EGOIŚCI
Rzuć mnie w ogień, a potem zakuj w bryłę lodu. Jestem gotów jak nigdy przedtem na to, żeby coś poczuć: gorzko-słodki pocałunek. Cokolwiek! Dreszcz. No dalej! Mam wszystko co najmodniejsze i mogę to odrzucić jednym dumnym gestem. Jestem tak blisko profanacji, skandalu, tamte wartości już dawno mi się przejadły. Chcę nowego, innego. Jestem na granicy. Nie mam oporów. Może sam spłonę i odrodzę się jak Fenix? Och co ten dobrobyt z nami zrobił?! Coś złego? A jednak. Kto by pomyślał, że mając dobrą pozycję, pełen portfel, można wciąż odczuwać kryzysy, bo jak zwykle w miłości się nie wiedzie. Miłość, miłość?! Miłość wydaje się obcym wyrazem… w twoim słowniku. Sprawdź w Słowniku Egoistów XXI-wieku. Mariusz Treliński, znany przede wszystkim jako reżyser operowy, w roku jubileuszowym, milenium 2000, podstawia nam lustro i ukazuje egoistycznych bohaterów, cierpiących na atrofię uczuć. Dziesięć lat wcześniej, w roku 1990 Treliński zaskoczył publiczność „Pożegnaniem jesieni”. Melancholijny klimat z tamtego filmu przeniósł się i na „Egoistów”. O ile „Pożegnanie jesieni” to historia naznaczona wojną, komunizmem — wystarczające powody, by popadać w dekadencję, o tyle w „Egoistach” czuć zmęczenie spokojnym, dostatnim życiem. „Pożegnanie jesieni” było świeżym, odważnym filmem, który wchodził na ekrany w czasach, gdy w Polsce rozpędzało się życie w nowej „normalności”. „Egoiści” to film zrealizowany po dziesięciu latach tej nowej epoki, gdzie wszyscy zdają się być przeżarci, zmęczeni sobą i szukający nowych podniet, by jeszcze coś poczuć.
Czyżby ten słodki puder spokojnego życia i balsam dobrobytu otuliły naszą skórę, że zupełnie nic nie czujemy?! Musimy żyć na krawędzi? Skakać na imprezach tak wysoko, aż uderzymy łbem o sufit, aż zobaczymy gwiazdy? I do dna i jeszcze jeden, z jednej skrajności w drugą, od lęku do skoku w przepaść – nie boję się!
Przedstawieni tu bohaterowie zarysowani są mocną kreską, jednak pełną niedopowiedzeń, wrażliwi, znudzeni, wciągający nosem biały proszek, by przenieść się w krainę Królowej Śniegu, gdzie wszystko takie czyste, piękne, naiwne, lecz wciąż zimne. Może dlatego jeden z bohaterów, niejaki Filip, w którego wciela się brawurowo Jan Frycz, po rozstaniu ze swoim partnerem, postanawia się podpalić – by jeszcze poczuć jakiś żar, cokolwiek. Ostatnim człowiekiem, który walczy o niego jest niejaki Guma, nowopoznany chłopak, kelner. Guma jest elastyczny, uczy się w szkole cyrkowej, wie jak żonglować i jak chodzić po linie, umie się odnaleźć w każdej sytuacji. A Filip jakoś stracił już elastyczność bycia odrzuconym kochankiem. Pragnie samounicestwienia. To ostatnia rozkosz, której chce się poddać. Neurotyczny Filip to architekt i bezkompromisowy artysta, gotowy zniszczyć wszystko wokół, jeśli nie pasuje do jego wizji.
Niegdyś zaprojektował kościół. Naszym oczom ukazuje się minimalistyczna betonowa forma z wyciętym krzyżem w ścianie i bez dachu nad głowami wiernych. Oto kościół bez dachu, by widzieć niebo podczas mszy. Co za ironia, że coś podobnego stało się z legendarną Notre Dame. Teraz podczas sobotniego rauszu, pijany Filip odwiedza swój kościół, by popatrzeć na niego po raz ostatni przed swoją męką, śmiercią. Może tu coś go natchnie, może nadzieja odbije się pośród tych murów jak ptak spłoszony. Ale nic takiego się nie dzieje. Filip nie czuje absolutu, tylko pustkę. Dopija wódkę, by wyrazić grymas zawiedzionego dekadenta. Tak bardzo uzależnił się od miłości do dawnego kochanka, że teraz nie może znaleźć już żadnego sensu. Nie może znieść miłosnej porażki i samotności. Jest gotów wszystko zniszczyć. Czy się odrodzi jak Fenix, czy zniknie na wieki w tych płomieniach? Reżyser jak zwykle nie daje jasnej odpowiedzi. Płomienie przechodzą w jasny tunel, wiodący gdzieś na drugą stronę. Być może. I tych znaków zapytania co do losów głównych bohaterów będzie bardzo dużo. To jakby policzek w konsumentów kina, w którym wszystko jest jasne, a zakończenie bardzo szczęśliwe. To policzek w tych ludzi, którzy lubią łatwe rozwiązania i łatwe życie. Dolce Vita? Dziękuję, nie słodzę. Musi być gorzko i trochę światłocieni, niedopowiedzeń, tajemnic, by nasza wyobraźnia zaczęła pracować na zdwojonych obrotach. Wątki się przeplatają, przerywają, tak jak relacje między bohaterami. Jedni ze sobą zrywają i dekadencko opiewają straconą miłość, by tak chwalić przed tłumem, że przeżyli wielkie uczucie. Inni idą o krok dalej i szaleją z pieniędzmi, ich wielka impreza przeciąga się w nieskończoność i nawet wojsko bierze udział w ich wielkiej orgii zakończonej ogniskiem, jak z plemiennych rytuałów.
Jeszcze inni, jak Młody, grany przez Rafała Mohra mają szansę dorosnąć, bo właśnie dowiadują się, że zostaną ojcami, ale wciąż nie mogą zapomnieć swej matki chrzestnej, poczciwej Ciotki Impreziny, która hojnie leje w kieliszki i sypie białym proszkiem.
„Ilonka rodzi!”, wiesz co nie mam czasu, później do niej zajrzę.
Bo najpierw trzeba zajrzeć do torebki i kieliszka.
Gdzieś pośrodku jest bohater, nazywany Smutnym, grany przed Olafa Lubaszenkę, któremu chyba najlepiej do twarzy z tym melancholijnym półuśmiechem, jakby ciągle mu czegoś było żal. W sumie ma powody, bo opiewa straconą miłość do pewnej dziewczyny, Anki (Magdalena Cielecka). Poznajemy go gdy ledwo przytomny idzie torami kolejowymi, jakby się wykoleił. Wcześniej o mało co nie przejechał go pociąg w ciemnym tunelu. Zupełnie, jakbyśmy oglądali scenę na stacji w metrze z filmu „Drabina Jakubowa”. Może to jest jakiś klucz do interpretacji całej tej opowieści, że tak naprawdę bohater wyszedł z ciemnego tunelu. Ma już za sobą śmierć, a teraz jego dusza błąka się tu i tam, nie mogąc znaleźć spokoju.
Smutny tak samo jak Filip stanął pod ścianą. Nie wie, czy uciekać, czy płakać pod tym murem. W pierwszej scenie poznaje on chłopca, który jak w „Sztuczkach” kładzie na tory różne rzeczy, żeby tak powstrzymać żelazną bestię. Może to dziecko to reminiscencja samego Smutnego, który chce powstrzymać ten okropny pociąg pustego życia, które za chwilę go zmiażdży. A może jest to taki mały żartowniś, który chce złamać utarte tory konformistom-egoistom? Może dlatego cała narracja w filmie jest tak pocięta? Z jednego wątku danej postaci przechodzimy do innego. Nic nie jest po KOLEI, jakby montażysta miał urlop lub upił się słodkim winem postmodernizmu.
Wraz ze wschodem słońca Smutny trzeźwieje, alkohol z niego paruje jak z parowozu, który ciężko sunie po torach. Miło sobie zakrzyknąć: „Chłopaki nie płaczą!” i smucić się dalej w głębi duszy, pod ciemnymi okularami. Smutny dopiero przebudza się ze swego depresyjnego transu, gdy dowiaduje się, że Filip jest w niebezpieczeństwie i płonie jego dom. Wtedy to w bohaterze rozpala się jakiś ogień, by ratować przyjaciela. Bo choć stracił miłość Anki, może jeszcze uratować Filipa. Jak Kroll próbujący uratować Chudego, choć ostatecznie mu się nie udaje. Lubię wracać do tych scen z Fryczem i Lubaszenko, gdy w tym dekadenckim nastroju najpierw sobie rozmawiają przy kieliszku czystej i pucharku lodów o nieudanych miłościach. A potem, gdy już płonie dom Filipa, zawzięty Smutny wspina się na drabinę (Jakubową?) i rozbija szybę. Krztusząc się, wykrzykuje „wyłaź, kurwa, Filip wyłaź”. Ta scena ratowania egoistycznego przyjaciela jest tak samo przejmująca jak to, co zobaczymy we „Władcy Pierścieni”, gdy Sam trzyma Froda nad przepaścią i woła do niego, by się nie poddawał. Smutny widząc upadek przyjaciela, sam staje się silny.
Młody, Smutny i Filip to jakby triada, trójkąt Bermudzki ludzi w wieku: 20, 30, 40 parę lat, którzy cierpią na syndrom Piotrusia Pana. To zmęczeni dekadenci, nie wiedzący, co zrobić ze zbytkiem. Ich narracja życia jest coraz bardziej fragmentaryczna a nie linearna. To nie saga rodzinna, gdzie wszystko jest po kolei, tylko awangardowe wiersze rzucane na wiatr jak przystało na postmodernizm i życie bez zobowiązań. A może ci trzej są jak trzy etapy życia jednego człowieka, który na początku bierze ile się da, z czasem coraz bardziej się nudzi, a w końcu rozczarowany i zarazem spragniony jakiś mistycznych, wyższych doznań kończy ze sobą wśród oczyszczających płomieni.
Smutny to kompozytor, udzielający swego talentu między innymi do reklamówek. Chodzi z metronem, ustala tempo i nuci nową melodię. Ten podręczny metronom zdaje się być takim amuletem na dość nierytmiczny styl życia bohatera, który obija się między imprezami i niejednokrotnie ryzykuje przedawkowaniem. Chyba w końcu do tego dochodzi, bo w środku filmu widzimy komunikat dziennika telewizyjnego ku jego pamięci. Wygląda to tak, jakby wspominali właśnie młodego, obiecującego zmarłego kompozytora, który zatracił się w nałogu. A może zginął w pożarze wraz Filipem? A może to tylko moje nadinterpretacje? Wszak tą wiadomość dostajemy w środku filmu niczym punkt zwrotny, uderzenie pioruna. Z kolei pod koniec filmu widzimy, że Smutny idzie odwiedzić żonę Młodego, Ilonkę, która właśnie rodzi. Smutny niczym starszy brat dla Młodego pomaga mu w życiu. Wszak Lubaszenko i Mohr już wcześniej spotkali się na planie filmu „Słodko-gorzki”, gdzie grali braci. A wracając do przerwanego wątku – w końcu cały ten film to rozpoczęte i przerwane wątki. Witajcie w postmodernizmie! I opłakujcie porozbijane dookoła mity, niczym lustra w pałacu krzywych zwierciadeł. Jesteśmy tacy chwilowi jak głośna impreza – tu szybka gadka, kieliszek, tam nowa dawka. Ciach, nowa scena. I nowy akapit. Co mówiłeś?
Smutny w szpitalu. Właśnie odwiedził Ilonkę. Tu rodzi się nowe życie, a tam egoiści dogorywają, przygnieceni tym duszącym konsumpcjonizmem. Może jednak reżyser tym zabiegiem rodem z Tarantina, by pociąć historię i przesunąć czas, daję tu nadzieję dla nowego pokolenia. Że może narodzi się inny typ ludzi, którzy nie będą tak rozgoryczeni, tak zmęczeni życiem, nie będą mieli takich egzystencjalnych dylematów, które uderzają po głowie gdy ma się za dużo kasy i wolnego czasu.
Minęło dwadzieścia lat. I co? Nowe pokolenie nadeszło. Jesteśmy nadal zagubieni? Jesteśmy egoistyczni i mali? Jesteśmy?
Komentarze
Prześlij komentarz