DŁUGA PRZERWA

 


Już szósta, dopiero szósta, ale to nie szóstka w dzienniczku i nie szóstka w totka. Ważę w myślach ten dylemat, podczas gdy gęsty, ciężki pot na czole zalega jak stos nieopłaconych rachunków. Jak lepki brud, który od lat wpychany był pod dywan, a teraz czuć wszędzie ten smród bezradności. Czy dzisiaj się spóźnię po swoje? O szóstej zawsze dobrze się marzy, a potem się walczy o skrawki i ochłapy. Wyskakuję z łóżka jak poparzony i ciężko oddycham, spoglądając przez okno na budzące się szare miasto. Gdzieś w oddali widzę pomarańczową łunę, jakby ognisty znak na niebie. Apokalipsa? Nawet ucieszyłbym się, że ktoś wreszcie załatwi legalnie koniec tej opowieści, ktoś przez duże K. Dobra już, zacznijmy tą szkolną historię, bo ona jak trucizna się sączy i na niej wszystko się skończy –  ona moje rozbite DNA połączy i przeznaczeniem moim potoczy.

Moją szkołę zamknęli parę lat temu nikt specjalnie do niej nie tęsknił: ani byli uczniowie, ani zmęczeni nauczyciele, ani urzędnicy z urzędu miasta. Stała jak grób w ciemnym lesie i niszczała. Mówiono, że jest nawiedzona. Zresztą już nie wiem z jakiego powodu zamknęli naszą budę, ale to tak jakby zamknąć kościół – i tu i tam chodzi się z przyzwyczajenia, by dostąpić jakiegoś oświecenia.  Ale teraz gdy się fajczyła, jakoś smutno mi się zrobiło. Wyszedłem na miasto, gdy usłyszałem, jak jeden przez drugiego powtarzał tą wiadomość. Jakby przeciągał liny na kołyszącym się statku, by utrzymać kurs do końca i każdego zawiadomić. A potem podawał mi: Tezeuszowi we własnej osobie, bym i ja wygramolił się ze swego labiryntu ego i dotarł do mej alma mater, i pożegnał ją jak należy. Myślcie co chcecie, ale szkoła to dziwne miejsce. Miejsce klątwy lub błogosławieństwa – przedsionek, brama, zwrotnik, na którym kształtuje się całe nasze przeznaczenie. Oj, nie rozstałem się z moją szkołą definitywnie, nie uciąłem tej pępowiny, lecz ukryłem ją gdzieś głęboko, i jak po sznurku wracałem, obracałem się względem jej osi. Dziesiątki razy chodziłem tu na spacery i jak przed lekcjami, zjadałem ten sam batonik kokosowy. A tam, idąc dalej prosto, był taki targ, gdzie za grosze kupowałem podróbki markowych ubrań, by jakoś się wtopić w armię podobnych i modnych, ale zawsze ze swoim frajerstwem wystawałem poza margines. K… KIEDY TO BYŁO?  I również po zamknięciu naszej budy, obchodziłem ją ze wszystkich stron, śledząc coraz to nowsze graffiti na jej ścianach i dziki bluszcz, który zarastał ją całą. Każdy ten mur zdawał się pochłonąć tyle krzyków i śmiechów, że gdy przechodziłem obok nich, przysiągłbym, że słyszałem… ciiiiii. O teraz, tak. Słyszę te wszystkie zabawy, przezwiska, piosenki. A gdy już wszystkie ściany minąłem, otarłem się o cegły, by nieco wyrżnąć, poczuć krew, na koniec przystawałem dłuższą chwilę przy drzwiach wejściowych, by tak dopełnić moją pielgrzymkę.

Doskonale pamiętam , gdy po raz pierwszy przekraczałem próg paszczy tej bestii. Ponoć to już stanowi o twoim losie – to jak wejdziesz do szkoły i jak z niej wyjdziesz – pewnym krokiem czy drżącym. Ja posuwałem się naprzód drżącymi nogami, jakbym chodził na szczudłach i co chwila łapałem się ścian, jak sparaliżowany. Siadałem samotnie, zatapiałem wzrok w jakiś książkach, wycierałem kurze a potem znów zmierzałem do klasy, by jakoś zdobyć graala akceptacji i oświecenia. Przez parę długich lat byłem chrzczony stopniami i wyzwiskami i nawet dzisiaj, gdy już jestem absolwentem… wciąż czuję tą zimną atmosferę, w każdej kolejnej pracy, w której mam nadzieję zostać dłużej niż dwa miesiące, w każdej nowej relacji, w której mam nadzieję okazać się kimś pełnoprawnym, a nie frajerem z czwartej ławki o dziwnym przezwisku. Nawet się nie obejrzysz, gdy znów zaczynasz szkołę, wchodzisz w jej strukturę jak wielką fabrykę, ścigasz się o pierwsze miejsce. Z niepokojem patrzysz, czy wielki szef zauważył twoje wysiłki. Oby, bo już dostałeś zadyszki, ale nadal robisz, a potem para ucieka, marzysz o czymś innym, znów za szybko wybiegasz za marginesy zeszytów. Ktoś odnotował to w raporcie, ale nikt już nie będzie cię zatrzymywał. Wypowiedzenie, jak zawstydzająca kartkówka. Siadam znów na szkolnej ławie rezerwowych i patrzę, jak ten mecz powtarza się od lat. Znam te wszystkie zagrywki. Klasowi liderzy strzelają na każdym kroku wielkie gole, są przebojowymi managerami, którym nikt się nie oprze, idealnie wypełniają scenariusz pięknych i bogatych zwycięzców. Osiłki nokautują i tylko czasem wygrywają. A zamknięci w sobie outsiderzy może mają szansę na oryginalność i wybitność, ale zazwyczaj kończą jako cynicy rozczarowani życiem, którzy stoją nad mogiłami zmarnowanych marzeń. I ja teraz stoję nad szkolnymi popiołami, by może odrodzić w sobie coś innego, albo znów toczyć z tego brudu nową kulę do nikąd. Co za Sy(zy)f.

Na zgliszczach szkoły spotkałem wielu ludzi, z którymi kiedyś przeżywałem misterium apelu szkolnego, godziny niewiedzy i piątkowe gry Warhammera. Spotkałem Tomka, tego luzaka, który do wszystkiego podchodził spokojnie, jakby wszystko olewał, zresztą do kielicha dużo nalewał, więc zawsze był dobrze znieczulony. To on na dniach otwartych powiedział do nowych, przerażonych uczniów: „nie przychodźcie tutaj, tu jest hu...”. A teraz stał z dzieciakiem, podobno swoim. A pamiętam, tyle razy się zarzekał, że nie będzie miał rodziny „czasem jakąś wyrwę dla zdrowia” i wyrwał różę z kolcami i sad założył.  Hipokryta!! Dziwne, więc i ja już powinienem mieć dzieci, a jednak… dziwne uczucie, że ja nigdy. Nasza rozmowa była jak te ruiny, nic się nie trzymało  kupy, klej się rozkruszył. Twarze były obce, a pod stopami trzeszczał piach i szkło,  do teraz trzeszczy mi w uszach – jak zdarta płyta – moje życie wokół tej szkoły. Inni gdzieś wyjechali  w złote krainy, zapomnieli, dorośli. Ja pozostałem jak strażnik w tej szkole, jak kronikarz, który zna najciekawszą anegdotę z historii tej budy. Jakbym uparcie chciał otworzyć dzienniki i zmienić oceny i zmienić swój żywot na piątkę z plusem. Znów czekać na zadanie jak pies, jak żołnierz na komendę i usłyszeć, że dobrze, albo źle, że ten xy dało się rozwiązać, a nie tylko yyyyyy. Rozkażcie mi cokolwiek, bo nie wytrzymam. Ale nawet z najlepszą oceną – byłem nikim. Ta noc była zbyt cicha dla mnie, słyszałem wszystkie dyktanda moich emocji i wiem, że interpunkcja mocno szwankowała, musiałem się przejść potrzebowałem przecinków. A gdzie mógłbym pójść? Moje spacery już od dawien dawna miały ten obowiązkowy punkt kulminacyjny „x”, po którym dostawałem orgazmu, wzruszenia i gniewu. Choćbym nie wiem jak się oddalił, przyciągała mnie ona w swoją orbitę. Zanim doszedłem do celu, jakiś typ prosił mnie o fajkę, nie miałem, nie paliłem. Coś tam przeklął pod nosem i postawił mi krzyżyk na drogę. A ja znów czułem się winny, że nie jestem Prometeuszem. Ani się nie obejrzałem, gdy już stałem u bram. Szedłem jak pijany przez ciemny las i co chwila potykałem się o rozrzucone cegły czy jakieś inne sprzęty. Szkoła w nocy wyglądała strasznie – jak nawiedzony dom – przerażała i fascynowała tak bardzo, że stałem w jej środku szukając duchów dzieci, które kiedyś tu zginęły przed dwudziestoma laty. A może wszyscy tu zginęliśmy. Szkolny potwór zabił naszą naiwność i radość. „Szkoła to zło” – miło tak myśleć, gdy jest się nieudacznikiem, uczniem z ostatniej ławki, przegrywającym codziennie wyścig z ambicją.

Nagle usłyszałem jakiś hałas – to mogło być jakieś zwierzę albo może jakiś bezdomny. Nie było tajemnicą, że opuszczona szkoła przez parę lat była wygodnym hotelem dla różnych włóczęgów. Zamarłem i skryłem się przy jakiejś ścianie, oślepiło mnie światło latarki i dostrzegłem zarośniętą twarz mężczyzny w średnim wieku, w obdartym ubraniu. Ale to nie była obca twarz. Znałem ją dobrze i widziałem za każdym razem, gdy przekraczałem próg szkoły jako uczeń.

 – Bernard – szepnąłem przerażony i zaciekawiony jednocześnie. On wytrzeszczył oczy i jakby padło na niego jakieś zaklęcie.

 – Bernard? Dawno nie słyszoł tego imienio. – Przyznał chrapliwym głosem.

 – Pan był woźnym w tej szkole? – Drążyłem dalej, jakbym wiercił w wielkiej skale, a przez moje ciało przepływały dreszcze. Spojrzałem na niego uważnie. Pokiwał głową, a jego zaciśnięte wargi poczęły drżeć. Nie wytrzymał, załkał i ukrył twarz w spracowanych dłoniach, które jakby tworzyły glinianą miskę pełną licznych pęknięć. Wyciągnąłem pośpiesznie chusteczkę i mu podałem. Skinął głową i otworzył oczy. Poczułem w powietrzu kwaśny zapach, zemdliło mnie, ale mimo wszystko pytałem dalej.

 – Co pan tu robi o tej porze? Zapytałem, chociaż znałem odpowiedź.

 – A pon? – Zawstydziłem się, bo nie wiedziałem, jak wytłumaczyć swoją obecność w tym dziwnym miejscu. Chyba nie oczekiwał odpowiedzi. Przyjrzał mi się uważnie i dodał z zaciekawieniem.

 – Ja przecie pona kojorzę, pomiętam, jak po lekcjach pan tu się zawsze snuł jak Markus po piekle, pon tu łoził z książką. Taki cichy, niepozorny, grzeczny o tak… ha, ha toki aniołek, tokie lelum… chuderlok – zaśmiał się, coś mnie ukuło w sercu.

 – I taki chyba zostanę – odparłem tłumiąc łzy.

 – No to się spotkoliśmy. I chyba nie chcemy godoć o tym, co tu porobiamy, ale może byśta co zjedli, mam fasola w puszka, co? – Zachęcał. Bez przekonania skinąłem głową i ruszyliśmy znajomym pasażem.

 – Nie, nie mam apetytu. – Zarzekałem się.

 – A mnie się przyda trocha, znajomy dziś mi przyniósł, bo jakaś promocyja była w tej nowej chałupie hondlowej.

 – Zaraz, więc pan tu mieszka? – Zapytałem, nie kryjąc zdumienia.

 – Mieszkom nie mieszkom, tak se bywom. – Odparł tajemniczo, w jego twarzy pojawiło się coś, co nie pasowało do tego poczciwego chłopa. Weszliśmy do małego pomieszczenia pod schodami, gdzie na półkach były książki i stosy gazet.

 – Wciąż pan czyta. – Zawsze czytał, podkręcając te swoje obfite wąsiska, a jednocześnie bacznie śledził, kto wchodzi do szkoły i w razie potrzeby zatrzymywał podejrzanego typa.

 – Ano, jo, za młodu się nie chciało, to teroz czytom i pilnuję jak kiedyś pilnował. – Odrzekł otwierając puszkę fasoli. Zapalił papierosa i skrzywił się mocno, jakby przeżywał wielkiego kaca moralnego. Podszedł do czegoś, co przypominało piec i zapalił ogień. Od razu zrobiło się przytulniej, ale wciąż nie dawało mi spokoju, że może przez ten piec spłonęła szkoła.

 – Co pan wyprawia, przecież policja! – Wyszeptałem przerażony.

 – A kogóż to obchodzi. – Jęknął. Gulasz z puszki zaczął się gotować i zapachniało jakoś swojsko. Bernard oznajmił uroczyście i z uśmiechem.

 – No za chwila będziem jedli, a co ty pieprzysz o ta policja? Kogo obchodzi, co tu się dzieje. Oni nas nie znajdą.

 – Za chwilę – Odpowiedziałem zapatrzony w jakiś odległy punkt. Wreszcie zauważyłem jakieś blade światło za drzwiami. Zdziwiło mnie to trochę, bo przecież znajdowaliśmy się pośród ruin, a jednak. Gdy wyszedłem słysząc jeszcze jakieś pół słówka Bernarda, że trzeba doprawić, że herbata będzie dziś gorzka, że dziś zje mało, czułem jakbym ściągał z siebie ciasne ubranie i zostawiał je w przedpokoju. Ujrzałem jasny korytarza. Jakaś kobieta moczyła mopa w wiadrze. Powiedziałem jej od niechcenia dzień dobry, a ona ciepło mnie pozdrowiła i kontynuowała swój obowiązek. Szedłem dalej, mijając kolejne drzwi do klas, szedłem czystym korytarzem, a dalsza droga jakby się przede mną tworzyła, jakby niewidzialna ręka łączyła kolejne kreski i wypełniała je mdłą barwą. Przechodziły mnie ciarki, ale ciekawość i ekscytacja popychały mnie coraz dalej. Pragnąłem iść dalej. Tuż obok mnie przebiegał tłum uczniów, choć przez chwilę zdawało mi się, że płynęli na wielkiej chmurze, zupełnie jak na tym obrazie Malczewskiego. Nawet nie zwrócili na mnie uwagi, ale nie powinienem się dziwić, w końcu zawsze byłem tym szarym niewidzialnym. Oni nie zwrócili na mnie uwagi, ale zrobił to ktoś inny. Na końcu korytarza stał jasnowłosy chłopczyk o poważnym wyrazie twarzy, podobny do młodego grajka z portretu Halsa. Nie trzymał jednak w ręku lutni, tylko jakieś rulony i wpatrywał się we mnie tak, jakby chciał mnie prześwietlić i poznać każdy mój sekret. Stanąłem w końcu przed nim, ale nie wiedziałem co powiedzieć. Na szczęście on znał swoją kwestię, zresztą mało oryginalną – „chodźmy, bo się spóźnimy” – i ruszył po schodach. Czyżbyśmy chodzili do tej samej klasy? Dzieciak i facet po trzydziestce, no nie. To chyba jakieś halucynacje. Przeszliśmy obok toalet, zapach chloru i uryny był jak najbardziej prawdziwy, drażniący jak za dawnych lat. Mały przewodnik doprowadził mnie do znajomych drzwi klasy i dał znak, abym wszedł. I mimo że byłem przecież absolwentem, mimo że miałem papier, byłem „nietykalny”, to przekraczając próg tejże klasy, znów czułem, jak gęsta atmosfera szkoły zgniata mnie jak papierową kulkę. Nikt oczywiście nie zauważył mego wejścia – to oczywiste. Trafiłem akurat na jakąś pasjonującą dyskusję (jak na obrazie „Szkoła ateńska”) między uczniami a panią Bower. Boże, jak ona mi się zawsze podobała. Mówię wam. To ona była tą Pandorą, która otworzyła puszkę z moimi hormonami. Jej wdzięki znów budziły we mnie ten niezwykły popęd. Co do dyskusji, nie rozumiałem ani słowa. Mówili jakby za mgłą, w jakimś dziwnym języku przed stworzeniem mego świata. Potem wszyscy spojrzeli na mnie i poczułem ogromny wstyd. Dlaczego do cholery wstyd? Może byłem gorzej ubrany, może mój frajerski ryj tak bardzo rzucał się w oczy. Na ich wyniosłych twarzach zagościł jakiś dziwny mrok. Chciałem się ukryć, ale nie mogłem się ruszyć, jakbym został przyklejony do tego krzesła. O cholera! Taki numer zrobiliśmy kiedyś jednemu kumplowi. Musiał pożegnać się z dżinsami, a ja ? Czułem, że tu chodzi o coś głębszego. Ich twarze zlały się w jedną całość. Zostały tylko czarne, wyłupiaste oczy napierające na mnie, na moje sumienie, na to bym przepadł w tej ciemności. Siedziałem jak zwykle, na krześle, ale przy długim stole i zaraz miałem się przekonać, że u jego szczytu siedzi ktoś jeszcze. Z ciemności wyłonił się mężczyzna o twarzy obojętnego urzędnika. Na początku mówił bardzo twardo i spokojnie, z czasem jednak zaczął krzyczeć na mnie, a ja czułem coraz większy swąd spalenizny. Już nie obchodziło mnie, o co ten typ ma do mnie pretensje, bo chyba miał, skoro ryczał jak opętany, ale drażnił mnie ten cholerny swąd. Skąd się wydobywał? Nie dawało mi to spokoju, tak jak poranna obsesja myślenia o pani Bower. W końcu się przeraziłem, bo poczułem na plecach dreszcz i pieczenie. To ja! Ja się paliłem. Zacząłem się rzucać jak opętany, nadpobudliwy, chcąc przyłożyć się do jakiegoś miejsca, jak do zimnego opatrunku. Nic nie znalazłem, a tajemnicza postać kojarząca mi się w ostatnich sekundach ze złowrogim prokuratorem uderzyła pięścią w stół jak sędzia młotkiem przy wydawaniu wyroku. Podłoga się pode mną otworzyła i zacząłem spadać (i jednocześnie stygnąć). Mój krzyk roznosił się po tym leju, w którym wirowałem i dziwnie kontrastował ze śmiechem jakiegoś dziecka. Czułem, że do czegoś się zbliżam. Jaśniał mi ogień przed oczyma, jak witraż mieniący się czerwienią i żółcią, dzielony konturem czerni, która w końcu znowu opanowała przestrzeń. Runąłem w sterty kurzu czy popiołu. Upadek był bezbolesny, chociaż mocno się krztusiłem. Wreszcie się podniosłem i ujrzałem znajomą dziewczynę. Tak to była ona, ta nimfa z równoległej klasy, moja słabość, ta, w której się podkochiwałem, ale nigdy nikomu, a zwłaszcza jej się do tego nie przyznałem i może tego najbardziej żałowałem. Ale co dzisiaj mógłbym jej dać? Tylko swoje lęki? Podeszła do mnie bosa, w błękitno-zielonej sukni, jakże kojące to były barwy w tym ponurym miejscu. Odgarnęła swoje brązowe włosy. Ujrzałem jej kocie oczy a potem usta, które zbliżyły się do moich spieczonych warg. Pocałowała mnie tak, jak w żadnych fantazjach tego sobie nie wyobrażałem. Chłodzący nektar spokoju wlał się w moje wnętrze. A potem zaczęła coś nucić, chciałem spać, chciałem się z nią kochać i rozległ się wreszcie dźwięk dzwonka. Czas na lekcje? Znowu? I czy mnie to dotyczy? Nie, to dźwięk syreny strażackiej czy policyjnej? Zjawiła się policja po strażakach, jak kolejna procesja, która ma odprawić swoje obrządki w starej świątyni i przywrócić pamięć o ofiarach.

 – Już większa część zagaszona!

 – To i tak pustostan.

 – Ale patrzcie tutaj. – Wskazał. Otworzyłem oczy. Było jasno, przez wielkie okno wpadało wrześniowe słońce. Zobaczyłem jak policjanci pochylają się nad zwęglonymi zwłokami.

 – To on szefie! – Krzyczał barczysty policjant, do którego podszedł znudzony mężczyzna w płaszczu niczym Marlowe, z papierosem w ustach.

 – Bezdomny? Tu przecież całe bandy pomieszkiwały. Szkoda ich, może i lepiej, że poszli z dymem. Wreszcie mają spokój.

 – Może to podpalacz. – Zasugerował inny policjant. Dziwne że widziałem ich twarze jakby nad sobą, choć przecież stałem ukryty z boku i widziałem jednocześnie wszystko… z daleka, jakbym siedział przed kilkoma ekranami i rejestrował obraz z kilku kamer.

 – Herostrates psia mać. Zrobił sobie tu biwak, zaprószył i…

 – Herostrates, kurna? Jak ty coś palniesz!

 – On palnął! Popił sobie, nie zagasił i masz fajerplac –

 – A to co? – Śledczy założył rękawiczki i sięgnął do kurtki, sprawdził zniszczone dokumenty, z których dało się coś poskładać. Było tam nawet szkolne świadectwo, świadectwo, które zawsze chciałem poprawić. – Wygląda na to, że to były uczeń tej szkoły. – Szepnął policjant.

 – I były człowiek. Dobra weźcie to, co z niego zostało do laboratorium. Szukamy dalej i wyproście tych gapiów! To nie majówka! – Spojrzałem na znajome ubranie, poczułem ulgę. Bernard zawołał mnie na śniadanie „ – tym rozem gulasz się udoł, podpiekłem cebulka i trocha kiełbasy, wiesz to od tego kumpla z tej nowej hondlowej budy, zdążmy zjeść, jest dużo przerwo”.

 


 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE