmy wiele tajemnych żywotów, by dotrwać do zgromadzenia,
kiedy to garstka z nas stoczy ostatnią bitwę.
Nikt nigdy o nas nie wiedział, aż do teraz
Powiada swoim głębokim głosem Sean Connery, mówi to z lekkim pogłosem, jakby z zaświatów, bo przecież od dwóch lat nie ma go już wśród nas. A po jego słowach rozbrzmiewa energetyczny głos Freddy’ ego Mercury’ ego, który potem w środku filmu zapyta „kto chce żyć wiecznie?”. Freddy’ ego nie ma z nami od ponad trzydziestu lat. Ale w tym filmie cieszy nas swoim głosem i muzyką. Taka jest właśnie nieśmiertelność sztuki.
Sean Connery podnosi swój miecz i uśmiecha się zagadkowo. Od lat osiemdziesiątych już z siwymi, przerzedzonymi włosami zaczął notorycznie grać mędrców i mentorów dla głównych bohaterów. Niedawno zrzucił habit i zapomniał o spalonym opactwie, a teraz założył strój rycerza i przybrał imię „Ramirez”. Właśnie przybył z odległych krain, aby wyszkolić pewnego jegomościa. A któż jest tym bohaterem i jakie brzmię musi na swoich barkach dźwigać?
Przenieśmy się do ojczyzny pana Connery’ego, malowniczej, szesnastowiecznej Szkocji, pełnej zamków, jezior i lasów, gdzie oto Connor MacLoud (Christopher Lambert) kończy swój żywot jako wojownik. Mówią, że to piękna śmierć, zginąć na bitwie, zginąć z honorem. Już wszyscy żegnają Connora jak bohatera, płaczą za nim. Gdy nagle on powraca do żywych. Jak na złość. Przecież widzieli ranę. Widzieli ostrze zatopione w jego ciele. I po co te łzy? Wszystko się dla niego zmienia. Connor właściwie wtedy umarł na tej bitwie, umarł dla wszystkich swoich bliskich, którzy go odrzucili i wypędzili z wioski, wierząc, że to uzdrowienie to sprawka Diabła. Może to i lepiej. Bo odtąd Connor będzie musiał często zmieniać miejsce i otoczenie, by nie dać poznać, że się nie starzeje. Co za paradoks, on będzie się wstydził swego wieku i nieśmiertelności, podczas gdy inni dookoła będą dumnie przemijali ze swoimi zmarszczkami i siwymi włosami.
Wypędzony przez swoich bliskich, odszedł z wioski. Zamieszkał samotny gdzieś na jakimś odludziu, aż spotkał swoją wielką miłość, Heather. Dla niej zrobił wyjątek, bo z miłością nie potrafił wygrać. I przeżyli razem wiele pięknych lat. Ale Heather w końcu boleśnie odczuje ten związek, widząc, że ona się starzeje, podczas gdy Connor pozostaje niezmienny. To hańba dla kobiety. Jakiego on używa kremu przeciwzmarszczkowego!? A tak na poważnie, to oczywiście oboje odczują w końcu, jaka dzieli ich przepaść. Ona coraz starsza i zmęczona, on wciąż piękny, młody i silny. Jej czas się zbliża, on ma znów zostać sam ze swoim przeklętym losem nieśmiertelnego. „Don’ t fear the reaper!” chciałoby się zaśpiewać.
Ale dobre i to, że w swoim długim życiu Connor doświadczył prawdziwej miłości, do której myślami będzie powracał przez następne stulecia. A w każdej kobiecie, którą ośmieli się pocałować, będzie widział Heather. Na przykład w ciekawskiej Brendzie J. Wyatt (Roxanne Hart), która zajmuje się starożytną bronią i pracuje dla policji. Tak się dziwnie składa, że miecze to jej specjalność. A ostatnio w mieście jest sporo wypadków związanych z tą bronią. Jakby rewolwerów zabrakło w Nowym Jorku. Też coś. Czyżby powrót do białej broni i średniowiecza?! Może coś będzie o tym wiedział tajemniczy antykwariusz, niejaki Russell Nash (czyli najnowsza wersja Connora MacLeoda), który został zatrzymany niedaleko miejsca okropnej zbrodnia. Denat stracił głowę. A policja musi jakoś to wyjaśnić. Dziwna sprawa, ale pan antykwariusz ma sporo rzadkiej broni w swej kolekcji. Brenda nabiera jeszcze większych podejrzeń, gdy zdaje sobie sprawę, że antykwariusza prześladuje jakiś wielki, czarny wojownik z długim mieczem. O co w tym wszystkim chodzi. Jak wytłumaczyć kobiecie, że jest się nieśmiertelnym? No dalej Brendo wbij w moje serce sztylet, zrań mnie. Zobaczysz zakrwawione ostrze. A potem mnie pokochasz. Mnie, czyli kogo? Faceta, który pamięta pięćset lat historii tego świata. Faceta, który żył w czasach Napoleona i braci Wright. To dopiero coś. Ale jakimś dziwnym trafem Connor nie został historykiem, tylko właśnie antykwariuszem. Gdybyśmy żyli kilkaset lat, zapewne opanowalibyśmy z nudów wszystkie dziedziny, w jakich dotąd sobie nie radziliśmy. Wreszcie zdałbym wszystkie egzaminy, wreszcie opanowałbym chemię i medycynę. Może zostałbym wybitnym specjalistą? Gdybym miał tylko kilkaset lat….
Nieśmiertelność może być uciążliwa, gdy musisz jakoś udokumentować swoje narodziny. Wytłumaczyć, skąd przybyłeś, kto był twoją matką. A gdy inni zobaczą, że za długo pozostajesz młody, lepiej się zwijaj do innego miasta lub daj im adres jakiegoś dobrego chirurga plastycznego, który nie żałuje botoksu. Ale nieśmiertelność bywa też przydatna, gdy możesz kogoś uratować. Scena, o której tu wspomnimy nie pojawiła się w pierwszej wersji filmu, dopiero potem ją włączono. A jest ona niezbędna, by pokazać, że Connor MacLeod/ Russell Nash przygarnął kiedyś przed laty małą dziewczynkę o imieniu Rachel, którą w filmie poznajemy jako dojrzałą kobietę, sekretarkę pana Nasha i powiernicę jego sekretu. Trochę przypomina się tu układ między Brucem Waynem a dyskretnym Alfredem. Było to w czasie drugiej wojny światowej, gdy uciekający przed Niemcami Nash znalazł w zrujnowanym budynku małą Rachel, która straciła całą rodzinę. On też był sam. I tak we dwoje stworzyli coś na wzór rodziny. Scena ta została usunięta w pierwszej wersji ze względu na Hitlerowca, którego Nash rozstrzeliwuje wspominając z ironią o rasy panów.
A tu wielkimi krokami turniej się zbliża, nieśmiertelni mają stanąć do walki, by jeden z nich stał się właśnie Panem. Najsilniejszym z nich jest Kurgan, który wcześnie już zranił poważnie Connora, potem zabił Ramireza i jeszcze zgwałcił Heather – dostatecznie sobie zasłużył, żeby wreszcie obciąć mu ten zakuty łeb. Kurgan choć bezwzględny morderca, wprowadza do filmu swoim dziwacznym wyglądem i zachowaniem sporo humoru. Jaskrawy bohater bez zbędnych konfliktów moralnych. Wystarczy wspomnieć scenę w kościele czy wariacką przejażdżkę po ulicach Nowego Jorku. Clancy Brown, który wciela się w tego zawadiakę za parę lat zapadnie nam w pamięć jako bezwzględny szef strażników w więzieniu Shawshank.
Dlatego między innymi nieśmiertelni przyjaciele MacLeoda, Ramirez czy Kastagir umierają jako pierwsi od miecza Kurgana, by zrobić miejsce Connorowi na ostateczną rozgrywkę. Tylko jeden zwycięży. I nie może być to Kurgan, bo wtedy ciemności opanują śmiertelników. Tak samo Sean Connery będzie przestrzegał Indianę Jonesa, by święty Graal nie dostał się w ręce Hitlera.
Film jest niezwykle atrakcyjny wizualnie – równolegle przeplatają się dwie epoki, XVI-wieczna Szkocja, gdzie operator nie żałuje nam pięknych, szerokich ujęć, by oddać przestrzeń i wolność. A już po chwili pojawia się dwudziestowieczna Ameryka, z brudnym, ciemnym Manhattanem w tle, gdzie nie brakuje rozwalonych śmietników, iskrzących się neonów i podejrzanych typów. Raz Connor paraduje w szkockim kilcie w wielkiej chacie, a potem wjeżdża windą do pięknego apartamentu w stylu industrialnym. Stać go na takie cacko, bo handluje rzeczami drogimi z dawnych epok, w których żył sobie spokojnie, nie martwiąc się o swoje przeżycie. Film historyczny miesza się tu z baśnią i filmem sensacyjnym, a na dokładkę łączy się tu patos z humorem. Ta dwoistość między filmem historycznym robionym z rozmachem, a współczesną opowieścią o sensacyjnym klimacie odbija się także na muzyce, która odgrywa tu niebagatelną rolę. Muzyka ma tu dwa oblicza. Z jednej strony słyszymy różrodone utwory grupy Queen, która w tamtym czasie święciła triumfy popularności po słynnym występie na Live Aid, pop miesza się rockiem i podkładem klasycznym. Reżyser filmu, Russel Mulcahy tłumacząc swoją decyzję o współpracy z Queen mówił, że ich piosenki są jak hymny, które doskonale by podkreśliły epicki charakter tego filmu. „We are the champions” tu nie usłyszymy, za to pojawią się popowe „A kind of magic”, trochę cięższe i progresywne „Princess of the universe” – zresztą do tych dwóch piosenek teledyski wyreżyserował również Russel Mullcahy. Dalej na naszej playliście: rozbrzmiewa pełen furii „Gimme the prize”, potem spokojny, romantyczny „One year of love” czy znowu nieco dyskotekowy, wybijany energicznie na padach Simmonsa, „Don’t lose your head” – idealnie pasujący do przestrogi, by nigdy nie stracić głowy (i być czujnym) od miecza, bo wtedy koniec z tobą. I wreszcie w tym soundtracku perła w koronie, czyli symfoniczny „Who wants to live forever” napisany przez gitarzystę, Briana Maya, utwór, którego aranżację napisał Michael Kamen, słynący z tego, że potrafił ciężkie riffy gitarowe przełożyć na delikatne smyczki, co potem pokaże przy współpracy z The Who czy Metallicą. Kamen oczywiście tu także gra pierwsze skrzypce w tym soundtracku, dodając swoją muzyką jeszcze większej głębi temu filmowi. Zresztą symfoniczny soundtrack, nagrany z tradycyjną orkiestrą zawsze nadaje filmowi klasy, blasku, jest ponadczasowy jak sam bohater, Connor – tradycyjny i nowoczesny.
Na uwagę zasługuje tu główny motyw, grany na trąbce, (a na początku na szkockich dudach) podbity smyczkami, a potem kotłami, które momentami brzmią jak bicie serca. Idealnie podkreśla zmagania głównego bohatera podczas treningu z Ramirezem. To właśnie w tych kluczowych scenach bohater zaczyna rozumieć swoją istotę nieśmiertelności. Zaczyna rozumieć kim jest i dokąd zmierza jego życie. Kompozytor pięknie maluje dźwiękami ten moment, gdy Ramirez i Connor skaczą z wysokiej góry do wody. Smyczki wtedy jakby „wirują” oddając podmuch powietrza, jaki targa spadającymi bohaterami.
Nasyceni pięknymi obrazami, muzyką i ciekawą historią, zmierzamy do słodko-gorzkiej refleksji, że „Nieśmiertelny” to także taki wzorcowy przykład zmarnowanego potencjału. O ile pierwsza część, na którą się tu pochylamy jest interesująca pod względem fabuły, aktorów i muzyki, to kolejne następne są już robione wyraźnie na siłę – a te ciągłe pomysły o zagładzie ziemi i ostatnim nieśmiertelnym, który może coś zrobić, o tych ciągłych powrotach dawnych wrogów i powtarzaniu kolejnej miłosnej wariacji z kobietą, która się dowiaduje, że kocha pięćsetletniego faceta. Nie mogę! Przerywam nieskończoność tych bzdur i wątków.
Jest tylko jeden „Nieśmiertelny”. Pierwszy i ostatni. O dziwo tu polscy tłumacze tytułów zagranicznych filmów spisali się medal w pełni oddając istotę tego dzieła. I pomyśleć, że oryginalny tytuł to „Highlander”, czyli „Góral”! W polskich realiach pewnie byśmy od razu wyobrażali sobie Zakopane i jakiegoś Janosika, który jednak został powieszony za swoje wybryki, choć może niektórzy politycy są jego nowym wcieleniem.
Komentarze
Prześlij komentarz