CALVARY. KTO MNIE UKRZYŻUJE?
Spoglądam na plakat tego filmu, widzę niepozornego księdza z rudą brodą, wygląda trochę jak krasnal, który stoi samotnie na plaży. Ksiądz jest w czarnej sutannie, która powiewa na wietrze. Ta postać w czerni jest jak mocny znak między błękitnym niebem, a piaskiem na plaży. Ta postać, to wysłannik Boga. Ksiądz jest wpatrzony w coś lub kogoś, w nas. To spojrzenie szukające odpowiedzi, zaufania, empatii. Samotny sługa Boga, samotny rycerz po krucjacie szuka miejsca na ziemi. Samotny bohater bez jakiś tam wielkich mocy supermana, szuka w sobie powodu by trwać na tym padole. Szuka chociaż jednego świadka swojej misji, szuka zrozumienia, szuka współczucia. Ale kto by tam współczuł księdzu. Ksiądz ma dach nad głową i codzienny posiłek. Martwić się musi jedynie, by zebrać na tacę, by pozyskać nowych sponsorów i nawrócić trochę więcej ludzi, którzy pozornie nazywają się jego parafianami. To bardzo płytki obraz księdza, czyż nie? Ksiądz próbuje wejść we wspólnotą, próbuje być psychologiem, lekarzem, przyjacielem, próbuje służyć radą ludziom, których życie diametralnie różni się od życia księdza. Próbuję codziennie być pasterzem – jakby powiedział Jules Winnfield. Więc przekonajmy się, jak to jest być sługą Bożym i mieć swoje problemy („Ksiądz” w reżyserii Antonii Bird czy „Kto nigdy nie żył” w reżyserii Andrzeja Seweryna). Zapomnijmy na chwilę o negatywnych skojarzeniach, jak choćby „Kler” Smarzowskiego.
Zamknijmy oczy i zastanówmy się, jaki to ciężki krzyż musi codziennie dźwigać zwykły ksiądz w przykurzonej sutannie gdzieś tam w Irlandii. Mieszkasz w małej izdebce. Tylko parę mebli, łóżko, biurko, szafa, krzyżyk na ścianie, klęcznik. Jakiś obraz? Ależ po co. Za oknem masz irlandzki krajobraz: sporo zieleni jak w arkadii. Ale niestety nie jesteś w raju. Masz na głowie sporo. Rząd dusz staje się coraz bardziej nieposłuszny. Ktoś spalił twój mały drewniany kościół. Twoja branża nie cieszy się już takim zaufaniem jak kiedyś. Pedofilia i inne sprawy. Sam masz mały sekret rodzinny. Kiedyś miałeś rodzinę, ale po śmierci żony zostałeś księdzem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że masz jeszcze córkę, dla której mógłbyś być ojcem. Nota bene w tej roli piękna rudowłosa Meggie Reilley, która parę lat wcześniej grała w filmie również poruszającym problem wiary. Mianowicie chodzi o „Niebo istnieje… naprawdę”. Grała tam matkę chłopca, który przeżył śmierć kliniczną i rzekomo doświadczył nieba. Bohaterka, którą gra Reilly nie doświadcza raczej nieba na ziemi. A może w ogóle po niebie za dużo się spodziewamy, jak mówi ksiądz w filmie „Jęk czarnego węża” . W tej bohaterce odzywa się tylko jęk rozpaczy i nieudana próba samobójcza. Choć trzeba przyznać, że trzyma się dobrze. Ona cię potrzebuje. Przecież wiesz, że te opatrunki na żyłach przy nadgarstkach to nie ozdobne bransoletki. Ona chciała się zabić. Jednak cię odwiedziła. Odnalazła cię i postanowiła spędzić z tobą trochę czasu. Nie wstyd ci. To ty powinieneś do niej jechać.
Wolałeś być ojcem wielu parafian, którzy niekoniecznie cię potrzebują. Bo nie potrafisz pomóc małżeństwu, które przeżywa kryzys, nie potrafisz pomóc chłopakowi, którego roznoszą hormony i nie potrafisz pomóc chłopakowi, którego kiedyś dawno temu gwałcił biskup. Sporo tego, a na dokładkę ktoś ci groził na spowiedzi. To także ofiara pedofilii. Obiecał, że cię zabije. Dokładnie za tydzień. Równie dobrze na twoim miejscu mógłby być inny ksiądz. Może ten nadgorliwy kleryk, który ci się trafił na plebanii? Z nim w ogóle nie da się pogadać tak po prostu. On jest chodzącym katechizmem. Takiego można by było zabić. Ale nie! Padło na ciebie. Wiesz, że masz tydzień. Jak miło ze strony zabójcy, którego głos drży w twej pamięci. Nie zdążyłeś go zauważyć, gdy wychodził z konfesjonału. Kto to mógł być? Od teraz każdy parafianin, z którym rozmawiasz jest podejrzany. Na wszelki wypadek załatwiasz sobie od znajomego pistolet do samoobrony. Pytanie tylko czy odważyłbyś się pociągnąć za spust? Z pełnym magazynkiem jakoś raźniej, choć to z Bogiem powinno być raźniej. Nie sądzisz? Widzisz w każdym potencjalnego wroga. To cię przeraża i boli. Rozmawiasz z jakąś dziewczynką, a po chwili jakiś nadwrażliwy ojciec zabiera ją, bo uważa cię za… Nie możesz się odgryźć, a przynajmniej ci nie wypada. Jesteś pokornym sługą Bożym, który szuka zrozumienia u swoich parafian. Ale oni nie potrzebują twoich kazań. Zwłaszcza, że dowiadują się, że masz córkę, która ci towarzyszy podczas spacerów. Jak śmiesz ich pouczać. No właśnie. Wyrodny ojciec!
Mimo to rozmawiasz z mordercą Freddym Joycem (nota bene to aktorski dialog między ojcem i synem, Brendanem Glessonem a Donhmalem Glessonem), który dopuścił się okrutnego morderstwa młodej dziewczyny. Sam przyznaje podekscytowany, że gdy patrzył w jej oczy i zabijał ją, czuł się jak Bóg. Jak pan życia i śmierci. Może Bóg mógł go powstrzymać, ale też patrzył, jak on ją zabija. Mimo to zaciskasz różaniec i szukasz w sobie siły, rozmawiając z tym młodym mordercą. Wszyscy ci powiedzą, że szkoda na niego czasu, ale ty musiałeś się przekonać. I znów czujesz się zawiedziony i bezużyteczny. Nie potrafisz przenieść gór i nie potrafisz wywrzeć wrażenia na swoich wiernych. Jesteś tak zwyczajny, że szkoda gadać. Wiesz tylko, że każdy z parafian ma jakieś swoje problemy i słabości. Chciałbyś to jakoś naprawić. Porozmawiać, pouczyć, zwrócić uwagę?
Po co masz się narażać mechanikowi – Simonowi (Szymonowi), który naprawia za pół darmo twój kabriolet. To nie ważne, że on i żona rzeźnika cudzołożą. Dodajmy tu, że żona rzeźnika ma na imię Veronika, kolejne jakże charakterystyczne imię biblijne. Tyle że Weronika w Biblii ocierała twarz Chrystusowi. Ta Weronika, z Irlandzkiej Golgoty raczej swoją niechęcią i zachowaniem daje w twarz tobie. To nie pierwszy policzek, jak dostaniesz. Może to wszystko trzeba im zostawić. Nie prowadzisz przecież poradni małżeńskiej.
A ten płonący kościół? Czy to wyraźne ostrzeżenie od mordercy? Spłonęły mury, a teraz szukasz kościoła żywych ludzi. Chcesz odbudować kościół, ten ludzki Kościół i ten zwykły murowany kościół. Szukasz ochotników, szukasz sponsora? Jest tu nawet w okolicy pewien ekscentryczny bogacz, odpowiednik francuskiego flaneura, spleena, który jest wyraźnie znudzony swoim dobrobytem. Dla niego pieniądze właściwie nic nie znaczą i jeśli poprosisz, wysypie on na twoją głowę całą fortunę z ciężarówki. Sęk w tym, że najpierw musisz trochę wytrzymać z tym panem, który lubi sobie popić i ponarzekać. Facet wyraźnie przeżywa kryzys, odczuwa boleśnie pustkę. Miał rodzinę, żonę, dzieci i nigdy nie potrafił się cieszyć ich obecnością. Ma teraz za dużo pieniędzy, za dużo wolnego czasu i nudzi się tak bardzo, że lubi sikać na drogie obrazy w twoim towarzystwie. Lubi bulwersować waszą świętobliwość.
Chętnie byś wziął od niego te pieniądze, ale chyba nie masz takiego poczucia humoru jak pan Fitzerald, który przyzwyczaił się do kupowania ludzi. W roli bogatego pana Fitzeralda zobaczymy Dylana Morana, komika i aktora, umiejętnie balansującego między ironią, sarkazmem i dramatem. Zresztą gdy spojrzymy na oblicze Morana, może on nam trochę przypominać znudzonego dziedzica fortuny, Artura Bacha w wydaniu Dudleya Moore’a. Kto wie, czy to nazwisko „Fitzerald to nie nawiązuje do Francisa Scotta Fitzeralda i jego najsłynniejszej powieści: „Wielki Gatsby” o nieszczęśliwym bogaczu. Fitzerald po prostu brzmi zawrze dobrze, tak jak prezydent. Może to nieszczęśliwy pan Fitzerald jest tym, który chce cię zabić? Tak dla dreszczyku emocji.
Tymczasem obowiązki wzywają. Ostatnie namaszczenie. Przypominasz sobie, że jesteś przede wszystkim księdzem i tak jak ratownik medyczny musisz służyć ludziom o każdej porze. To był wypadek. Została tylko ona, cierpliwa i wierząca, ma na imię Teresa i modli się przy swoim ukochanym. To cię porusza. Spotykasz jedyną kobietę, która tak mocno wierzy na tej bolesnej drodze do twojej Golgoty. Ona wierzy, że jej ukochany znajdzie spokój po śmierci i wierzy w Boga, który miał powód, by akurat teraz zabrać jej narzeczonego. To daje ci siłę, żeby stawić czoła spotkaniu z mordercą, który obiecał, że za parę dni zabije cię na plaży. Ale żeby nie było tak lekko, musisz jeszcze znieść towarzystwo pewnego marudy-ateisty. Łatwo się domyśleć, że to lekarz, ten, który naprawdę ratuje człowieka. Tobie pozostaje tylko dusza. Jakie to ulotne.
Słyszysz od tego mądrali lekarza smutną i autentyczną opowieść, że przez głupi błąd niewinne dziecko zostało zupełnie sparaliżowane i utonęło w ciemnościach. Było dziecko – jest roślina. To cię dobija, bo nie wiesz, jak masz odpowiedzieć? Jaki cel miał w tym miłosierny Bóg. Czy nie męczy cię już to bycie adwokatem Boga, tłumaczenie go z jego dziwnych decyzji? Jeszcze parę lat temu C.S. Lewis dumnie głosił, że ból jest megafonem Boga, ale sam również musiał doświadczyć rozpaczy po śmierci żony. Musiał przeżyć swoją „ciemną noc duszy”. Rozwiewasz te żale jak opary wokół siebie. Uderzasz pięścią w stół i postanawiasz się upić w tutejszym pubie na oczach swoich wiernych. Wypijasz kielich za kielichem, jak Chrystus w ogrodzie oliwnym. Z alkoholem we krwi raźniej. Chcesz się znieczulić? Narażasz się tłumowi, wykrzykujesz to, czego byś nigdy nie powiedział. Ksiądz, nie ksiądz – klient robiący rozróbę musi ponieść karę. Dostajesz kijem baseballowym. Wreszcie skonfrontowałeś się ze swoimi parafianami. Dlaczego to zrobiłeś? Nie masz już nic do stracenia. Być może zostało ci już parę dni życia. Mimowolnie powtarzasz ostatnie godziny swego superbohatera, który dał się zlinczować tłumowi i skazał się na Golgotę. Masz jeszcze trochę wytchnienia. Możesz jeszcze uciekać. Spotykasz się ze swoim starym znajomym, pisarzem, który ledwo co potrafi skończyć swoją wielką książkę. Kto wie, może twoje życie posłuży mu jako intrygująca historia. Ciebie być może wtedy nie będzie, ale ten pisarz, ten przyjaciel, z którym tak dobrze ci się rozmawia i pije. Może to on będzie nowym Ewangelistą, który zapisze twoje dzieje? Sprawi, że w nowej opowieści twoja misja nabierze sensu. Wszystkie kawałeczki niedokończonych rozmów, te okruszki z wielkiej wieczerzy znów połączą się w sensowną całość, w chleb, Kościół. Chciałbyś w to wierzyć, że jednak coś będziesz znaczył dla tej małej wspólnoty, którą za niedługo opuścisz. Jest jeszcze drugi kronikarz twoich dziejów, ministrant, z którym razem odprawiasz mszę dla pustego kościoła. Ministrant ten maluje w wolnym czasie i to on namaluje na plaży twoje spotkanie z mordercą. Namaluje tą scenę na tle irlandzkiej zieleni, błękitu i piasku, gdy dwie postacie zmierzają ku sobie z naprzeciwka. Zjawi się morderca, bo tak obiecał i zjawi się ksiądz, bo chce dać świadectwo.
John Michael McDonagh, odpowiedzialny za reżyserię i scenariusz tego filmu, jak zwykle zbiera wokół siebie swój ulubiony gwiazdozbiór irlandzkich aktorów (Glesson, Quinn, Dowd, Wilmott, Shortt), z którymi tworzy wybitną konstelację na temat Męki Pańskiej. Nikt nie zawodzi, a wraz z muzyką Patricka Cassidy’ ego zawodzą pięknie smyczki, by podkreślić adagio przeżywanej wiary („But i will go on”). „Ja mimo wszystko będę trwać” — to mówi Teresa przy łóżku zmarłego ukochanego i to sobie przypomina nasz bohatera, który już chciał uciec z miejsca, w którym nikt go nie chciał. A jednak wrócił z powrotem by stawić czoła mordercy. Bo mimo wszystko on będzie trwał przy swojej wierze.
Codziennie miga na niebie gwiazdka nadziei, że może ktoś uwierzył, nawrócił się i codziennie na wzgórzu staje krzyż z ukrzyżowanym Bogiem, w którego ktoś zwątpił. Bóg codziennie się rodzi i codziennie umiera, a nade wszystko codziennie prosi ludzi, by wpuścić go do swego życia. Bóg nie jest takim supermanem, jak nam się zdaje. Nie może ingerować w prawa natury i nie może nas zmusić, byśmy poszli za Nim. W teologii nawet pojawiała się taka interpretacja, że Bóg jest bardziej podobny do dziecka lub do żebraka, który prosi o jałmużnę miłości.
„Kalwaria” to film o samotności Boga i księdza, który próbuje odbudować ludzki Kościół na zgliszczach spalonego kościoła. Gdy ogląda się ten film, przypominają się takie obrazy jak „Goście wieczerzy pańskiej” Bergmana. W przeciwieństwie do „zielonej” Kalwarii, dzieło szwedzkiego reżysera jest czarno białe i wręcz ascetyczne. Przedstawia samotność owdowiałego Księdza, jak zwykle odprawiającego mszę dla garstki wiernych, których zduszone głosy odbijają się echem po skromnym kościele. Pastor próbuje w jakiś sposób być użyteczny dla swoich parafian. Ale jak tu można głosić nadzieję, gdy wojna wisi w powietrzu? Tu zresztą Bergman zastosował ciekawy koncept, bo rycerzy powracających z krucjaty w „Siódmej pieczęci” zamienił w księdza (Gunnar Björnstrand) i depresyjnego rybaka (Max Von Sydow). I zdaje, że na swój sposób to jakby dwie twarze jednego człowieka. Ksiądz to ten zwykły pastor, urzędnik w czarnej todze, choć pragnie być on rybakiem, jak Piotr łowić nowych uczniów. I chciałby też chyba w głębi serca odwzajemnić miłość wiernej kobiety, która zjawia się na każdej jego mszy i pociesza go w chwili zwątpienia. Niestety Rybak Jonas (równie symboliczne imię) popełnia samobójstwo, a i w samym Pastorze wiara pęka. Nic się nie zmienia, kościół wciąż pusty, znudzony organista i kaleki kościelny. A jednak to ten mały człowiek, który zawsze pomaga pastorowi podczas mszy, pomoże zrozumieć księdzu, jak bardzo samotny był Bóg w chwili śmierci. Bo żaden człowiek nie wstawił się za nim. To zmieni sposób widzenia pastora, który dotąd odczuwał tylko pustkę i rutynę. Kościoła nie zapełni od razu wiernymi, ale będzie wypełniał swoją misję z innym nastawieniem.
Drugim filmem, korespondującym jeszcze bardziej z „Kalwarią” są „Ludzie Boga” Xaviera Beauvoisa, opowiadającym o zakonnikach, którzy w obliczu wojny domowej na tle religijnym, postanawiają zostać w swoim klasztorze i poświęcić życie w imię Pana. Na ironię zasługuje fakt, że Jednego z mnichów gra tam Michael Londsale, który wcześniej wcielił się w przeora w słynnym „Imieniu róży”. „Ludzie Boga” to jednak kalwaria zbiorowa, gdzie mimo licznych dylematów, małe zgromadzenie mnichów decyduje się oddać życie za swoją wiarę. „Kalwaria” McDonagha to samotność jednego księdza, jego, lęki, radości i wyobcowanie.
Komentarze
Prześlij komentarz