PLEBANIA

PLEBANIA. MIĘDZY PANEM, WÓJTEM 

I PLEBANEM

 

Zwyczajna wieś (Okuniew, Krasnystaw jako prawdziwa lokalizacja) u schyłku dwudziestego wieku, wieś u progu nowego milenium, roku apostolskiego – 2000. Wieś szara, bura, gdzie nie ma żadnych perspektyw, gdzie jeszcze nie zawitał wielki świat, deweloperzy, inwestorzy, zagraniczny kapitał. Ławeczki przy sklepach pełne zamyślonych filozofów nad kuflami do połowy pustymi. Na drogach jeszcze polonezy, maluchy i inne relikty dawnej epoki. Chałupy zbite z desek i wyklejone w środku linoleum. Tu jeszcze trwa czas odmierzany wedle świąt liturgicznych. Tu ksiądz proboszcz Antoni, ten od spraw beznadziejnych, głosi kazanie i ustala, kiedy siać, a kiedy zbierać plony, a w przerwach obfita kolejka piwa w gospodzie, by znów zapomnieć o swojej niedoli.

Wieś ta zachowuje pewien liryzm, ludowość starych legend i ploteczek, okraszoną licznymi awanturkami między panem, wójtem a plebanem. To właśnie tu, w to miejsce spowite pajęczyną tradycji, zakurzone przesądami i uprzedzeniami, przyjeżdża nowy sługa boży-wikary – ksiądz Adam. Imię, jakże wymowne dla tego rozbitka, który przybywa do nieznanej krainy i musi wszystko nazwać po swojemu. Nie będzie mu łatwo zrozumieć alfabet tej społeczności, do której właśnie wjechał na swoim motorze.

Jak na wikariusza przystało, Adamowi nie brakuje energii, naiwności, pewnego idealizmu, charakterystycznego dla młodych lekarzy, policjantów, nauczycieli, czy właśnie księży, zbawicieli stawiających sobie za honor uzdrowienie całej okolicy dookoła. Po paru latach zrozumieją, że tak od razu się nie da, a przy okazji jeszcze zgorzknieją, zrażą się, może nawet staną się cyniczni jak pan Janusz Tracz, ale o nim za chwilę.

My jednak patrzymy z nadzieją na tego młodego wikariusza, który cały w czerni jedzie na motorze z Warszawy, stolicy postępu na tą wieś, do parafii księdza Antoniego. Jedzie prawie jak na zesłanie. Bo to pewnie spory szok: ze stolicy, z cywilizacji na taki grajdołek. Ale księdzu Adamowi to nie straszne. To kolejne wyzwanie do bycia lepszym. Odpala motor i rusza. Wikariusz na motorze w czerni? Niczym czarny, samotny jeździec. Swoją otwartością i stylem bycia powinien szybko sobie zjednać młodych parafian, bo ci starsi to raczej sceptycznie podchodzą do gości z wielkiego miasta no i kto to widział, by ksiądz na motorze. To nie uchodzi. A tak w ogóle, czy ta scena, gdy ksiądz Adam przybywa na wieś nie wydaje się nam znajoma? Zobaczymy jak ksiądz Adam zmienia się w Pana Tadeusza zajeżdżającego do dworu swego wuja, by tu spędzić trochę czasu. Ostatni zajazd na Plebani?

Ten Mickiewiczowski liryzm, pewna wiejska ballada, gawęda będą gdzieś pobrzmiewały w poetyce „Plebanii”. Ta mała plebania jest jak okno na całą panoramę życia. Soczewka skupiająca wszystkich w jednym wymiarze. Ludzie przychodzą tu z różnymi problemami jak bieda, zdrowie, kłopoty w interesach. Na co oni liczą? Czy ksiądz jest specjalistą od wszystkiego? Ksiądz umie słuchać. Może ksiądz szanowny poświęci, pobłogosławi, zrobi czary mary. Zawsze to lepiej wiedzieć, że wszystkiego się wypróbowało. Ksiądz tylko wzdycha, przewraca oczami i szuka jakiegoś złotego środka. Jego przyjaciel, doktor Blumental z pewnością przejmie te bardziej chore przypadki, a księdzu pozostanie słuchanie tych zdrowych i zagubionych. Tu w tej małej wiosce, tej miniaturze ludzkiej społeczności ludzie nie widzą nadziei, piją, żyją z dnia na dzień, kłócą się, są ślepi na jakiekolwiek perspektywy. Wolą narzekać i żebrać niż coś zmienić. A ksiądz jest gdzieś pośrodku tych problemów, samotny, zmęczony. Mimo wszystko musi być drogowskazem, który popchnie człowieka na właściwy proces rozwoju. Tak mniej więcej wygląda idea „Plebani” w reżyserii Mirosława Borka.

Minęło już dwadzieścia lat od premiery tego serialu, a po dwunastu latach, w 2012 roku producenci zdecydowali by zamknąć „Plebanię”. Bo może już ta zaściankowa plebania, położona gdzieś w pejzażach rodem z kina Jana Jakuba Kolskiego nie pasuje do tych drapieżnych, dynamicznych czasów, które potrzebują innych seriali, a może jest na odwrót? Może gdzieś w głębi potrzebujemy tych małych wiosek z wyraźnymi drogowskazami moralnymi? No cóż, telewizja rządzi się swoimi prawidłami i dla nich ten serial po dwunastu latach przestał być atrakcyjny. Bo swoją drogą, co jeszcze można by wymyśleć? Ile to razy ksiądz proboszcz będzie mądrymi radami wskazywał kierunek moralny dla zagubionych parafian, a jego wielki przeciwnik, biznesmen, ateista Janusz Tracz będzie podważał kościelny autorytet, szykując kolejne intrygi?

Swoją drogą Tracz to jedna z tych wyrazistych postaci, dla których warto było oglądać „Plebanię”. O jego fenomenie może świadczyć liczna kompilacja memów i filmików na YoTube, gdzie mamy szanse zobaczyć ponad godzinne składanki wypowiedzi Tracza. Niektórzy widzowie wręcz wzdychają i ubolewają, dlaczegóż Tracz nie doczekał się własnego serialu? To przecież bohater z wielkim potencjałem, skupiający w sobie mafioza, cynika, a nawet filozofa. W swoim sarkazmie idzie na równi z doktorem Housem, Mentalistą (a to przecież bohaterowie seriali, które świetnie się przyjęły). Z tego wynika, że publiczność lubi takich bohaterów: cyników, racjonalistów, oryginałów, którzy bacznie zaglądają pod sukienkę tradycji i w porę wytykają jej hipokryzję. Tracz nie jest tylko złym przeciwnikiem księdza. Jest diabelnie inteligentny, potrafi uzasadnić swoje racje i odwrócić świętobliwy awers na zakłamany rewers.

Już w pierwszym odcinku Tracz ma dość mocne wejście i poznajemy go jako podpitego furiata, właściciela gospody, w której większość chłopów zostawia swoje grosze, by uszczknąć piwa z goryczką. Lepszego interesu tu nie można było zrobić. Janusz Tracz w swej gospodzie rozpija wszystkich, a dla nowo przybyłych ma też sporo niespodzianek. Gdy ksiądz Adam zatrzymuje się w tej gospodzie na kawę, wdaje się w nieostrożną potyczkę słowną z Traczem i dostaje od niego „po buzi” – aż dwa razy! A że nie miał trzeciego policzka, za kolejnym ciosem uchyla się i pan Tracz spada w stoliki. Spotkanie księdza Adama z Traczem, czyli bójka w gospodzie trochę przypomina scenę z pierwszego epizodu „Autostrady do nieba”, gdy osiłek bije w twarz Johnattana Smitha, a ten oczywiście jako anioł jest nie do ruszenia.

Ktoś powie, że Janusz zadziałał zbyt impulsywnie, waląc Adama od razu w twarz. Ale Tracz potrafi wyczuć wroga. Ksiądz Adam jeszcze w przyszłości nieźle mu namiesza, walcząc o duszę jego żony, Angeliki, która wyszła za mąż za bogatego człowieka, by jakoś pomóc swojej rodzinie, a zwłaszcza choremu ojcu. Tu zresztą na chwilę przyjrzyjmy się imieniu Angeliki, kojarzącym się ewidentnie z „angel”, „aniołem”. Z kolei Tracz czytany na wspak to „czart”. Czyżby anioł utracił wolność, poślubiając czarta? Spokojnie, może ksiądz Adam w roli boskiego rycerza zdoła uratować duszę Angeliki, która mimo toksycznego męża, próbuje chociaż być przyzwoitą. Ale i ona w końcu nie wytrzyma tego zakłamania, odejdzie od Janusza, który przez lata ją szantażował i dręczył psychicznie. To będzie spory zwrot w całej fabule „Plebani”. Pierwszy raz ktoś tak dotkliwie zranił dumę Tracza. Potem coś podobnego uczyni Konstancja, następna dama serca pana Janusza. Wróćmy jednak do tej sceny, gdy już Tracz poleciał w stoliki, mimo że ksiądz Adam nie użył żadnej siły. Tylko się uchylił przed ciosem wroga.

Ksiądz Adam trenuje aikido, czyli sztukę walki, polegającą na tym, aby obrócić gniew przeciwnika przeciw niemu samemu. Z Traczem mu się to udaje. Przynajmniej na początku, tyle że biedny ksiądz nie wie nawet z kim zadarł. Ten zagadkowy uśmiech pełen ironii i to zimne, obojętne spojrzenie. Gdyby nie Andrzej Chyra, to w roli Gerarda Nowaka w filmie „Dług” widziałbym właśnie Tracza, Dariusza Kowalskiego (Nota bene, Andrzej Chyra i Dariusz Kowalski spotkali się na planie „Komornika” Feliksa Falka). Zawsze zdumiewa mnie kontrast między zimną postacią Tracza a aktorem Dariuszem Kowalskim, który w mediach nie ukrywa swojej wiary i chętnie prowadzi wszelkiego rodzaju rekolekcje.

Tracz jest najbardziej szczery z tego całego towarzystwa, nad którym ksiądz Adam sprawuje duchową opiekę. Podczas gdy jedni żebrzą, narzekają, Janusz pracuje, robi swoje lewe lub prawe interesy. Na swój sposób jest uczciwy, bo jest wolny od konwenansów, obyczajów, tradycji. Z pewnością nie jest tak zakłamany jak wścibska Grzybowa, która też niezły interes robi w swoim sklepie, a jednocześnie odgrywa na forum wielką sprawiedliwą chrześcijankę z pierwszej ławki i jeszcze na dokładkę swojego synusia wydaje na księdza.

Jeśli chcesz pracować u Tracza, nie afiszuj się ze swoimi ideałami jak Miss, pragnąca zbawić świat od złego, bo Janusz w którymś momencie wytknie ci upadek, wytknie to, że sprzeniewierzyłeś się swojej filozofii. Czy to ksiądz czy wójt czy gniewna nastolatka – każdy otrzyma od Tracza solidną lekcję. Tracz na swoim kazaniu mówi jasno: chcecie wykonywać swoją misję, to nazywajcie to po imieniu – żebranie albo kradzież. A księża mówią: „proście, a będzie wam dane”. Tylko niechętnie prosić najbogatszego człowieka w okolicy z opinią mafioza o wsparcie finansowe na kolonie dla najbiedniejszych dzieciaków. Tracz mówi jasno: jeśli chcecie tych pieniędzy, ukradnijcie mi je. Przez lata na plebanię różni księża przybywają. Jedni są idealistami, utalentowanymi społecznikami, inni typowymi służbistami i biznesmanami, którzy interes kościoła równają z dużym rachunkiem i porządnym obiadem. Na przykład taki ksiądz Artur nie pogardzi pieniędzmi pana Tracza i chętnie z nim ubije jakiś interes, byleby wyjść na swoje. Ale z Traczem nigdy nie wychodzi się na swoje, choćby nie wiem, jakie ideały mu przyświecały, zawsze zaprzedasz swoją duszę.

W kolejce stoją inni bohaterowie. No skoro jest ksiądz na plebani, musi być i gospodyni, czyli Babcia Józia. A w tej roli Katarzyna Łaniewska, którą nie dawno żegnaliśmy. Józefina przeszła okupację, PRL, a teraz na koniec gotuje dla księdza, słuchając co chwila ludzkich zmartwień. Ugniata ciasto, miesza zupę, obiera kolorowe warzywa. To jej najlepszy sposób na jakiekolwiek problemy. Po dobrym obiedzie zawsze lepiej człowiek czuje. Goszcząc na plebani wielu różnych ludzi nauczyła się już, że nie można oceniać na podstawie pozorów. Często to ona jako najstarsza na plebanii, wykazuje się największą mądrością.

Oprócz Józefiny, na plebani mieszka także jej przybrana córka Halina (Ewa Kuryłło) z mężem Zbyszkiem, który jest kościelnym. Halina ma rodzinę w Australii i trochę zachowuje się tak jak rzucona na zesłanie do tej nudnej, polskiej rzeczywistości. Ciągle narzeka, irytuje się, jest uprzedzona do każdego i za bardzo się wszystkim martwi. Gdzieś w głębi marzy o tym stąd wyjechać. Odchowała już córkę, Ewę, która zaczyna żyć po swojemu, teraz marzy, by sama mogła jeszcze rozkwitnąć. Ale chyba nie będzie jej to dane przy mężu, Zbyszku (Stanisław Górka), którego uważa za coraz większego nieudacznika. Zbyszek jest kościelnym i złotą rączką. Zawsze coś wykombinuje, naprawi, pożartuje ale i sporo popije, bo ma powody. Przy swojej wiecznie niezadowolonej żonie czuje się jak kompletne zero. Został przed laty zwolniony z jakiejś fabryki i dopiero na plebani dostał schronienie i pracę. Zbyszek zawsze pocieszy, zawsze pomoże („nie bój żaby”), ale i on w końcu przejdzie diametralną zmianę od nieudacznika do kogoś, kto wie, po co żyć i dla kogo. W jaki sposób? Jego żona wyświadczy mu wielką przysługę, gdy wyjedzie do Australii w celu uporządkowania spraw spadkowych w swojej nieznanej rodzinie i zostanie tam już na zawsze, zmieniając zupełnie swoje życie. Tymczasem Zbyszek, który dotąd żył z dnia na dzień, wreszcie coś zrozumie. Halina wybrała, teraz on musi wybrać. Mocno to przeżyje, pogrąży się w jeszcze większym piciu. Ale w końcu wyjdzie na swoje, spotka nową kobietę, która mu pomoże, a nawet założy rodzinę i już nie będzie kościelnym. Zastąpi go nowy człowiek… nomen omen nazywający się Marian Piłat.

Wreszcie twórcy serialu dokonali jakiegoś zwrotu w tej narracji. Bo przez większość odcinków serialu, Zbyszek, Halina i Babcia Józia byli stałymi elementami scenografii, krzątali się to tu i tam, komentując nowe wydarzenia ze wsi. I oczywiście równie stałym bohaterem na Plebanii jest tu szanowny ksiądz Proboszcz, czyli Antoni Król (Włodzimierz Matuszak), którego nazwisko ironicznie podpowiada, kto tu sprawuje urząd. To on chrzci nowych parafian, udziela ślubu i żegna umarłych. Proboszcz Antoni cierpliwie wysłucha, pocieszy, poradzi. Nie jest typem urzędnika, ale też nie zamierza na siłę uszczęśliwiać ludzi jakimiś nowymi inicjatywami. Nie jest aż tak bardzo postępowy. Przyjmuje w swoje kancelarii, gdzie wciąż księgi parafialne prowadzone są przy pomocy długopisu i papieru.

Dla większości parafian jest on jak wyrocznia, ostoja mądrości i prawości. Ale i proboszcz Antoni ma swoje sekrety, tajemnice. Już w pierwszym sezonie serialu poznajemy siostrę proboszcza, Krystynę, która ma za sobą trudny czas, toksyczne małżeństwo, pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Antoni jako dobry brat, przygarnia siostrę ze swoją córką, Kasią, czym oczywiście daje ciekawskim powody do plotek. A napięcie wzrasta, gdy Krysia, nie mając przed sobą żadnych perspektyw, zatrudnia się u samego Tracza w gospodzie jako barmanka, obsługując pijaków. Czyżby Tracz przekupił duszę Krysi? Ksiądz Antoni patrzy z niepokojem, co się wydarzy. A może to początek czegoś dobrego? Jedna siostra przyjechała, ale przybędzie i druga. Twórcy serialu niejako dają nam dublet rodzinny, bo oto i do księdza Adama, tego największego idealisty, przyjeżdża siostra Wiki, Agnieszka Włodarczyk, mająca już za sobą takie produkcje jak „13 posterunek” czy głośna „Sara”. Tu znowu gra niesforną dziewczynę, która rzuciła studia i chce chwilę odetchnąć innym powietrzem. Ta miastowa dziewczyna z zapałem do robienia wszystkiego, ta swobodna dziewczyna w zbyt krótkiej sukience jak na standardy plebanii, przyjeżdża właśnie tutaj do tej małej wioski. I oczywiście ona również odnajdzie tu swoje miejsce, miłość i sens. Wcześniej jednak sporo namiesza. Wiki podobnie jak Adam to idealistka i buntowniczka, lubi zadzierać z największymi, więc i zadrze z samym Traczem. I będzie jedną z nielicznych, która da nauczkę podstępnemu biznesmanowi.

Oczywiście zatroskana pani Grzybowa (Barbara Zielińska) bacznie obserwując, co też się dzieje na Plebani, będzie miała jęzor pełen roboty, by ciągle plotkować i jednocześnie silną ręką trzymać na łańcuchu swego męża, Grzyba. Ona chce wiedzieć wszystko i porządek wokół niej musi być. „No tak czy nie!”. Grzyby to są znane w tej okolicy, bo mają sklep. A jak kto ma sklep, jaki interes własny, ten ma już jakąś władzę nad tym tłumem owieczek. Bo jedni rozdają nadzieję na kazaniach, a drudzy sprzedają towar pierwszej potrzeby. Gdzieś pośrodku tego kręci nam się Pan Tosiek, czyli kapitan Jaszczuk z „07 zgłoś się”. Zagubiony, niepewny siebie, ofiara okoliczności, powtarzająca, „oj porobiło się”, próbujący utrzymać wielodzietną rodzinę. I on decyduje się na założenie własnego interesu razem z młodszym bratem, Jerzykiem, który przez zęby mówi „kurde mol”. Bo w końcu trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Rozejrzyjmy się jeszcze na mapie tej wioski. Och, tam z dala od ludzi mieszka Romuś (Paweł Gędłek, który potem został zastąpiony przez Pawła Burczyka) z mamą (Ireną Karel), nazywany potocznie „wioskowym głupkiem”. Ma coś z Forresta Gumpa, próbuje być przyzwoity i uczciwy, ale nie zawsze mu to wychodzi, bo łatwo go zmanipulować, do tego stopnia, że podpala on dom Starej Marceliny, jednej z najstarszych parafianek, która ma nieszczęście sąsiadować z domem Janusza Tracza. Nadążcie? Tak, to jeden z ludzi Tracza namówił biednego Romusia do tego niecnego czynu. Takie właśnie sensacje dzieją się na tej wsi.

Tak jak Romuś mieszka z mamą Borosiukową, tak i policjant Józek „kurza stopa” (Radosław Popłonikowski, lektor) mieszka z mamcią (Grażyna Barczewską). Zarówna Irena Karel i Grażyna Barczewska, aktorki o niezwykłej urodzie i wielkich rolach w PRL- teraz przybierają tu role opiekuńczych matek dla swoich synków.

W domu nad Józkiem czuwa mamcia, a w pracy Pan Komendant. No tak poza troskliwym proboszczem są jeszcze stróże prawa. Pan Komendant, Piotr Wojciechowski (Wojciech Dąbrowski), ironiczny, wyrozumiały, niejeden raz przymykający oko, choćby na wybryk Romusia. To dzięki panu komendantowi Romuś nie kończy jako kryminalista. Bo aż trudno sobie wyobrazić tego chłopaka z umysłem pięciolatka za kratami. Paweł Gędłek, pierwszy odtwórca tej roli z charakterystyczną fizjonomią i sposobem wypowiedzi na stałe już zapisał się w naszej pamięci. Trudno uwierzyć, że zmarł dziewiętnaście lat temu, w wieku 35 lat.

Romuś to taki naiwny bohater, który ujmuje swoim dziecięcym patrzeniem na życie. On chyba, jako jeden z nielicznych stosuje nieświadomie zasadę „miłością zwyciężaj”. W końcu nawet samego Osę, który dotąd pięścią i spluwą przedzierał drogę dla Janusza Tracza, przyciąga na jasną stronę. Osa zamierza się ochrzcić i podchodzi do tego bardzo profesjonalnie, czytając i analizując Pismo Święte. Ta świadoma decyzja chrztu będzie też dla Osy pierwszym krokiem ku wyjściu spod władzy samego Tracza.

I ta to już jest w tym serialu, że biedna dusza, jak wahadło odbija się od brzegu plebanii i uderza do pałacu Tracza i na odwrót, wierząc, że ponad tymi skrajnościami tradycji i cynizmu, jest jednak coś więcej.


 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE