NIEZWYKŁA GRUPA
Kiedy tylko o nich usłyszałem, kiedy ich zobaczyłem! Wiedziałem, że chce być w ich grupie. A trzeba wam wiedzieć, że nigdy nie byłem w żadnej grupie. Nawet na tym cholernym podwórku usypanym puszkami i szkłem, gdzie niejeden dzieciak zdarł sobie kolana, grając w piłkę. Gdzie jedynym zaszczytem było to, by zająć w porę miejsce na trzepaku, gdzie snuło się jakieś głupie historie o pijanych sąsiadach, którzy przechowują trupy w piwnicy. Co za nędza. Czy takie ma być dzieciństwo? Jasna cholera. Czasem brakuje mi tego apetytu na snobizm, na coś lepszego. Ile to jeszcze razy człowiek ma się schylać do najniższej i najtańszej półki. W końcu coś ci pęka w kręgosłupie i chodzisz do końca zgarbiony, zawstydzony widząc tylko najgorsze opcje. Czy zawsze będziesz się kłaniał, skłaniał ku najgorszemu? Rany, to nie jest życie, tylko dostosowywanie się do promocji. A przecież parę półek wyżej jest zupełnie inna jakość życia. Tak właśnie było z nimi. Oni byli z tej najwyższej półki.
Byli jak okulary, przez które zobaczyłem moje życie w innej perspektywie. Zainspirowali mnie. To niezwykłe, gdy spotykasz taką elitę ludzi. Nie chodzi tu o bogaczy, szpanerów, czy chuliganów, ale ludzi, którzy cię inspirują do czegoś niezwykłego. Całe życie czekasz lub szukasz takich ludzi, choć możesz się zarzekać, że nie o to ci chodzi. Gdzieś na horyzoncie masz taką cichą nadzieję, że jednak ich znajdziesz, bo tak zawsze kończą się szczęśliwe bajki. Znajdziesz swoich towarzyszy, wśród których rozkwitniesz. Oni będą jak żyzna gleba dla twoich wymagań, choć i może być odwrotnie. To ty im pomożesz, ty ich dopełnisz, ale nie poczujesz się wykorzystany.
Od kiedy pamiętam, oni byli inni. Byli tak oryginalni, tacy barwni. Zupełnie, jakbym oglądał spektakl pełen żartów i kolorowych strojów. Oni byli jak arystokracja pośród tego chłamu, który przez lata napierał na mnie, roztaczając coraz dłuższe pasaże kompleksów i depresji. Oni byli jak artyści, jak jakaś niezwykła awangarda myślenia, tworzenia. Ten urok i tajemnica – uwiodły mnie. Nie wywyższali się, ale mieli to coś. To jak wchodzili do pokoju, jak siadali. Byli jak gwiazdy filmowe, w blasku których chciałbyś się ogrzać, gdy zimno nudy i rutyny zupełnie zmroziło ci wyobraźnię. I wiem, że nie mieliby nic przeciwko temu. Byli tacy hojni, tacy bezinteresowni. Wysypywali z kieszeni te wszystkie pomysły. Byli jak naczynia, z których bez przerwy lała się łaska inspiracji.
Pamiętam jak kiedyś szli głównym pasażem na szkolnym dziedzińcu. Jakiś biedak podszedł do nich z oczywistą prośbą o wspomożenie jego niezwykłej działalności. Ta dziewczyna popatrzyła na swoich towarzyszy, wyjęła z torebki kilka banknotów, przysiągłbym, że to były chyba setki. Kilkaset! I wrzuciła temu biedakowi, który zrobił wielkie oczy. Pewnie się zastanawiał, na co je wyda. Ta dziewczyna w środku podrzuciła monetą i schowała ją do kieszeni. Po czym odeszli, śmiejąc się na cały głos, jakby ta charytatywność nie stanowiła dla nich żadnego ciężaru. O tak! Byli naczyniami, do których wlewało się bogactwo, a oni przelewali je dalej. Ale skąd u licha mieli tyle kasy? Nie dawało mi to spokoju. Czyżby pochodzili z bogatszych rodzin, albo już załatwili sobie jakieś lukratywne posady? Nieprawdopodobne. Dlaczego tak myślę? Zarówno oni jak i ja byliśmy jeszcze studentami. Kto w tym wieku rzuca pieniędzmi na prawo i lewo? To raczej rzadkość, czyż nie?
Ok, nie będę się spierał. Jak ktoś jest zaradny i przedsiębiorczy to i w liceum może cierpieć na nadmiar gotówki. Ale kto do diabła rozdaje pieniądze na prawo i lewo? Święci albo politycy szukający na siłę poklasku. Oni nie byli ani jednym ani drugim.
Spotkałem ich dopiero na czwartym roku. Aż dziwiłem się, że dotrwałem jakoś. No jasne że były upadki, pomyłki, poprawki. Szło mi przeciętnie, bo byłem coraz bardziej znudzony. Przychodziłem na cztery zajęcia a potem czekałem dwie godziny na wykład. Spałem. I traciłem tyle czasu. Oto esencja studiowania: cierpliwość i spanie. Oj dużo spałem i czekałem nie wiadomo na co. Chyba tylko na to, by wpisać na listę swoje imię i nazwisko i w ten sposób potwierdzić swoją obecność. Byłem na specjalności dziennikarskiej. Zresztą jakie to ma znaczenie. To nie medycyna. Parałem się językiem, składnią, pisaniem różnych artykułów. Tak się złożyło, że mój kierunek był mocno sfeminizowany, co paradoksalnie jakoś mi nie służyło. W wolnych chwilach słuchałem wyznań koleżanek z roku, które właśnie wychodziły za mąż. Zatapiałem się w notatkach, nakładałem słuchawki. Szukałem ucieczki od tego jazgotu plotek i jałowych gadek o modzie, dzieciach i kolokwiach.
Nadchodził nowy semestr, nowe zajęcia i zawsze towarzyszyły temu jakiś niepokój a zarazem nadzieja, które powoli dogorywały w odmętach gęstej nudy. Znowu obce twarze, ludzi z tego samego roku. Czy ja z nimi studiowałem, czy może pomyliłem sale i zajęcia? Zastanawiałem się, ile jeszcze osób jest na roku, tak jak, ile jeszcze jest obcych cywilizacji we wszechświecie. Rzadko kiedy widziałem wszystkich w całości. Nawet na egzaminach byliśmy podzieleni na grupy. Ale ci pozornie nowi ludzie wcale nie byli nowi. To był ten sam typ, wyciosany z tego samego materiału, który prześladował mnie przez całe studia. Ci sami, znudzeni ludzie, wpatrzeni w ekrany telefonów, by jeszcze przed zajęciami skrobnąć jakieś komenty na fejsie. Ja nie byłem lepszy, ale doskwierała mi świadomość, że gdzieś tam daleko mogą być jeszcze inni ludzie, inne scenariusze, inne cywilizacje.
Aż nastąpił przełom. W sam raz, bo potrzebowałem jakiejś świeżości, by dokończyć pracę magisterską. Nagle w wyniku jakiś przetasowań grupowych znalazłem się z właśnie nimi na zajęciach, w jednej sali. To były ostatnie zajęcia o godzinie siedemnastej. Ze względu na tą późną, niepopularną godzinę były to zajęcia, na których może było z osiem osób, może mniej. Reszta roku wybrała fakultety o wcześniejszych godzinach, by potem zająć się innymi obowiązkami. Ja wciąż znudzony tkwiłem w zawieszeniu i było mi wszystko jedno.
Wypoczęty, odświeżony siedziałem w przedostatnim rzędzie, czekając aż wejdzie doktor Harrison. Póki co zerkałem dyskretnie na pozostałych uczestników fakultetu, dopisując im różne życiorysy.
Było tu sporo outsiderów, których już gdzieś widziałem na korytarzach i którzy jakoś nigdy z nikim nie gadali. Była ta gruba Maggie i był mroczny Jake, który idąc przez korytarz zawsze zakładał kaptur na głowę niczym mnich. Teraz miał zdjęty kaptur, ale jego oblicze i tak ciągle było zachmurzone. Niektórzy, jak moi bohaterowie siedzieli w małych grupkach, ale większość z grupy wolała przeżywać te zajęcia w pojedynkę. Byliśmy jak w autobusie. Pozornie siebie akceptowaliśmy na tym kursie do kolejnego przystanku wiedzy, ale nie zamierzaliśmy się wdawać w bezsensowne gadki przed nadejściem wykładowcy. Tutaj każdy wiedział, że takie gadki są zbyteczne. Byliśmy z innych planet i cywilizacji. Zrezygnowany wróciłem do przerwanej milion razy lektury jakiegoś tekstu, który jedynie służył mi za powód, bym mógł gdzieś utkwić zakłopotane spojrzenie. Na szczęście był jeszcze zegarek. Za trzy minuty powinny się rozpocząć zajęcia. To był jakiś fakultet antropologiczny. Zajęcia do wyboru. Co kto chciał. Tematyka zawsze ta sama, tylko inaczej zatytułowana. Nie zważałem na to. Chodziło o zaliczenie. Zimna kalkulacja. Doktora Harrisona kojarzyłem już z innych zajęć i wydawał się być bezpiecznym nauczycielem, który nie stwarzał problemów. Byle do przodu, byleby ten koszmar się skończył.
Wreszcie nadeszli oni. Jakże inni od nas tu zebranych. Tacy roześmiani, rozgadani. Jak większość mainstreamu z roku, a jednak mieli w sobie coś jeszcze. Biła z nich jakaś radość, jakiś entuzjazm. Żartowali, śmiali się. Na wejściu pomachali nam niczym wielcy przywódcy witający się z tłumem. Ubrani byli jakoś tak ekstrawagancko, jakby z innej epoki, trochę retro, trochę… Zresztą nie wiem, nie znam się na modzie. Rozejrzałem się. Większość była ubrana tu przeciętnie, bezpiecznie: bluzy, dżinsy – jedna zwyczajna masa bez smaku. A oni? Byli tak ubrani, jakby mieli za chwilę wystawiać jakiś spektakl. Pomachali nam na przywitanie i zasiedli w swojej loży dość blisko biurka nauczyciela. Desperaci? Ależ skąd. Pan Harrison i jego zajęcia to był fakultet typu light.
Było ich dwóch i ona. Ściągnęła swój czarny kapelusz, spod którego rozsypały się brązowe włosy. Zdjęła również swoje okulary, nie przestając przy tym się śmiać. Schowała swoją torbę pod biurko, a oni zdjęli swoje plecaki. Chwilę jeszcze żartowali, a ich język iskrzył się jakimiś niezwykłymi zaklęciami. Po chwili wszedł Harrison. Przywitaliśmy się. Pan doktor poprosił o wpisanie się na listę, a po paru minutach już czytał nasze imiona i nazwiska, kojarząc nazwiska z twarzami. Tak poznałem ich nazwiska, klucze do ich światów.
Nazywali się Melissa Graveheart, jej brat Tommy Graveheart i jeszcze Arlen Livecoat. Melissa była najbardziej żywa z nich wszystkich, wygadana i roześmiana, ale potrafiła to równoważyć. Na naszym roku było wiele takich roześmianych i energicznych, którzy tylko paplali puste frazesy. Melissa mówiła wiele, ale mówiła na temat, z kolei ci dwaj, nieco krępy Tommy i szczupły Arlen dopowiadali swoje kwestie jeszcze bardziej rozkręcając atmosferę. Widać było, że już na pierwszych zajęciach na których raczej tylko omawia się harmonogram fakultetu i wyjaśnia kwestie zaliczenia, pan Harrison znalazł swoich rozmówców. My z kolei byliśmy szarą publicznością, która miała przychodzić, by po prostu zaliczyć obecności i wysłuchać w ciszy poglądów pana doktora. Niczego innego od nas nie wymagano. I to mnie zawsze mierziło. Niczego się po nas nie spodziewano. Nie byliśmy studentami, tylko podrzędnymi klientami, którzy mają siedzieć i wpisywać się na listy obecności, by potem odebrać należny wpis. Czy tacy się staliśmy, czy może wykładowcy już stracili nadzieję wobec naszej generacji znudzonych konsumpcjonistów, którym się nic nie chce. Nie można było tego powiedzieć o tej niezwykłej trójce, która wręcz kontestowała każde zajęcia z wielką pasją i zainteresowaniem. Zajęcia się dłużyły, bo ta trójka usilnie coś dopowiadała, a pan Harrison się rozkręcał, ale w końcu Melissa się zlitowała i zapytała „czy to wszystko na dziś?” i pan Harrison potwierdził, że istotnie to wszystko na dziś. Wysypaliśmy się na korytarz, a ja jeszcze długo patrzyłem za tą trójką, która szła przez korytarz śmiejąc się na cały głos.
Dowiedziałem się w końcu, że Melissa, Tommy i Arlen redagują mały magazyn, w którym piszą i robią zdjęcia. To Kathy Whisper, ta która wszystko wie i szepcze do ucha równie ciekawskim jak ja teraz, przyniosła parę magazynów, które były dostępne w wydziałowej bibliotece. Wziąłem dwa i z wielką ciekawością zacząłem czytać. Istotnie, w informacjach o redakcji można było wyczytać nazwiska owej trójki, choć było tam jeszcze parę innych nazwisk. W sumie redakcja liczyła ponad dziesięć osób. Teksty były rzeczywiście ciekawe, a reportaże bynajmniej nie raziły amatorszczyzną, ale gdzie mi tam oceniać. Chyba byłem po prostu pod wpływem ich czaru. Okazało się, że wersje papierowe było mocno okrojone i dopiero wskazany link na stronę www.fragmenty-momenty.com dawał czytelnikowi znacznie więcej. Spędziłem chyba trzy godziny na sprawdzaniu tego serwisu, a i tak jeszcze sporo było przede mną. Jeden tekst otwierał kolejny i tak, niczym uparty poszukiwacz przygód, przemierzałem gęste zarośla różnych treści, od filozofii po popkulturę. Aż wreszcie urwał mi się film. Zasnąłem. Zbudziłem się nad ranem i czułem tylko okropny ból głowy. Monitor jarzył się błękitnym światłem, które okropnie mnie raziło w oczy. Ziewnąłem i z grymasem rozprostowałem kości. Nie była to przyjemna pobudka. Wciąż w mej pamięci migały różne teksty, rysunki, zdjęcia. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, co robili moi rówieśnicy. Pomyślałem sobie wtedy: „Gdybym też takie coś stworzył”. Ale konkurować z nimi było głupotą. A gdybym tak się do nich przyłączył? Wprawdzie nigdzie nie znalazłem informacji, że szukają autorów „Ale może jednak!”. Wreszcie mógłbym się pochwalić, gdzieś publikuję. Zaiskrzyło w mojej głowie, ale już po chwili poczułem zimny dreszcz odrętwienia. Jak im to zaproponować? Nie miałem żadnego asa w rękawie. Nie znałem ich. Nigdy się do nich nie odezwałem. Kilka razy tylko kiwnąłem głową, gdy machali wszystkim w klasie.
Mogłem zwrócić ich uwagę na zajęciach. Zazwyczaj oni siadali w swojej loży i nie wdawali się w jakieś rozmowy z pozostałymi, tylko od razu przechodzili do konwersacji z Harrisonem. To Harrison był naszym łącznikiem. Teraz ja musiałem się wtrącić. Zainteresować go jakąś niebanalną myślą. To nie mogło być coś w stylu taniej sensacji. Musiałem wymyśleć coś błyskotliwego, ale jak w porę zareagować na tezy Harrisona na zajęciach, by w odpowiednim momencie odbić piłeczkę podkręconą? Oto było pytanie. Jak się inteligentnie wtrącić? Potrzebowałem niestety czasu. Ale Harrison na szczęście zadawał nam dodatkową lekturę, bibliografię do tematu, który będziemy przerabiali za tydzień. Wystarczyło to sobie przyswoić, zmieszać w swojej głowie i odpowiednio doprawić. Tylko ostrożnie, by nie było zbyt ostre i słone, ale też żeby nie było nijakie. Żeby to nie było powtarzaniem znanych formułek i zdań pomnikowych autorytetów, tylko żeby nosiło w sobie przejaw krytycznego myślenia. Żeby było opinią myślącego człowieka, itd. Musiałem się postarać. Musiałem wejść z nimi w dyskusję, „nie uważasz, że tu się mylisz, przecież to może wyglądać inaczej”. Musiałem odzywać się co drugie zagadnienie, aż do dzwonka. W ten sposób zapunktuję aktywnością u Harrisona i może zyskam sobie nowych przyjaciół. Może.
Oczywiście, że rzeczywistość była inna. Ale próbowałem. Powolutku. Niewinnie. Komentowałem zdania elity i po każdym wejściu Harrisona dodawałem swoje. To była rozgrzewka. Miałem przed sobą jakieś dziesięć, albo więcej zajęć, na których mogłem coraz odważniej wyrażać swoje zdanie. Pan Harrison zaczął też coraz częściej zwracać uwagę na mnie, a i elita co chwila spoglądała w moim kierunku. Wreszcie się odważyłem i na kolejnych zajęciach usiadłem nieco bliżej moich bohaterów, a tamto posępne towarzystwo zajęte wpatrywaniem się w blaty biurek zostawiłem w tyle tak jak moje smutne życie.
Muszę się wam pochwalić, że na każdych zajęciach byłem coraz bardziej zauważalny i wdawałem się w coraz dłuższe spory z elitą i Harrisonem. Oczywiście, że się nie kłóciliśmy. Tylko dyskutowaliśmy, a na twarzach Melissy, Arlena i Toma gościł coraz bardziej szyderczy uśmiech, jakby te dyskusje sprawiały im wielką przyjemność. Ale to, co mnie najbardziej zaskoczyło pozytywnie, to, że z coraz większą pasją podchodziłem do tych tematów, które Harrison zadawał. Po prostu zaczęło mnie to pochłaniać. Wcześniej po prostu zapisałem się na jakiekolwiek zajęcia, by mieć zaliczony semestr, a teraz nareszcie chodziłem z zainteresowaniem na fakultet. Chyba pierwszy raz w ciągu studenckiego życia. Miło, że w ogóle tego doświadczyłem.
Wreszcie nastąpił ten moment. Wiecie chyba o czym mówię. Szedłem na uniwersytet śpiesznym krokiem, gdy nagle usłyszałem swoje imię. Zdziwiło mnie to. Zwolniłem kroku, ale dopuszczałem myśl, że to może autosugestia. Przyspieszyłem, ale wtedy znowu, już wyraźniej usłyszałem swoje imię i wreszcie namierzyłem źródło, z którego ten krzyk się wydobywał. Stali między drzewami, w parku, tuż obok uczelni. Tak to byli oni! Elita – ich troje. Ruszyłem w ich kierunku, starając się powstrzymać zdenerwowanie. Szedłem, a oni nie spuszczali ze mnie wzroku. Czułem się jak koślawa modelka na wybiegu. Coś mówili do siebie, uśmiechali się, naradzali. Może nawet żartowali. Kto wie? Wciąż nie byłem pewien, czego się spodziewać. Wreszcie stanąłem w ich promieniu. Pierwszy odezwał Tommy: „zapowiada się dziś ciekawa dyskusja, nieprawdaż?”
— O tak. — wyjąkałem, nie mogąc jakoś utrzymać spojrzenia na nich. Melissa piła jakiś napój przez słomkę. Spojrzała zalotnie to na Tommy’ego to na Arlena. Wreszcie Arlen wypowiedział te niezwykłe słowa:
— Słuchaj, nieźle nam idą te dyskusje. Chyba nadajemy na tych samych falach. To fajna zabawa. Może byś dołączył do naszego grona? Redagujemy takie swoje pisemko, gdzie analizujemy tematy podobne do tych, co na zajęciach.
— Tak, coś słyszaaaałem. — Wyjąkałem, znając już większość artykułów, jakie napisali.
— No to, co po zajęciach odwiedzisz naszą siedzibę? Może masz już jakieś tematy. Może coś piszesz? – dopytywał się Tommy.
— Yyyyy. To na razie szkice.
— Pomyśl nad tym i to rozwiń. Zobaczysz, będzie fajnie. Nic tak nie mobilizuje myśliciela, jak możliwość wydawania swoich tekstów. – Powiedziała Melissa i założyła ciemne okulary, w których zobaczyłem swoje kretyńskie odbicie. Znów się zawstydziłem. Ruszyliśmy powoli do głównego wejścia uniwersytetu.
Zajęcia jak zwykle odbywały się w naszym tempie, a teraz nawet usiadłem tuż obok elity, a konkretnie obok Tommy’ego, natomiast Melissa zawsze siedziała w środku. Pan Harrison stał przed nami i z wielką ekscytacją podrzucał kolejne zagadnienia, na które my szybko odpowiadaliśmy kontrargumentami, nie szczędząc żartów. A gdzieś za nami, parę rzędów ławek dalej siedzieli ci znudzeni, do których kiedyś ja należałem. Trudno było mi ich nazwać studentami. Przypominali mi raczej posągi, które tylko siedzą i się kurzą. Za wszelką cenę nie chciałem być tak jak oni. I nie chodziło tylko o studia, to chodziło o całe życie. Nie chciałem być posągiem. Teraz na szczęście coraz mniej ich przypominałem.
Tej zmianie umysłu, towarzyszyła także zmiana garderoby. Szara bluza ustąpiła granatowej koszuli i czarnej marynarce, a dżinsy pozostały jeszcze na swoim miejscu. W połowie byłem oficjalny, w połowie swobodny. A niech będzie, że zacząłem być snobem. Po co się tym przejmować. Żonglowałem argumentami i cieszyłem się z dobrze wykorzystanej energii. I wreszcie, gdy skończyły się zajęcia ruszyliśmy w kierunku ich siedziby. Nie do końca wiedziałem, gdzie idę. A szliśmy naprawdę długo. Przez miasto, a potem przez obrzeża. Tu rzadko chodziłem i co chwila miałem wrażenie, jakbym był na jakiejś wycieczce z dala od tej całej rutyny. Oni ciągle dyskutowali i się śmiali, a ja coraz bardziej się niepokoiłem, dokąd zmierzamy? Wreszcie po półtorej godzinie tego spaceru doszliśmy do jakiejś willi, która może bardziej przypominała mały zamek. Brama zgrzytnęła i weszliśmy do ogrodu. Zatrzymałem się i popatrzyłem pytająco na nich. Melissa dała znak, by jednak iść dalej. Gdzieś z tyłu głowy szukałem wymówki, by jednak iść w przeciwnym kierunku. Że też telefon nie zadzwonił. Tommy wyciągnął klucze i otworzył drzwi. Znów zawiasy skrzypnęły. Moim oczom ukazał dość spory salon, gdzie jednak wszystkie meble były po przykrywane białymi płótnami. Wyglądało to dziwnie, jak w muzeum.
— Tutaj mieszkacie, czy? — Zająknąłem się, starając się wybadać nastroje moich kompanów, którzy jakoś dziwnie się zmienili od czasu, gdy z nimi rozmawiałem przed zajęciami. Melissa spojrzała w kierunku Arlena, a ten zamknął drzwi. Poczułem dziwny dreszcz.
— Wynajmujemy od takiej jednej ekscentrycznej pani. Ta chata ma klimat idealny dla naszych dekadenckich rozważań. — Wyjaśniła Melissa, uśmiechając się jakoś dziwnie.
— Istotnie. — Wyszeptałem spoglądając na portrety smutnych, poważnych ludzi w mundurach.
— Chodź, pokażemy ci, gdzie powstaje nasz magazyn. — Zachęcała Melissa. Zerknąłem na Tommy’ego i Arlena. Melissa wbiegła na schody jak mała dziewczynka pełna entuzjazmu, że może pokazać gościowi swój dom, a ja szedłem ostrożnie, słysząc za sobą kroki moich dwóch towarzyszy. Kiedy znaleźliśmy się na piętrze, nieco się uspokoiłem. Zobaczyłem otwarte jasne pokoje, w których stały wielkie biurka, a dookoła walały się papiery jak w redakcji. W kącie stał wielki stół kreślarski, gdzie leżały jakieś ilustracje.
— Chciałabym, żebyśmy kiedyś zrobili z tego takie prawdziwe pismo, które będzie jak objawienie dla czytelników. — Powiedziała podekscytowana.
— Życzę wam tego. Macie już całkiem spore doświadczenie. — Przyznałem
— A gdzie reszta redakcji? — Zapytałem.
— Jesteśmy tylko my, troje i może ty. Jak się sprawdzisz.
— Ale przecież jest was podobno dziesięcioro, albo…
— Ach, to nasze pseudonimy — wyjaśnił ze śmiechem Arlen.
— Pseudonimy? — Znów poczułem się jakoś nieswojo.
— No tak. Czasem potrzebuję innej maski, by wyrazić coś zupełnie obcego mojemu światopoglądowi, rozumiesz? — Zapytała Melissa i zdjęła okulary. Jej oczy zabłysły, jak oczy kota. Wciąż czułem, że chyba Tommy stoi za mną.
— To co stary, spróbujesz? — Tommy mnie życzliwie klepnął. A to oznaczało zaproszenie do ich świata
— Możesz tu nawet zamieszkać, jak chcesz… otworzysz się na nowe horyzonty.
— Ha, nawet niezła myśl. U siebie już nie mogę wytrzymać. A czynsz? — Zapytałem.
— Nie przejmuj się. To groszowe sprawy — dodała Melissa.
— Groszowe? — Zapytałem niepewny, bo wciąż nie miałem stałych dochodów.
— Naprawdę. — Zapewniła mnie. I rzeczywiście były to groszowe sprawy, albo oni ukrywali przed mną prawdziwe kwoty? Tylko czemu? Moja podejrzliwość wciąż zgrzytała raz po raz. Mój pokój z oknami na ogród był znacznie większy od pokoju w domu rodzinnym, co oczywiście mnie ucieszyło. Zacząłem przelewać swoje myśli do różnorakich tekstów. Rozkręcałem się, a moi nowi towarzysze doradzali, co jeszcze można poprawić. Byli dość wymagający, ale szybko zauważyłem, że ich radami dochodziłem do sedna i perfekcji. Byli nawet lepsi niż niejeden profesor na uczelni, który mętnie tłumaczy, jak osiągnąć przejrzystość swoich argumentów w pracy zaliczeniowej. Byłem naprawdę szczęśliwy, że wreszcie nie jest bierny i znudzony, tylko w jakiś sposób się realizuję. Powstawały kolejne teksty, prowadziliśmy ożywione dyskusje w salonie.
Aż pewnego dnia…
Gdy tak siedziałem zamyślony nad pewną książką, nagle poczułem jakiś ucisk z tyłu głowy. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Zniknąłem.
Jak to jest być kolejną maską w ich garderobie? Straciłem twarz, lecz widziałem ich z daleka, obojętny i spełniony.
Melisa uśmiechnęła się tajemniczo i otworzyła pokój, w którym były wywieszone różnego rodzaju maski: ludzi młodych, ludzi starszych. Były to ludzkie twarze, gotowe na swoją kolej w wielkiej dyskusji o sensie tego całego absurdu, na który codziennie próbujemy się znieczulić.
Komentarze
Prześlij komentarz