PIES I WIEŻA


 

Siedzieli niespokojnie na lekcji. Za oknami czerwienił się pięknie wrzesień, a im czerwieniły się twarze z wysiłków, by napisać ostatnie zdanie z wykładu profesora Reynoldsa, który nie zwykł prowadzić lekcji w formie interakcji z uczniami. Wolał wszystko dyktować. Trzeba było mieć w zapasie sporo kartek. Przygryzali wargi, zaciskali palce na długopisie, którego guma na obudowie pozostawiała dziwny zapach na ich spoconych dłoniach, podpatrywali spódniczki koleżanek siedzących przed nimi, przełykali ostrożnie ślinę i wreszcie przeklinali w duchu spóźniony dzwonek. Wreszcie wybiło. Reynolds dopowiedział ostatnie zdanie pedantycznie i zamknął swój notatnik, po czym wyszedł z klasy, a tuż za nim uderzyła fala uczniów, wybiegających z klasy.

 — Weźcie latarki i krakersy.

 — Linki i torby.

 — Spotykamy się o dziewiątej. — Zarządził chłopak w pasiastej bluzie i puścił oko do przechodzącej obok dziewczyny, która również mu odpowiedziała zalotnym spojrzeniem.

 — Widziałeś? Puściła do mnie. — Powiedział dumny z siebie.

 — Pawia? — Dopowiedział stojący obok drugi chłopak.

 — Idź, bo jak cię rąbnę, to zobaczysz gwiazdy.

Gwiazdy tej nocy nie świeciły tak jasno. Na czarne kurtynie nieba, gdzieniegdzie widać było strzeliste groty drzew. Gdzieniegdzie między konarami przebijało się światło księżyca, by zdradzić twarze tych, którzy wybrali sobie tak niewdzięczną porę na spacer po tym mrocznym miejscu. Kroki, szelesty i narastające wątpliwości, czy jest ktoś tu jeszcze? To nie do zniesienia. W końcu musisz uwierzyć swoim lękom, spłodzić wraz z nimi bestie, które cię zniszczą. Musisz dla pewności zapytać siebie i innych:

 — Co to?

 — Słyszeliście?

 — Szwendamy się po tym lesie od godziny, bez przerwy coś słychać.

 — Oho, za chwilę pewnie usłyszymy wilki.

 — To prawdopodobne.

 — Przymknij się.

 — Chyba wiedzieliście, co robicie. Tak, czy nie? Jak ktoś nie chce, to niech spada. Chodźmy.

 — To już niedaleko. Dojdziemy do tego rozwidlenia, a potem w prawo.

 — No to przyspieszmy, chce to mieć już za sobą.

 — A co podwieczorek ci wystygnie.

 — Dziś wyjątkowo nie mam apetytu.

 — Bo potem byś wszystko wyrzygał. Ha, ha.

 — Skończcie już to, nie można was słuchać.

 — A co… — Nagle coś zaszeleściło, odwrócili się wszyscy czterej: Keith, Sam, Rick, Moe. Na ich młodych, nastoletnich twarzach pokrytych gdzieniegdzie pryszczami pojawiło się wyraźne zaniepokojenie.

 — To chyba on. Stary Hall znowu spuścił swoje bydle.

 — Mówisz?

 — A co się dziwisz. Jesteśmy przecież na prywatnym terenie.

 — A tam prywatny. Codziennie ktoś przechodzi. — Roześmiał się jeden.

 — Ale mało kto w nocy w poszukiwaniu skarbu. — Wyszeptał z powagą drugi. Ktoś w tym momencie nadepnął na suchą gałązkę. Rozległ się trzask. A po chwili usłyszeli głośne warczenie. Z ciemności wyłoniły się błyszczące oczy. Były może oddalone od nich o jakieś dwa metry.

 — Cholera, gazu!

 — Lepiej się rozejdźmy, łatwiej go zgubimy.

 — Ale… — Zająknął się Keith.

 — Prędzej! — I ruszyli w różnych kierunkach, a bydle biegło to raz za jednym, to znowuż za drugim.

 — To wariactwo! — Krzyknął któryś. I usłyszeli jakiś głośny trzask, a potem krzyk Moe’a.

 — Aaaaaa, cholera, to chyba sidła! — Zwolnili trochę i rozglądali się po ciemnym lesie obawiając się, czy sami nie wpadną w te podstępne pułapki.

 — Moee! Odezwij się. — Ale odpowiedziało im warczenie psa.

Ruszyli dalej przed siebie, aż wreszcie rozbiegli się w różnych kierunkach. Pies jednak nie zrezygnował z pościgu i wybrał sobie tylko jedną ofiarę, którą chciał dogonić. Tym nieszczęsnym okazał się Keith, który za każdym razem, gdy chciał już zwolnić, znów widział za sobą oczy tego okropnego psa i jego rozdziawioną paszczę. Krzyki pozostałych kolegów ucichły, co mogło wskazywać, że chyba przebiegł już sporą odległość. Pies jednak nie zamierzał mu odpuszczać.

Nie wiedząc, jak się zachować wobec tej bestii, Keith wypatrywał czegoś, co mogłoby mu jakoś pomóc. Z kieszeni wyrzucił jakąś kanapkę, ale na to bydlę nie dało się skusić. Wreszcie chłopak dostrzegł jakiś wysoki budynek. To była ta wieża, o której wspominali podczas układania planu. W nadziei, że może tam spotka go ratunek, przyspieszył. Obawiał się jednak, że budynek prawdopodobnie będzie zamknięty. Nigdy nie odwiedzał tego miejsca. Już prawie dotykał klamki. Przygotowywał się na najgorsze. Jednak klamka puściła i drzwi się otworzyły. Ucieszył się i szybko wbiegł do środka, zamykając z hukiem za sobą stare drzwi, które dziwnie zgrzytnęły. Wraz z głośnym zamknięciem, nagle wszystko jakby ucichło, zwłaszcza szczekanie psa. Keith chwilę ciężko sapał, aż w końcu złapał odpowiedni rytm i poświecił po wnętrzu. Znajdował się w przedsionku, nie było tu ani okien ani innych drzwi. Jeszcze raz spojrzał nieufnie na drzwi, którymi wszedł. Zauważył w kącie jakiś stary mebel i od razu go przysunął, by pies się nie dostał do środka. Wszystko to jednak nie było zbyt mądrym rozwiązaniem, a raczej pułapką, w którą Keith dał się teraz zamknąć. Liczył się z tym, że przyjdzie mu tu nocować, a kto wie, czy rano znów nie zastanie psa, który zdrzemnął się akurat pod drzwiami wieży. Westchnął ciężko. Sprawdził plecak i wziął ciastko owsiane, które porwał z domu. Postanowił, że wejdzie na górę. Może stamtąd, z któregoś z okien uda mu się ocenić sytuację. Z niepokojem zaczął pokonywać kolejne stopnie, bojąc się, czy nie natknie się na jakieś niespodzianki w postaci trupów. Pamiętał dobrze takie sceny z filmowych horrorów. Schody niepokojąco skrzypiały, a wiatr przeraźliwie świszczał. Na pierwszym piętrze właściwie zastał to samo, co w przedsionku. Może było tu więcej jakiś starych mebli, no i były też dwa okna, sporo porozrzucanych butelek. Widocznie amatorzy piwnych imprez już odkryli to miejsce. Trudno powiedzieć, co mogło być tu przedtem. Wieża mogła służyć jako punkt obserwacyjny i magazynowy choćby w czasach wojny. Teraz chyba tylko czekała, aż wreszcie czas ją pochłonie w ruinę. Oby jeszcze wytrzymała pobyt nowego gościa. Keith zauważył pod schodami komodę, ale nic w niej nie znalazł. Ruszył więc dalej. Na kolejnym piętrze znów to samo i na kolejnym również. Monotonia tych samych pomieszczeń wręcz zachęcała, by wbiegać z uporem na kolejne piętra wieży. Gdy Kieth już dostał małej zadyszki, przypomniał sobie ze zgrozą, że właściwie nie liczył pięter. Wreszcie sprawdził, jaki widok go czeka z okna. Wychylił się ostrożnie. Wieża już wystawała ponad wysokie drzewa, ale chyba była jeszcze wyższa. Dziwne. Gdy biegł w jej kierunku, wydawała co najwyżej trzypiętrowym budynkiem. Poświecił jeszcze po okolicy, ale nie mógł dostrzec psa. Jednak nie zamierzał teraz błądzić po lesie. Postanowił, że zostanie w tej wieży na noc. Pozostawało mu tylko wybrać, które piętro posłuży za nocleg. Z ciekawości znów ruszył wyżej, by tak jak wcześniej, zastać podobnie urządzone wnętrze. I dalej i wyżej. Tu już na pewno nie doścignie go żadna bestia. Ale ile pięter już pokonał? To mu nie dawało spokoju. Dziesięć, dwadzieścia. Coś tu było nie tak. Albo zmęczenie mąciło mu w głowie albo doświadczał w swoim życiu czegoś nieprawdopodobnego. Wciąż był ciekaw, czy coś jest wyżej. Wreszcie, po kolejnych sześciu piętrach zrobił sobie przerwę. Usiadł zdyszany, ale już po chwili otworzył okno i zdziwił się, że jest już jasno i wstał dzień. Tak szybko? Czyżby całą noc wchodził po schodach? Nie wiedząc już, co ma robić dalej, mimo wszystko postanowił iść dalej. Pokonał kolejne trzy piętra, lecz tym razem za oknem znów była noc, adekwatnie do godziny, którą widział na zegarku – czyli parę minut po północy. Na kolejnym piętrze postanowił sprawdzić, jak jeszcze wysoka jest wieża. Musiał się bardzo wychylić ze swoją latarką by zobaczyć pod odpowiednim kątem wieżę, ale ona jak na złość wciąż nie wieńczyła się strzelistym dachem. Był gdzieś pośrodku, kilkadziesiąt metrów nad ziemią i kilkadziesiąt lub kilkaset metrów do nieba. Gdy tak się wychylał nagle stracił kontrolę i zwyczajnie wypadł z wieży. Poczuł ogromny ścisk w gardle i przerażenie. Leciał na tyle długo, by w jego świadomości pojawiły się wszystkie możliwe scenariusze i wizje tego, co się stanie po upadku.

Otworzył oczy. Leżał na trawie. Był dzień. Zastanawiał się, czy jest sparaliżowany. Poruszył ręką, a potem nogą. Wszystko zdawało się być w porządku. Właściwie nic go nie bolało. Dotknął ziemi. Trawa rosła tu gęsto, ale grunt był twardy. Upadek z takiej wysokości musiałby być bolesny, a jednak nic go nie bolało. Wstał i rozejrzał się. Słońce świeciło i było tak spokojnie dookoła. Teraz miał okazję zobaczyć, jak wysoka jest ta wieża. Istotnie była wysoka, ale kończyła się może na czternastym piętrze. Dziwne. Jeszcze chwilę nad tym rozmyślał, dopuszczając do wyobraźni czwarty wymiar. Ale po kilku minutach tej błogiej kontemplacji, usłyszał znajome warczenie i zobaczył za drzewem tego psa, który go ścigał w nocy. Teraz był taki duży, widoczny w pełnej okazałości, bez nocnej peleryny. Jego oczy pełne nienawiści świdrowały Keitha na wylot. Przerażony chłopak rzucił się do ucieczki. Tylko gdzie mógł biec? Dalej przed siebie, zakręcił wokół wieży, a pies za nim jak cień. Chłopak od razu ruszył w stronę drzwi. Otworzył je i natychmiast wbiegł do przedsionka. Zatrzasnął za sobą i jeszcze słyszał jak pies uderza łapami o deski. Gdy Keith tak stał w środku, zdał sobie sprawę, że przecież w nocy zabarykadował drzwi starym meblem, który teraz stał w tym samym miejscu co w nocy. Czyżby ktoś odsunął ten mebel? Przecież on wypadł z okna. Ale i tego nie rozumiał, jak w ogóle udało mu się przeżyć ten upadek? Znów przesunął mebel, a wreszcie drapanie i uderzanie w drzwi ustąpiło. Pies chyba się znudził. Keith znów wybrał drogę do góry, a przy okazji wyciągnął sobie na drogę kolejne ciastko. Zostały mu jeszcze trzy. Ruszył schodami do góry i znów mijał kolejne piętra, które niczym się od siebie nie różniły. Co jakiś czas wyglądał przez okno. Tym razem widział, jak olbrzymi pies chodzi dookoła wieży, jakby był jej strażnikiem. Co za upór i złośliwość. Zirytowany faktem, że znów będzie więźniem w wieży, wyrzucił przez okno szufladę biurka. Niestety nie trafiła ona upartej bestii, która przechadzała się jak gdyby nigdy nic. Natomiast szuflada rozbiła się na kawałki. Keith znów zaczął wchodzić, a raczej wbiegać na kolejne piętra, ale tym razem je liczył. Przechodziły mu przez usta kolejne liczby: dwadzieścia, potem trzydzieści, czterdzieści. Na Boga, ile pięter ma ta wieża? Kolejna dziesiątka. Chciałby już przestać, chciałby odpocząć, a jednak widok podniszczonych schodów znów rozpalał w nim wyobraźnię. Może na kolejnym piętrze znalazłby odpowiedź. Ciekawość nie dawała mu spokoju. Znów musiał iść dalej. Znów było to samo. Taką monotonię dotąd przeżywał tylko w szkole i myślał, że nigdy do niej nie zatęskni, a jednak teraz w tej wieży i błędnym chodzeniu, pragnął chociażby lekcji matematyki albo logiki. Twarda artyleria od razu by go postawiła na nogi. Nogi miał jak z waty. Musiał zrobić przerwę. Położył się na sześćdziesiątym piętrze. Przez chwilę zdawało mu się, że ktoś go gładzi po głowie. Wreszcie zasnął na twardych deskach.

Obudził się znów na trawie, tuż obok wieży. Był nadal dzień, świeciło słońce. Ale czemu u licha on znalazł się na trawie. Czyżby znowu spadł albo zszedł z wieży? Tyle schodów? Szybko się ocknął. Obawiał się, że znów spotka swojego czworonożnego przeciwnika. Obszedł wieżę dookoła, a potem rozejrzał się po okolicy. Nigdzie jednak nie mógł dostrzec psa. Ucieszył się. To oznaczało wreszcie powrót do normalności. Wziął kolejne ciastko do ust i opróżnił puszkę z oranżadą. Skrzywił się, smak był jakiś dziwny. Pokonał las biegiem, czując, że gdzieś tam w pobliżu czyha jego przeciwnik. Z ulgą wyszedł na miasto, lecz w ogóle nie potrafił go poznać. To nie była ta okolica, którą ostatnio przemierzał z kolegami, zaglądając często do pobliskich kawiarni, by sobie zafundować shake’a lub ciastko. To miasto właściwie wyglądało jak jedna wielka ruina. Może pomylił kierunki? Ale nigdy sobie nie przypominał, by w tych okolicach były takie zrujnowane tereny. Nie, to musiało być jego miasteczko. Poznał plac i pomnik jednego z założycieli. Miał utrąconą głowę. Oj wiele się tu zmieniło. Ale co się mogło stać? Rewolucja? Atak obcych? Nikt mu nie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Nie było tu nikogo. Tylko ptaki odpoczywały sobie na gruzach i co chwila wydziobywały coś do jedzenia. Gdyby on mógł znaleźć coś, co by nakarmiło jego ciekawość. Rozbite dookoła puzzle nie mogły się w żaden sposób połączyć.

Zupełnie jakby się obudził po wojnie. Chodził tu i tam, zaglądał z przerażeniem do różnych miejsc, czy aby za chwilę nie natknie się na martwe ciała znajomych mu ludzi. Nikogo nie znalazł, nikogo nie spotkał. I tak źle i tak nie dobrze. Chciał wracać do domu, choć przeczuwał, że i tam, parę ulic dalej zastanie to samo, co tu. Bił się z myślami, aż wreszcie zauważył tego, kogo nie chciał zauważyć. Te dziwne oczy, które wcześniej patrzyły na niego z jakimś gniewem, teraz patrzyły na niego ze smutkiem. Czarna bestia stanęła naprzeciwko niego i spokojnie patrzyła mu w oczy. Nie miał odwagi się poruszyć. Ten olbrzymi pies, przed którym wcześniej tak uciekał, był teraz jedynym towarzyszem w tej zrujnowanej mieścinie. Stali tak jeszcze, ale w końcu pies podniósł łapę, jakby chciał przywołać Keitha. Chłopak mimowolnie zrobił krok do przodu, a pies znowu wyciągnął łapę. „No dalej, podejdź tu, chodź za mną” — zdawał się mówić swoimi gestami. Keith był pod wrażeniem, że pies wydaje się tak podobny do człowieka w swoim zachowaniu. A niejeden człowiek potrafi być wilkiem.

Zaczął powoli iść w kierunku psa, który już się odwrócił i również ruszył, jakby przyjął rolę przewodnika dla zagubionego chłopaka. Szedł powoli, wręcz kroczył dostojnie, jak mędrzec wprowadzający niepewnego siebie ucznia w trudną sytuację. Szli tak długo przez zrujnowane miasteczko, które stopniowo ginęło pod zielonym płaszczem zarośli. Aż wreszcie znaleźli się w lesie.

Keith znów zobaczył wieżę, a potem zwrócił uwagę na psa, który patrzył na niego w oczekiwaniu na decyzję. Czyżby znów miał wejść do wieży i co znowu go tam czekało?

Kolejne piętra do utraconego raju

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE