SIEDEM, CZYLI WERGILIUSZ I DANTE NA DNIE LUDZKIEGO PIEKŁA



Noc okrywa mroczne miasto, takie Gotham swoją ciężką kołdrą, lecz nie usypia zła, które wciąż gdzieś krąży w zakamarkach. Chaos na chwilę ucichł i słychać teraz wyraźnie tykanie metronomu detektywa Somerseta, samotnika, który z niejednym chaosem miał już do czynienia. Metronom uspokaja, gdy na zewnątrz każdy fałszuje melodię życia. Somerset na dość. Odchodzi na emeryturę, ale jak zwykle w ostatniej chwili będzie musiał wrócić na posterunek. Kolejna zbrodnia, która zapowiada serię innych morderstw. Nie dobrze. Łańcuch kolejnych zbrodni niczym spirala, lej prowadzący do piekieł ludzkiego zła, podczas gdy detektyw Somerset chce już uciec od tego. Zamyka oczy i wznosi się na wyżyny marzeń, a w tle rozbrzmiewa suita Bacha „Air”. Jakby reżyser chciał nam pokazać, że z jednej strony człowiek jest w stanie wznieść się na wyżyny piękna, a z drugiej upaść na samo dno, dokonując tych wszystkich zbrodni. Choć czasem ideały i motywacje do tworzenia i niszczenia mogą być równie wzniosłe.

Bach, bang i koniec. Znów koszmar. W jednej ze scen Somerset bierze taksówkę i prosi kierowcę, by zawiózł go jak najdalej od tego miasta. Tylko dokąd? To też przerażające pytanie? Czy gdzieś indziej zmęczony detektyw może odnaleźć dla siebie lepsze środowisko i kontekst? Mistrz chce już odejść, bo widział zbyt wiele, a tu w międzyczasie przybywa nowy, ambitny policjant, niejaki detektyw Mills, którego aż roznosi, by rozwiązywać kolejne zagadki. Tyle że teraz jakoś mu nie idzie i Somerstet chcąc czy nie chcąc, musi przyjąć rolę partnera w śledztwie lub ze względu na swoje doświadczenie rolę chłodnego mistrza. Mills to młody detektyw w gorącej wodzie kąpany, który od razu przeklina, bije, strzela na oślep i mimo wszystko wierzy w lepszy świat. Ma dla kogo żyć, przecież jest szczęśliwie żonaty z Tracy. Somerset zaś to oczytany, cierpliwy policjant, który uważnie obserwuje i szuka połączeń. Widział już tak wiele zbrodni, że w tym tandemie przyjmuje raczej rolę pesymisty, rozczarowanego wszystkim. Jego wolne miarowe tempo sprawdza się w tym dziwnym śledztwie, które rozszerza się na serię sześciu zbrodni i tej siódmej najgorszej. W sumie siedem zbrodni odpowiadającym siedmiu grzechom głównym.

Kryminał miesza się tu z religią, a sam duet detektywów przypomina duet Wergiliusza i Dantego schodzących do piekieł, by poznać wszelkie okropieństwa ludzkiej natury. Kogo szukają i co ten zbrodniarz chce im powiedzieć? To legendarne pytanie w stylu: „Co autor miał na myśli, pisząc krwią?”. Pytanie, które zadają sobie z pewnością badacze wersetów poetyckich, pełnych specyficznych metafor. Dobrze wiedzą, że to nie jest prosta opowieść od A do Z, tylko brnięcie przez grząski teren, gdzie każde zdanie, słowo jest tak głębokie, że bardzo łatwo zniknąć w ich przepaści.

Dokąd bohaterowie zmierzają w tym śledztwie? Czy zataczają kręgi, czy może wpadają do dołu? Tropy zmieniają się w trupy – „o” przechodzi w „u”. Ten który zabija, głosząc niejako krwawą ewangelię, ten który popełnia grzech morderstwa, wytyka swoim ofiarom takie grzechy jak: Chciwość (prawnik), lenistwo (diler narkotykowy), duma (aktorka), nieczystość (prostytutka), łakomstwo (grubas). Kim on może być, że czuje się lepszy od innych, by wymierzać swoją sprawiedliwość? Czy to posłaniec Gniewu Bożego zesłany do Sodomy i Gomory? Brutalny prorok, który rozpoczął krwawą krucjatę.

To nie jakiś tam rzezimieszek, dzikus, wandal, narwaniec. Jest oczytany, metodyczny, spokojny, mający swój styl, filozofię. Szaleniec czy może inteligent ze zbyt jaskrawą logiką? — Takie pytanie zadają sobie śledczy, gdy wreszcie stają twarzą w twarz z mordercą. Jak się okaże, morderca nazywany w filmie John Doe jest dość przebiegły i dla siebie również znajdzie haczyk w postaci zazdrości za innym życiem, tym lepszym, spokojnym, czystym, niewinnym, takim, jakie prowadzi chociażby detektyw Mills wraz ze swoją ukochaną żoną. Jak łatwo komuś skraść żonę, a potem doprowadzić go do szału. Doe będzie chciał, aby ktoś go zabił i dopełnił dzieła tej krwawej Ewangelii, a tym samym on i jego dzieło staną się legendą i może też inspiracją dla innych „oświeconych” morderców, którzy będą chcieli wstrząsnąć tym grzesznym, upadłym światem, skoro słowa starotestamentowych proroków w ogóle do nich nie docierają.

Siedem to właściwie wizytówka Davida Finchera. Te mroczne klimaty, półcienie, zupełnie jakby ekipa filmowa pracowała w półmroku i do tego drastyczne zdjęcia z miejsca zbrodni. A i sam temat kryminalny idealnie współgra z nazwiskiem Finchera, który wcześnie zaistniał jako reżyser klimatycznych teledysków między innymi do utworów: „Janie got a gun” Aerosmith z kryminalnym podtekstem, utrzymanym w niebieskim, chłodnym odcieniu, czy „Johnny B.” zespołu Hooters, piosence o narkotykowym pożądaniu, prezentującym się w kolorze sepii. Już tymi dwoma teledyskami do wielkich hitów Fincher udowodnił, że umie opowiadać obrazami historię, tworząc jednocześnie bardzo tajemniczą atmosferę.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE