KAPUŚNIACZEK, CZYLI ROZWAŻANIA NAD KWAŚNYM ŻYCIEM
Prawdę powiedziawszy, gdy na szkolnych obiadach serwowano tą zupę, jakoś średnio mnie nęciła, ale od czego jest Magii… a raczej magia kina. Bo kiedy obejrzałem właśnie film sławiący tą prostą zupę z kapusty i to jeszcze z moim ulubionym aktorem z okresu dzieciństwa, od razu polubiłem ten kapuściany nektar. I miałem wtedy cichą nadzieję, że może przywołam jakiś latający spodek. Kłania się „Z Archiwum X”. Ale jak dobrze pamiętamy z kultowej sceny, owo „przywoływanie” odbywało się w niezbyt kulturalny czy nawet higieniczny sposób. Po prostu przez puszczanie bąków. Właśnie przez tą scenę ta komedia zyskała sobie pewnie miano statusu głupawej, w stylu kina klasy B. A jeszcze gdy oglądało się ją za dzieciaka, po prostu śmieszyła i tyle. Gdzie tam szukać jakiś głębszych sensów. Bo jakże inaczej mogłoby być z filmem, w którym gra Louis de Funes, który z wiekiem chyba już mocno się zaszufladkował w tej kreacji łysawego, znerwicowanego, zgryźliwego delikwenta. Zwłaszcza te jego późne filmy, gdy był w szczytowej formie. To cała parada komedii od „Fantomasa” przez „Żandarma”, „Hibernatusa” i kończąc na kapuście. Co za ładunek humoru, który miał stratować widza i odciągnąć go od smutków codzienności. Tak przez lata twórczość de Funesa zapisała mi się w twardym dysku świadomości. Wakacje, sobota, za oknem słonecznie i telewizor włączony, tak dla soundtracku, letnie porządki i wakacyjny przegląd komedii francuskich. Mimo, że przez lata świeżość tych filmów już mocno się wytarła, mimo, że większość gagów znasz na pamięć. Wiesz dobrze, że de Funes po raz kolejny powtarza tą samą rolę. To jednak jest w tych komediach jakiś magnes i co ciekawe jak w przypadku „Kapuśniaczka” jest tam też drugie, bardzo smutne dno.
Życie ma różne smaki – młodość to zazwyczaj słodycz, a dojrzałość to lekka kwaśność, potem zazwyczaj coraz więcej gorzkiego. Odstawianie cukru, ascetyzm, uczucie przesytu, świadomość, że z wiekiem masz już dosyć wszystkiego. Już napatrzyłeś się na ten karnawał i wystarczy ci gorzka herbata i kapuśniak. Ewentualnie jak w przypadku głównych bohaterów komedii Jeana Giraulta, Claude’a Ratiniera i Francisa Chérasse’a na popijaniu anyżówki i spokojnym czekaniu na śmierć.
Kapuśniaczek to ekranizacja powieści Renee Faletta pod tym samym tytułem. Film ten o tyle jest wyjątkowy, że został nakręcony dwa lata przed śmiercią Louisa De Funesa i rok przed śmiercią samego reżysera Jeana Giraulta, znanego z cyklu o Żandarmie. Podstarzały De Funes w znoszonym stroju rolnika nie prezentuje się tak charyzmatycznie jak we wcześniejszych produkcjach. Jest wyciszony i może nieco tylko gderliwy. Jego bohater, wdowiec Glaude Ratinier to człowiek już pogodzony ze swoim losem, żyjący skromnie na małym gospodarstwie we wsi o jakże wymownej nazwie „Durnopałki”. Najbliższy mu jest jego sąsiad Cherasse, zwany Garbusem, bo jak nie trudno się domyślić dorobił się garbu. No a dalej cieszą nas znajome obrazki, jak choćby w naszym polskim „Ranczu”, czyli ławeczka, a na niej siedzący panowie z buteleczkami, rozprawiający o swej niedoli niczym filozofowie na stopniach szkoły Ateńskiej, spoglądający czasem w niebo. Czy ktoś ich słyszy na tym marnym padole, zapomnianym przez wielką cywilizację? Grzmoty i pioruny mieszają się z bąkowym koncertem po świeżo strawionym kapuśniaku. Nadchodzi burza i coś jeszcze. Przełom w nudnej narracji Glaude’ a. Właśnie, do „Durnopałek” zagląda obca inteligencja z planety OXO. Puszczane bąki przez Glaude’a i Garbusa w formie zawodów (kto głośniejszy i dłuższy) okazały się być (nieświadomym) komunikatem dla kosmitów. I tak jeden z nich w zgrabnym talerzu nawiedza pole Glaude’a, który w ramach w swej gościnności częstuje przybysza kapuśniakiem. Temu tak smakuje ta potrawa, że od razu prosi o porcję na drogę. Glaude nawet nie zdaje sobie sprawy, jak niepozorny kapuśniak zmieni jego życie i że podbił on podniebienia całej planety OXO, gdzie co ciekawe panują zupełnie inne prawa naturalne i inne możliwości. Tam żyje się znacznie dłużej, tam można wyprodukować z jednego litra wspaniałej zupy, tysiąc nowych litrów kwaśnego nektaru. Skoro można tak cudownie rozmnożyć zupę czy pieniądze, to może dałoby się przywrócić do życia zmarłe osoby, dysponując tylko ich materiałem genetycznym. Dosyć kontrowersyjnym wątkiem w filmie jest tutaj przywrócenie do życia zmarłej żony Glaude’ a, która powraca do żywych jako młoda, energiczna dziewczyna, dla której Glaude mógłby być teraz dziadkiem. Choć to miły powrót do wspomnień, do wielkiej miłości, to cóż z tego, skoro tych dwoje dzieli taka przepaść lat. Może Francine zasługiwała na drugie życie, ale teraz w zupełnie innym świecie niż w starym domu, u boku zgrzybiałego Glaude’a. Znów nasz bohater boleśnie odczuwa bieg lat, ale póki co zawsze może się napić ze swoim starym przyjacielem, Garbusem, z którym niemalże stanowią takie „stare dobre małżeństwo”, gdzie nie brak kłótni i wzruszeń. Szczególnie dobrze to widać w scenie, w której Garbus chce się powiesić, bo ma już dosyć swego życia, podczas gdy troskliwy Claude w tajemnicy przed nim podcina mu delikatnie linę, by ta w porę się zerwała i nie zacisnęła się na szyi biedaka. To dla mnie esencja przyjaźni. Glaude szanuje dumę swego przyjaciela i pozwala mu się powiesić, a jednocześnie po kryjomu zabezpiecza go przed tym nieszczęściem. Ale to nie koniec smutków, jakie pukają co chwila wraz ze gorzką jesienią życia do drzwi obu panów. Okazuje się, że ich gospodarstwa za niedługo zostaną przejęte przez nowego właściciela, dewelopera, który zbuduje tu wesołe miasteczko. Niech Durnopałki wreszcie odżyją. Tu wesołe miasteczka, tam nowe osiedla, a starych pierników wyrzucimy na śmietnik. Panowie mają do wyboru się wynieść, albo zostać na swoim, tyle że w charakterze żywych eksponatów za kratami. Inaczej mówiąc, będą oni traktowani jak małpy w zoo, codziennie odwiedzane przez tłumy zaintrygowanych gości, chcących popatrzeć na te relikty przeszłości. Choć to dość absurdalne rozwiązanie, dobrze pokazuje, jak starość potrafi być niewygodna dla obecnych czasów. Zobaczymy to później choćby w filmie „Pora umierać”. I tu doskonale widać to bardziej dramatyczne dno pozornie głupiej komedii o kosmitach i bąkach. Ale w „Kapuśniaczku” to przejście w „inny wymiar” jest zgrabnie pokazane poprzez ucieczkę na inną planetę. Oto znajomy kosmita, nazywany przez Glaude’ a „Gagatkiem”, składa swemu ziemiańskiemu przyjacielowi propozycję nie do odrzucenia. Skoro twój koniec tu na ziemi jest już tak bliski, czemu to nie udasz się ze mną na OXO, gdzie możesz żyć jeszcze dłużej i nie męczyć się tak bardzo? Glaude z chęcią przystaje na tą propozycję, ale pod warunkiem, że zabiorą ze sobą nieszczęśliwego Garbusa. Ten świat nie potrzebuje starych, zgorzkniałych pierników. Ten świat kocha rozrywkę i młodość, a starzy mistrzowie odchodzą po cichu, w nocy, zostawiając dyskretnie ostatnie wskazówki młodszym. Tak jak to robi Glaude, który rozumiejąc, że nie zatrzyma przy sobie młodziutkiej Francine daje jej żyć po swojemu, a tym samym udowodnia, że bardzo ją kocha – kocha ją przez to, że daje jej żyć po swojemu i w ostatnim liście do niej przesyła jeszcze skrzynkę pełną złotych monet, które rozmnożył Gagatek.
Kapuśniaczek został nakręcony rok po wielkim kosmicznym hicie, jakim był „Imperium kontratakuje” z powalającymi efektami specjalnymi. Francuzi jednak pokazali, że też potrafią opowiadać kosmiczne bajki, może bez tego przepychu i efektów, ale póki co na ekranie zgrabny, srebrny spodek pięknie wiruje po niebie, a scena, w której działki Glaude’a i Garbusa zostają wykopane wielkimi szczypcami i transportowane gdzieś w kosmos robią wrażenie. Tak naprawdę jednak te efekty nie są aż tak ważne wobec ciężkiego tematu przemijania, starości i śmierci, przechodzenia w inny wymiar, odrzucenia tego wszystkiego, co już niepotrzebne, jak choćby złote monety, które Glaude na początku filmu tak skrzętnie ukrywał, zupełnie z nich nie korzystając (trochę jak Gollum ze swoim ukochanym skarbem), tylko ciągle odkładając na czarną godzinę. Aż wybiło. Nareszcie. Co za kosmiczna ulga.
I w tej produkcji nie zabrakło Claude Gensac, która zazwyczaj grała żonę Louisa de Funesa we wcześniejszych produkcjach. Tym razem tu wciela się w rolę miejscowej wariatki, która widziała kosmiczny spodek. Swoimi rewelacjami dzieli się z komendantem posterunku, wyraźnie zmęczonym wysłuchiwaniem takich nonsensów, zostawia kobietę ze swoją tekturową podobizną, której głowa cały czas się pochyla na znak, że atrapa komendanta wszystko rozumie.
Jak w „Żandarmie” mieliśmy na finał chwytliwy motyw muzyczny autorstwa Raymonda Lefèvrego, tak i tu kompozytor staje na wysokości zadanie, by w prostym motywie podbitym mocno elektroniką i dźwiękami słynnej Yamahy DX oddać nam klimat odysei kosmicznej. Całkiem zgrabny kawałek z charakterystycznym gwizdaniem i skocznym rytmem, przeplatanym klaskaniem żegna nas wraz odlatującym spodkiem Gagatka na tle wielkiej galaktyki.
A my zapewne zastanawiamy się, jak też nasza starość będzie wyglądała. Czy będziemy równie śmieszni, żałośni, zgorzkniali, oczekujący ślepo na nasze anioły w latających spodkach.
Obyśmy trafili na szczęśliwą planetę.
Komentarze
Prześlij komentarz