DZIEŃ ŚWIRA - KOMEDIA CZY DRAMAT. OTO JEST PYTANIE
Legenda głosi, że gdy obejrzysz ten film, powinien cię on rozśmieszyć. I dobrze. I życzylibyśmy sobie, gdyby tak zostało do końca twych dni. Żebyś był spełniony człowiekiem i oglądał komedię o niespełnionym bohaterze. Ale gorzej, jeśli w pewnym momencie swojego życia odbierasz ten film nie jako komedią, a dramat. Ze zgrozą stwierdzasz, że „Dzień świra” jest zwierciadłem twego życia, które chciałbyś rozbić na tysiące kawałków. Może twój ból jest tak wielki, że chciałbyś jednym z tych ostrych kawałków przeciąć nić twej nudnej prozy, która jednak nie okazała się być piękną poezją.
Podobnie zresztą jest z całą twórczością Koterskiego, słodko-gorzką, pełną dziwnych powtórzeń, które pogłębiają ten absurd życiowej narracji. I podobne odczucia można mieć też w stosunku do filmu „Upadek” Schumachera. Chronologicznie „Upadek” jest wcześniejszym filmem, ale jeśli chodzi o stan psychiczny głównego bohatera, to jest on smutnym finałem, apogeum tych wszystkich frustracji, lęków, kompleksów. Adaś Miauczyński przekracza granicę obłędu, bo pragnie choć raz mieć kontrolę nad swoim życiem, kontrolę z rewolwerem w ręku.
Główny bohater „Upadku” również może wydawać ci się sfrustrowanym facetem w średnim wieku, wariatem itd. Tak możesz go widzieć, gdy jeszcze jesteś młody, natchniony ideałami, a może już masz swoją ciepłą posadę i w ogóle patrzysz na życie lekko i ze spokojem. Ale co jeśli nie udało ci się w życiu. Próbowałeś, walczyłeś, byłeś precyzyjny do bólu, odmierzałeś każdą decyzję, uczyłeś się, by skończyć z białym kołnierzykiem, który uciska twoją szyję. Ciśnienie wzrasta we krwi, a ty czujesz, że za chwilę eksplodujesz po tym całym życiu pełnym grzeczności i obowiązkowości. No popatrz, co za ironia. Zaczynałeś jak prymus, obowiązkowy i grzeczny a skończyłeś jako szaleniec.
Oba te filmy traktują o tym, jak to jest stawać się ironicznym, potem zgorzkniałym i wreszcie tragicznym bohaterem, ofiarą marnego żartu, z którego śmieje się tylko los.
„Dzień świra” zatem ma dwa rodzaje obiorców – tych, którzy widzą w tym filmie komedię, oraz tych którzy widzą w tym dramat. Ja niestety należę do tej drugiej grupy.
Ten film nie ma klasycznej fabuły od A do Z, gdzie nastąpi przemiana bohatera, a on sam zdobędzie jakąś nagrodę. Nic z tych rzeczy. Mamy tu raczej wybrane sceny z życia Miauczyńskiego. W melancholii, depresji wszystko stoi i się kumuluje. Zarówno przeszłość, stracone szanse, dawne miłości i obecne sceny z życia zwyczajnego stanowią tu gęsty misz-masz, w którym coraz trudniej egzystować.
Niespełniony poeta, artysta, który wiecznie pisze swój poemat dla poklasku swej ambicji, nie znajduje zrozumienia w zastanym świecie. Adaś Miauczyński to niestety typ intelektualisty, a ci jak zwykle mają najbardziej pod górę w życiu. Tylko miauczą i miauczą nad swym miałkim życiem. Przeczytali masę książek, które cytują sobie w myślach, lecz zapomnieli, jak je praktycznie wykorzystać. W szkole klepią wykłady o ideałach, a po godzinach są tacy sami jak ich znudzeni i zagubieni uczniowie. Nie potrafią zmienić swojego życia, bo za bardzo wszystko rozwlekają i ważą każdą decyzję do znudzenia. Nie mogą się skoncentrować na jednym celu. Wszystko im przeszkadza. W swoim pudle rezonansowym odbijają za dużo sprzecznych fal. Zbyt boleśnie odczuwają absurdy, jakie rządzą światem (polityka, media).
Nie ma się co dziwić, że wychodzą z domu w poczuciu wielkiej niepewności. Przeżywają każde wyjście na zewnątrz, tą konfrontację ze światem, który za chwilę zabije ich złudzenia. Świat, wobec którego starali się być zdystansowani, a jednak zawsze ulegają litości albo frustracji. Brrrr. I znowu człowiek jest wyczerpany energetycznie. Może kawa, albo snickers? Puste kalorie i kofeina, która nie rozbudzi herosa w tym biedaku. Ale obywatel Miauczyński się nie poddaje. Starannie się przygotowuje przed lustrem do tego wyjścia na Circus Maximus. Śniadanie, golenie, ubranie. Najmniejszy szczegół potrafi zniszczyć samopoczucie i tym samym dzień. Znów przez kolejny wieczór biedny Adaś będzie rozpamiętywał poprzednie chwile, potępiał je albo naprawiał. A przed snem znów będzie oddawał się marzeniom. Przecież w głębi duszy jestem poetą. Wędruję tam, gdzie metafora mnie poniesie.
Nieszczęsny intelektualista znów rusza gdzieś przed siebie. Podróż pociągiem, jak w „Sanatorium pod klepsydrą”, a potem plaża, szum morza, pełno piasku, z rozbitej klepsydry, w której sprytny melancholik schował swoje cenne minuty. I nadal żadnej ulgi. Piasek chrzęści, a dookoła wariaci. Adaś ciągle chce być gdzie indziej, w jakiejś utopii, arkadii, z ideałem swej dworskiej miłości. Gdyby była Ewa, byłby raj. Nie ma Ewy, jest tylko szał i te słowa na kkkkkkk.
I kolejny nowy dzień, będący kalką poprzednich. Teoria i jeszcze raz teoria! Te wszystkie pragnienia, życzenia i przekleństwa, szeptane przez zaciśnięte usta. A gdzie praktyka? Gdzie czyny? Gdzie doświadczenie? Gdzie życie? Przeminęło z wiatrem.
Jeśli oglądaliście „Emigrantów” Mrożka w reżyserii Kazimierza Kutza, w Teatrze Telewizji z Markiem Kondratem i Zbigniewem Zamachowskim, to szybko zauważycie, jak niedaleko spadł Adaś Miauczyński od bohatera „Emigrantów”. Inteligent to z natury emigrant, który nigdy nie jest u siebie, ma poczucie wyobcowania, natłok myśli, wielkie słowa, wiodące na barykady, a zarazem słowa trujące, krytykujące wszystko i wszystkich, a przede wszystkim siebie. Nadmiar słów, wyrażający bezsilność wobec swego życia. Bo tacy, jak Miauczyński wciąż nie rozumieją, że nie mogą opisywać swego życia, prowadzić go z perspektywy narratora, tylko muszą w nim żyć.
Komentarze
Prześlij komentarz