SIEDEM LAT W TYBECIE
Po filmie „Siedem” Brad Pitt rusza w Himalaje, by spędzić siedem lat w Tybecie i przy okazji zmienić akcent z amerykańskiego na niemiecki. Uwielbiam, jak Brad mówi z niemieckim „Shut up!”. Mówi to do drugiego towarzysza podróży, którego gra tu mistrz drugiego planu: David Thewlis. Natomiast Jean Jacques Annuad, który wcześniej zasłynął „Imieniem róży”, pokieruje aktorami wedle scenariusza Becky Johnston i autobiograficznej książki samego Heinricha Harrera. Film ten ukazuje fascynujące zderzenie kultury europejskiej z dalekim Wschodem, a konkretnie Tybetem, który zdaje się być jakimś innym kosmosem na tle tamtej Europy ogarniętej wojną. Choć i tu komunistyczne Chiny ostrzą już pazury, by położyć łapy na tym małym państewku, miłującym pokój, gdzie nie uświadczysz raczej profesjonalnego sprzętu wojskowego. Harrera poznajemy jako pewnego siebie himalaistę, który opuszcza ciężarną żonę, aby zdobyć ważny szczyt Nanga Parbat. Mamy rok 1939, a Hitler ma obsesję, by być we wszystkim najlepszym, „być na szczycie” dosłownie i w przenośni. Miło będzie, jeśli niezawodny pan Harrer przy zdobyciu tego ważnego szczytu (to przecież formalność) wetknie flagę ze swastyką. Hurra Hitler zdobył Nanga Parbat. Bliżej księżyca i Marsa. Ale to już dokończą Rosjanie i Amerykanie. Harrer jednak nie dokańcza swojego ambitnego zadania. Od początku wyprawy nic nie idzie po jego myśli. Najpierw zranienie nogi, potem lawina i rozkaz, by schodzić na dół. Egotyczny Pan Harrer z trudem odnajduje się w ekspedycji, prowadzonej przez spokojnego Petera Aufschnaitera. Nie jest tym jedynym najważniejszym. Wciąż musi się dostosowywać do reguł, jakie panują w drużynie. A trzeba uważać na każdym kroku, gdy jest się podpięty liną do innych. Po ostatniej lawinie, Aufschnaiter zarządza zejście do obozu, a tym samym cała wyprawa się wydłuża. Wydłuży się jeszcze z innego powodu, który wcześniej nie był brany pod uwagę. Ekspedycja trafi do obozu jenieckiego w Indiach. Piękny widok białej, nieskazitelnej góry będzie raził ambicję Harrera jako przegranego więźnia. Nie dziwne, że to właśnie on najczęściej będzie uciekał z więzienia, nie godząc się na bycie poniżanym. Jego miejsce jest przecież na szczycie. Ale te sportowe ambicje w końcu muszą ustąpić twardym realiom wojennym. Harrer jako weteran nieudanych ucieczek w końcu przyłącza się do grupy swoich kolegów z ekspedycji, których dotąd nie bardzo doceniał. Okazuje się, że z obozu jenieckiego wcale nie trzeba się wykradać przez kolczaste druty, przyozdabiając się przy tym okropnymi ranami. Można wyjść całkiem spokojnie i jeszcze bezczelnie pouczać strażników o niedopiętych guzikach w mundurze. Spokojny, rozważny Aufschnaiter właśnie proponuję taką formę ucieczki. W przebraniu oficerów i indyjskich robotników o ciemnej karnacji (będącej efektem posmarowania twarzy brązową pastą) cała ekspedycja wydostaje się poza teren obozu. Ale tylko Heinrich i Peter kontynuują swoją ucieczkę, podczas gdy inni albo zachorowali, albo dali się złapać. Widać, tych dwóch, tak bardzo różnych, jest skazanych na siebie i na tą niemalże mistyczną wędrówkę, gdzie raz jest się zbiegiem z obozu jenieckiego, a potem także uciekinierem ze swego dawnego życia. Harrer właśnie się dowiedział z listu, że jego żona chce się z nim rozwieść, a jego nowonarodzony syn ma być wychowywany w przeświadczeniu, że jego ojciec zginął w Himalajach. Lepsze to niż gdyby miał ojca łajdaka. Heinrich chyba pierwszy raz w życiu czuje się tak dotknięty. Nie ma jednak siły się roztkliwiać nad sobą, gdy wciąż musi iść, żeby gdzieś dojść, znaleźć jakąś bezpieczną przystań i nie martwić, skąd weźmie jedzenie. Tradycją się już stało, że jeśli Brad Pitt pojawia się w jakiejś produkcji, koniecznie musi być pokazany, gdy coś je. Nie inaczej było w tym filmie, gdzie wygłodzony uciekinier porywa kurę, złożoną w ofierze w jednej ze świątyń, po czym wymiotuje. Na szczęście w porę pojawia się, niczym anioł stróż, rozważny Aufschnaiter i od razu rzuca swemu koledze lekarstwo. Potem znów długa droga, zmęczenie i głód. Ostatnia puszka konserwy, a potem ostatni zegarek wymieniony na coś do jedzenia. Oj przydałoby się więcej zegarków, żeby wykupić sobie pakiet obiadowy. Tu nie warto zerkać na zegarek, gdy dookoła otaczają nas bezkresne pola, jakby panował tu bezczas. Nawet jeśli żołądek pusty, to oczy można nakarmić niezwykłymi widokami.
Od pierwszych scen wspinaczki po górach film fascynuje pięknymi ujęciami, gdzie przed podróżnikami rozciągają się olbrzymie połacie, na których można zapomnieć o swoim ego. Nie wiem, czemu, ale większość widoków kojarzy mi się tu z Rohanem, który przemierzał na swoim białym koniu Gandalf. Nasi wędrowcy idą dalej. Co jakiś czas mijają ich pielgrzymi, którzy co chwila klękają, by jeszcze mocniej obciążyć swoje stawy i przeprosić za grzechy. Harrer i Aufschnaiter chcą na jakiś czas odpocząć w Tybecie, ale nie jest łatwo się tam dostać. Cudzoziemcy nie są mile widziani. W końcu jednak po wielu przygodach, drzwi miasta się otwierają przed podróżnikami, którzy wreszcie mogą się porządnie umyć, ogolić, a nawet dostają garnitury szyte na miarę. Ale to nie koniec niespodzianek w tym małym k-raju. Peter znajdzie tu miłość swego życia, z kolei Harrer zaprzyjaźni się z samym przywódcą duchowym Tybetu, Dalaj Lamą, kilkunastoletnim chłopcem, którego wszyscy tu uważają za namiestnika samego Boga. Ale to, że ten mały jest tu prawie-Bogiem, nie oznacza, że jest wszystkowiedzący. Wciąż jest ciekawy całego świata, a obecność Harrera prowokuje go do zadawania kolejnych pytań na temat wszystkiego.
Dla samego Harrera pobyt w tym mieście oraz relacja z samym Dalai-Lamą staną się okazją do zrewidowania swojej życiowej nar-racji i napisania autobiografii. A kto wie, czy ta relacja z chłopcem, któremu dość szybko odebrano dzieciństwo nie jest także formą protezy na zwichnięte ojcostwo samego Heinricha, który dopiero do latach pojawi się w życiu swego syna. Kto by pomyślał, że kluczem do serca syna może być pozytywka z Tybetu, wygrywająca słynny utwór Debussy’ego: „Clair de Lune”. Utwór, który potem zabrzmi także w komedii kryminalnej „Ocean’s Eleven” (gdzie również grał Pitt), gdy po udanym skoku na miliony dolarów, włamywacze rozkoszują się widokiem fontanny. Tak, jakby Heinrich Harrer skradł milion i otworzył serce długo niewidzianego syna, przemierzają z nim bezkresne tereny Tybetu. Co ciekawe, w tym samym roku, gdy na ekrany kin wszedł film „Siedem lat w Tybecie”, Martin Scorsese nakręcił „Kundun życie Dalaj Lamy”.
Komentarze
Prześlij komentarz