SIEKIEREZADA. WYCIĄĆ PAMIĘĆ I BÓL
Jeśli czytaliście „Następny do raju” Marka Hłaski, a potem oglądaliście ekranizację „Baza ludzi umarłych”, to „Siekierezada” na podstawie prozy Edwarda Stachury jest kolejnym leśnym obrazem, choć już bardziej spokojnym, mniej brutalnym od „Bazy…”, nie licząc może tej legendarnej sceny, gdy zdradzony przez żonę Kaziuk (Krzysztof Majchrzak) wpada z dzikim krzykiem i przerywa zabawę. Wszyscy są przerażeni, bo w oczach Kaziuka widać obłęd, a w rękach ściska on siekierę. Scena jak z „Lśnienia”. Nieostrożny krok i poleje się krew. Krew niewiernej żony. Bezradny jak dziecko, zhańbiony mężczyzna próbuje sobie jakoś z tym poradzić. Na szczęście pan Peresada, zaprawiony drwal, który zna bolączki swego kolegi, podstawia mu w porę stół do rozwalenia. A bij Kaziuk, wal siekierą, ile wlezie i myśl o swojej żonie. Niech się deski łamią, niech gniew z ciebie ujdzie. A potem zapłacz jak nigdy, zapal papierosa, zaciągnij się, odetchnij. Wyjdź do lasu, rozejrzyj się pośród tych kolumn, które stoją w tej leśnej katedrze. Łatwo w tym miejscu się wyciszyć, zapomnieć.
Nie dziwne, że właśnie tu przyjeżdża Janek Pradera (Edward Żentara), który ma za sobą nieszczęśliwą miłość. Żentara ze swoimi melancholijnymi oczami nadaje swojemu bohaterowi jakiejś delikatności, która pośród tych twardych, prostych ludzi z trudem odnajduje swoje miejsce. Gdy Janek mówi, to jakby trochę wierszem, zmienia składnię, używa niebanalnych metafor – poeta, uczony czy wariat jakiś – pomyślą niektórzy. Ale Pradera się tym nie przejmuje, ścina kolejne drzewo, jakby ścinał w sobie kolce. Próbuje się zbliżyć do tych ludzi, jada z nimi posiłki, rozmawia. Ale zawsze w nim wyczuwa się tą dziwną melancholię, tą górnolotną mowę. Intelektualista, który chce zgubić w tym miejsca ciężar swej myśli. Coś podobnego potem zobaczymy w dokumencie „Wypalony” z 2007 roku, w reżyserii Anny Więckowskiej, gdzie emerytowany magister archeologii pracuje przy wypale drzewa w Bieszczadach, a po godzinach czyta kolegom wiersze.
Tu w tym miejscu, gdzie głównie drzewa są towarzystwem, czas płynie inaczej, wolniej, tu cudownie zapomnieć o bolesnej przeszłości. Tu raczej nie przyjeżdża się z daleka do roboty tak jak na Śląsk, by stawiać kolosy z betonu. To miejsce to raczej zesłanie, a pieniądze marne. Ale zawsze znajdą się chętni, zdesperowani, których energia rozpiera, masochiści i depresyjne, samotnicze typy.
Tu największą zapłatą jest ciężka praca i spokój. Chodzi o to, żeby się zmęczyć, runąć do łóżka w brudnych ubraniach, potem wstać, skoro świt i znów rąbać drzewo. Żyć w rytmie, wśród natury i nie mieć czasu myśleć o jakiś głębszych kwestiach. Tacy samotnicy z burzliwą przeszłością tu przybywają. Niektórym to przeszkadza i czasem zaczepiają nowych, szukając okazji do bójki. Niepotrzebnie Janek pojawił się na tej zabawie, od razu ze swoją melancholią rzuca się w oczy pośród tego głośnego towarzystwa, gdzie jak w remizie strażackiej zawsze trzeba mocno wypić i obić komuś mordę. A potem znów do lasu. Na szczęście do Janka dołącza inny ciekawy bohater, już bardziej otwarty w swoich powodach przyjazdu w to dziwne miejsce. Michała Kątnego (Daniel Olbrychski) rzuciła żona, więc wyjechał, tak przed siebie, by jakoś to przepracować. Dobrze trafił, jest trochę drzew do ścięcia. Mam wrażenie, że Janek, który dotąd próbował się jakoś przypodobać temu towarzystwu, które albo pije albo żartuje, wreszcie znajduje w Michale takiego prawdziwego przyjaciela, z którym może porozmawiać tak głęboko, od serca, metafizycznie pośród tego niezwykłego lasu. Michał z pewnością nie będzie wytrzeszczał oczu ze zdumienia, słysząc te różne poetyckie sformułowania Janka. On umie słuchać, dużo rozumie i zawsze dorzuci swoją ciepłą myśl, jak drewna do ogniska, by grzało mocniej na tym odludziu.
No może jeszcze ta bibliotekarka (Joanna Sienkiewicz) z objazdowej biblioteki, mieszczącej się w autobusie, rozumie w jakiś sposób Janka, który właśnie przyszedł wypożyczyć sobie książkę. Rozmowa między nią a nim iskrzy zabawnymi sformułowaniami. Przez książki, opowieści do miłości. Może to by uzdrowiło naszego bohatera? Lecz on wciąż w snach widzi dawną miłość, dziewczynę nazywaną „Gałązką jabłoni” (Magdalena Żentara), słodko kwaśnego owocu, który kiedyś przenosił go do raju. A teraz, wywlókł w to piekło. A może ta dziewczyna już nie żyje? Jest tylko słodkim wspomnieniem, ideałem miłości, za którym się tęskni, wielbi, czci, lecz nigdy nie kala grzechem. Może warto dołączyć do niej? Tak na serio. Odejść.
Potem jest droga, śnieg pada coraz mocniej. I nikt nie widzi twych śladów, jak odchodzisz. Po cichu, niezauważony ze swoim bólem. Wychodzisz na tory, choć kiedyś z tych torów wypadłeś. Słyszysz gwizd, słyszysz jak zbliża się twoje przeznaczenie. Chcesz uciekać. Cokolwiek to znaczy. Czy będziesz na pokładzie, czy pod kołami. Jesteś już poza tym światem. Uderzenie i nic. Widzisz teraz, jak mała jest ta kula ziemska, na której kiedyś przyszło ci żyć, rozmyślając pośród wysokich drzew o nieudanej miłości.
Jesteś poza, na jednej z orbit lub jeszcze na pierścieniu Saturna, gdzie twoja melancholia znajdzie dogodny przystanek. Mimo wszystko bądź zdrów. I tak wyskoczył z pociągu i zniknął w śnieżnej zamieci. Siekiera uderzyła po raz ostatni. Drzewo runęło.
Smutne to i gorzkie kino, ascetyczna atmosfera wywołująca we mnie swoiste katharsis na ten cały świat. Nie możemy nic zrobić. Patrzymy między krzakami. Bohater idzie po torach na spotkanie ze swoim przeznaczeniem. Tory, pociągi, wątpliwości, liny zaciśnięte na gardłach. Tak skończył Stachura, tak skończył Żentara.
Komentarze
Prześlij komentarz