ZAGINIONY
Dochodziła szósta trzydzieści, kiedy to znudzony Mike Hogan zmierzał do szkoły wolnym krokiem. Do szkoły zawsze przychodził tak wcześnie, bo tak i nie miał zamiaru się tłumaczyć ze swojej bezsenności i poczucia znudzenia w drugiej klasie liceum, gdy zadajesz sobie najróżniejsze pytania dotyczące swojej przyszłości. Mike raczej należał do tej grupy uczniów, która trzymała się z dala od tzw. Mainstreamu szkolnego. Chodził własnymi drogami i nie miał też zbyt wielu przyjaciół. Zazwyczaj przychodził do szkoły tak wcześnie, by jeszcze odrobić zaległe prace domowe. Ale generalnie, jak już bardzo chcecie znać powód jego wczesnych wędrówek szkolnych, to miał obsesję na punkcie punktualności. Kiedy było bardzo wcześnie w szkole, mógł się z nią oswoić, przemyśleć, jak będzie wyglądał ten dzisiejszy dzień. Właśnie zbliżał się do budynku nowoczesnej szkoły, która była położona na wzgórzu, gdy postanowił się trochę powłóczyć po szkolnym parku. Dochodziła za piętnaście siódma, a woźny otwierał dopiero za pół godziny. Szkolny park od dawna nie wyglądał zbyt ciekawie. Między drzewami stały kontenery ze śmieciami po ostatnim remoncie szkoły i sporo różnych metalowych elementów. Hogan zszedł trochę ze wzgórza, gdzie trawa ustępowała piaskowi. Tu zaczynał się kolejny plac budowy, gdzie w przyszłości miała stanąć jakaś nowa sala gimnastyczna, czy coś takiego. Zszedł w dół, gdy nagle się zawahał. Zobaczył coś, co go na tyle przeraziło, by się gwałtownie cofnąć. Na zboczu leżało ledwo przysypane piaskiem wysuszone ciało, zupełnie takie jak w tych filmach o faraonach, gdzie pokazują zmumifikowane szczątki. Kto wie, czy to nie był jakiś rekwizyt ze szkoły. Ale taki? Czy ktoś tutaj wystawiał horror? Szybko zawrócił i zaczął energicznie pukać do drzwi szkoły. Ktoś na korytarzu się poruszył. Wąsaty woźny poprawił swoją czapkę, odłożył szczotkę i z niechętnym wyrazem twarzy podszedł do drzwi.
— Co jest? Aż tak ci śpieszno do szkoły Hogan, ha? – zawołał i przekręcił klucz, otwierając drzwi. Roztrzęsiony Mike szybko zakomunikował.
— Tam, na zboczu, tam, gdzie piasek… ciało, trup!
— Jak, co, gdzie? – Zapytał zdziwiony woźny.
— Niech pan idzie ze mną. Chyba będziemy musieli zgłosić, za, zadzwonić…
— Czekaj. – Woźny wyszedł i zamknął szkołę na klucz, po czym pobiegł za Mikem. Przeszli wzgórze, minęli wielkie dęby, a potem zeszli w dół, gdzie było sporo piachu. Zasuszone ciało wciąż tam było.
— Cholera. – Powiedział z wytrzeszczonymi oczami woźny.
— To co, dzwonimy, na policję?
— Lekarza tu chyba nie trzeba. — Odparł drżącym głosem Woźny, po czym pobiegł w kierunku szkoły, wołając jeszcze za sobą.
— Niczego nie ruszaj!
— Nie jestem kanibalem, a to zresztą zbyt wysuszony kawałek… – Powiedział ze wstrętem Mike, spoglądając na zwłoki.
— Taaa. – Odparł Woźny i zniknął za wzgórzem
Komisarz Skarten stał jeszcze chwilę w pustym pokoju i rozglądał się ze smutkiem. Zerknął na zegarek. Było po siódmej. Wyszedł, a na stole stał nietknięty tort urodzinowy.
Wyszedł z klatki, minął jakiegoś naburmuszonego faceta, który nawet się nie odezwał, gdy komisarz powiedział „dzień dobry”. Skarten pokiwał głową z niezadowolenia i wsiadł do samochodu, który już na niego czekał z kierowcą.
— I jak tam przyjęcie urodzinowe? – Zapytała kobieta siedząca za kierownicą. Skarten uśmiechnął się krzywo i westchnął.
— A jak myślisz? — Kobieta wzruszyła ramionami i zmarszczyła czoło, chcąc, by komisarz rozwinął wątek.
— To było przyjęcie dla jednej osoby. — Skwitował krótko.
— Przepraszam. Nie chciałam.
— Daj spokój. Dobrze wiesz, że nie znoszę tych wszystkich świąt. – Odparł komisarz i zapiął pas.
— Zapinasz? – Zdziwiła się.
— Musimy bezpiecznie dojechać na komendę.
— Prowadzę dobrze. — Odparła urażona.
— Dlatego jesteś kierowcą tej limuzyny a ja pasażerem. – Odparł. Przekręciła klucze w stacyjce, silnik odpalił i ruszyli
— Mówiłem ci, te wszystkie imieniny, urodziny, wigilie, czy co tam jeszcze… to nie dla mnie. Już w szkole sobie wybiłem z głowy, gdy ten stary babsztyl w dniu moich urodzin pytał mnie z całego semestru. Nie pozbierałem się po tym
— A ten babsztyl to?
— Nauczycielka z historii — Odparł zniechęcony Skarten.
— Acha… — powiedziała z półuśmiechem kobieta.
— Taak, cholerna szkoła
— A tak poza tym, to co jeszcze słychać? Jesteś pewien, że chcesz już przejść na emeryturę. To dość wcześnie, jak na ciebie.
— Mam już tego dosyć, Ty Baker jeszcze przechodzisz fazę fascynacji tą robotą, ale potem…
— Zgorzknieję, jak ty?! Niemożliwe. – Powiedziała z udawanym oburzeniem. Skarten spojrzał na nią zdziwiony.
— No może faktycznie, ty nie.
— Szef mówił, że jakiś nowy ma przyjść.
— A co mi tam do tego, kto po mnie będzie sprzątał ten syf. Liczę tylko dni do końca, by już nie patrzeć na ten posterunek. — Oparł Skarten patrząc przed siebie.
— No ale chyba jednak trochę będziesz tęsknił.
— Może. – Spojrzał na nią i się uśmiechnął
— I co potem? Będziesz lepił garnki, czy może inna praca?
— Garnki?
— Słyszałam, że to dobre na nerwy.
— Tak, żeby potem nimi rzucać. Nie wiem…, jakoś będzie potem. Jedźmy.
Jakiś chłopak w czapce z daszkiem, przekrzywionym do tyłu wszedł do posterunku policji. Chwilę się rozglądał, ale nikt specjalnie się nim nie zainteresował, prócz pewnego wścibskiego policjanta, który zapytał:
— Przyszedłeś zapłacić mandat synek, czy się przyznać? — Chłopak w czapce się odwrócił zdziwiony i zapytał
— Pan mówi do mnie?
— No a do tego, przecież wszyscy zajęci. Czego tu? — Chłopak podszedł, wyjął odznakę i pokazał zdumionemu gliniarzowi.
— Komisarz Ravenwood, zostałem tu przydzielony z polecenia komendanta Higginsa. Tu pokazał papier, który zdziwiony policjant przeczytał, po czym jeszcze raz spojrzał na odznakę, zdjęcie i na chłopaka.
— Wow. Niezły kamuflaż. Pan zaczeka. — Policjant wyraźnie zawstydzony wszedł do jakiegoś pokoju, podczas gdy Ravenwood westchnął, uśmiechnął się pod nosem i usiadł. Weszli na posterunek, a dyspozytorka od razu ich powitała w progu.
— Znaleziono zwłoki przy Harvender School. – Skarten popatrzył najpierw zdumiony na dyspozytorką, a potem na Baker, która ciężko westchnęła i założyła ciemne okulary.
— Grupa techników już wywołana?
— A co ty myślałeś. – Odparła z ironią dyspozytorka.
— Czyli jedziemy. – Powiedział zniechęcony Skarten i ruszył do drzwi wraz z Baker
— Ale jeszcze z tym panem. – Powiedziała zakłopotana dyspozytorka. Skarten się zatrzymał i odwrócił. Dyspozytorka wskazywała na chłopaka w czapce, który wstał z krzesła i machał im.
— Coś zmalował, czy…? — Zapytał Skarten
— To nowy komisarz — Przerwała zawstydzona dyspozytorka.
— John Ravenwood. – Powiedział chłopak.
— Acha. – Odparł Skarten i popatrzył zdumiony na dyspozytorkę. Baker przesunęła okulary na czubek nosa.
— Witamy. – Odparł Skarten i ruszył z niezadowoleniem na twarzy do drzwi.
— Komisarz Jessica Baker – Baker podeszła do Ravenwooda i uścisnęła mu dłoń
— Miło mi.
— Mark Skarten. — Powiedział chłodnym tonem komisarz.
— Miło mi… — John ledwo uścisnął dłoń Marka, gdy ten gwałtownie się odwrócił i ruszył przed siebie.
— Szkoła Harvender! — Skarten pomachał technikom, siedzącym w szarym vanie, po czym zerknął na Baker. John już wsiadł do samochodu na tylne siedzenie. Baker usiadła na swoim miejscu kierowcy, a Skarten usiadł obok niej. John wyjął kanapkę i zaczął jeść.
— Trup przy szkole, pewnie będzie niezłe zamieszanie. Ciekawe, czy to uczeń, nauczyciel? – Zastanawiał się Skarten, ale nikt nie pośpieszył mu z odpowiedzią.
— Każdy. – Wyszeptał John.
Pokonali już klika ulic w zupełnym milczeniu. Skarten wreszcie się odezwał do Johna
— Przepraszam, że wziąłem pana… za
— Złodziejaszka? – Dokończył John
— No właśnie. Słaby początek znajomości. – Skwitowała Baker.
— Nie szkodzi. Powinienem zmienić styl ubierania. Nie wyglądam teraz zbyt poważnie…
— Ale trzeba przyznać, że to niezły kamuflaż. Nawet do szkoły w sam raz. – Przyznała Baker.
— Dzięki.
— Proszę mi wybaczyć, ale gdzie pan wcześniej pracował… — Zapytał podejrzliwie Mark. Baker tylko westchnęła i poprawił ciemne okulary, po czym dodała gazu.
— Yyyy, to było w centrali na Halling Road, przy komendancie Jeffersonie.
— Jeffersonie, co pan powie.
— Niech pan zadzwoni, jeśli pan nie wierzy. – Odparł niewzruszony John. Skarten tylko popatrzył na Baker, a ta jeszcze bardziej przyspieszyła. Dalsza droga upłynęła im w milczeniu.
— Kojarzę tą szkołę. Położona na samych obrzeżach miasta. Był tam raz jakiś incydent z bombą. Oczywiście żart. – Powiedział Skarten.
— Będziemy tam za jakieś dwadzieścia minut. – Oznajmiła Baker. John zerknął na zegarek, westchnął i przywarł do szyby, a po chwili zasnął.
Wreszcie wyjechali z zatłoczonego miasta i pędzili teraz prostą drogą, wzdłuż której rozciągały się łąki. Szkoła była już widoczna, położona na wielkim wzgórzu, górowała nad całą okolicą. Przekroczyli bramę z szyldem szkoły, po czym krętą drogą posuwali się do góry. Skarten z zainteresowaniem śledził zalesioną okolicę. Wreszcie dotarli na miejsce. Szkoła była ukryta między drzewami.
— Niezłe miejsce na szkołę. – Dodał Mark.
— I pomyśleć, że my chodziliśmy do tych brudnych szkół w centrum zatłoczonego miasta.
— To szkoła elitarna, mają tu wszystko czego dusza zapragnie, ale czesne jest wysokie – odezwał się Ravenwood, który już się obudził. Na miejscu stał woźny i jakiś uczeń. Baker dała znak nadjeżdżającej ekipie w vanie. Wszyscy wysiedli, a woźny podbiegł do nich.
— Dzień dobry, komisarz Skarten, a to komisarz Baker i komisarz Ravenwood.
— Dzień dobry.
— Więc znalazł pan ciało?
— Ja znalazłem i zawołałem pana Blairda. – Odezwał się głos zza drzew. Po chwili z lasku wyszedł chłopak z plecakiem.
— Zgadza się – potwierdził woźny Blaird.
— Uczysz się tutaj, w tej szkole? – Zapytał Skarten.
— Mike Hogan, druga liceum. Przyszedłem wcześniej do szkoły, spacerowałem trochę przy szkole i … — zawiesił głos i spojrzał na woźnego.
— To tam, chodźmy. – powiedział woźny
Wszyscy stanęli nad zwłokami, które wyglądały tak, jakby zostały wyciągnięte z grobu.
— Te roboty tu zaczęły się niedawno? – Skarten wskazał na buldożery i baraki.
— Taa, jakiś miesiąc temu. – Odparł Blaird. Skarten ustąpił miejsca technikom, którzy pochylili się nad zwłokami. Jedni robili zdjęcia, drudzy odlewy. Kolejni dwaJ przynieśli metalowe łoże i czarny worek. Po chwili do całego towarzystwa podbiegł jakiś przerażony człowiek w garniturze.
— Dzień dobry, jestem dyrektorem szkoły, właśnie dostałem telefon, że… — Tu nie dokończył, tylko spojrzał z przerażeniem na zwłoki.
— Boże.
— Dzień dobry panu. Komisarz Skarten, Baker i Ravenwood.
— Prace zaczęły się miesiąc temu, a… wcześniej nie wiem…
— Trudno powiedzieć, bo tu zaczyna się w ogóle piasek i kamienie. Tu zawsze… tak było. – Stwierdził Blaird.
— Zatem łatwo zamaskować taki grób.
— Nie przypominam sobie, żeby tu był kiedyś cmentarz… — Zaczął dyrektor.
— No właśnie. Musimy jeszcze sprawdzić w laboratorium, ile czasu zwłoki przeleżały w tym terenie. – Oznajmił Skarten. John rozglądał się po uczniach, którzy powoli zaczęli się schodzić.
— Natychmiast stąd odejść! – Krzyknął dyrektor. Uczniowie z ociąganiem ruszyli do szkoły, a w razie czego pomagali im policjanci i nauczyciele.
— Nie wiem, może trzeba by było odwołać lekcje… — powiedział z niechęcią dyrektor do siebie. – Skarten popatrzył na techników, którzy dali znak, że jeszcze trochę im to zajmie.
— Jeszcze godzina.
— Zwłoki są wysuszone i to mocno
— Piasek?
— Dobrze konserwuje.
John zwrócił uwagę na pewną przerażoną dziewczynę, która cały czas kiwała głową, ale szybko zniknęła pośród tłumu innych dzieciaków
— Znaleźli go, mówię ci. To on. To na pewno on. Nie, nie uspokoję się. Oni to odkryją – Mówiła roztrzęsiona przez telefon, chowając się za drzewem. Ravenwood zmrużył oczy i zakradł się do drzewa.
— Musimy się spotkać. Nie, to nie jest zamknięta sprawa. Zobaczysz, że to wyjdzie na jaw.
Skarten nieco zdziwiony zobaczył, jak Ravenwood, gdzieś idzie w kierunku drzew. Dyrektor w tym samym momencie odwoływał ekipę budowlaną.
— A czy ktoś w ostatnim czasie zaginął w tej okolicy. Może widzieliście jakieś ogłoszenia, że ktoś jest tu poszukiwany?
— Sprawdzimy to w rejestrze. – Powiedziała Baker.
— Właściwie to… zaczął nieśmiało Hogan… i spojrzał na niezadowolonego dyrektora.
— No, jakikolwiek trop. – Zachęcała Baker, jakby była bardzo zdesperowana.
— Dwa lata temu zaginął jeden chłopak… — Skarten spojrzał na dyrektora.
— Tak. Przepraszam. Powinienem o tym wspomnieć od razu. — Przyznał ze skruchą dyrektor.
— Sprawę przyjął Komisariat 70. – Powiedziała Baker, sprawdzając coś w swoim telefonie.
— Zaginął Jim Warren. Utalentowany sportowiec. – Powiedział dyrektor.
— Dwa lata. – Powtórzył Mark i spojrzał na zwłoki.
— Możliwe. – Odparł technik.
— Jeśli to on. Musimy skontaktować się z rodziną i pobrać materiał DNA do porównania. – zarządził Skarten i wciąż podejrzliwie spoglądał w stronę Ravenwooda, który chodził między drzewami.
— Oni już sporo wycierpieli, teraz jeszcze taka wiadomość. Odnalezienie martwego syna. – powiedział przejęty dyrektor. Mark popatrzył na Baker.
— Zajmę się tym. – Powiedziała.
— Wie, pan, gdzie oni mieszkają, Warrenowie? – Zapytał zniecierpliwiony Skarten, rozglądając się za Ravenwoodem.
— Ech, ee, za chwilę sprawdzę w sekretariacie. – Odezwał się dyrektor.
— Pewnie za chwilę zlecą się dziennikarze. – Powiedział poirytowany dyrektor.
Skarten spojrzał ze smutkiem na zwłoki, które właśnie pakowali do czarnego worka.
Baker właśnie wchodziła na teren posesji Warrenów, gdy dogonił ją Ravenwood.
— Gdzieś ty się podziewał?
— Coś sprawdzałem i podsłuchiwałem.
— Uczniów?
— Jedną uczennicę, która była wyraźnie przejęta tym wykopaliskiem.
— Może chce być archeologiem. – Zażartowała Baker.
— A teraz rodzice tego kogoś
— Nie mamy pewności. W laboratorium stwierdzili, że ciało spoczywało tu od roku. Wiek też by się zgadzał.
— Nastolatek?
— Tak. Zatem teraz…
— Najgorsze. Poprosić o porównanie DNA.
Pięćdziesięcioletnia Anne Warren zajęta była układaniem pudeł w pokoju, gdy nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Westchnęła i spojrzała w lustro, otarła łzy, poprawiła jasne włosy, poprzetykane siwizną. Niechętnie otworzyła drzwi. W progu stała Baker i Ravenwood.
— Dzień dobry, czy pani Warren? – Anne zdziwiła się nieco i odpowiedziała
— Tak, a o co…
— Jesteśmy z policji – Baker pokazała swoją odznakę, a Ravenwood z trudem wyjął swoją z kieszeni.
— Mamy parę pytań dotyczących zaginięcia pani syna…
— Ach tak, proszę, proszę wejść. – Przekroczyli próg minęli parę worków foliowych z ubraniami.
— Ja właśnie robię porządki. Część rzeczy syna chciałam już… oddać. Przepraszam za ten bałagan. – Weszli do pokoju i stanęli przy stole.
— Widzi pani – Zaczęła Baker. Wydaje nam się, że znaleźliśmy…
— Znaleźliście go? – Ożywiła się Anne.
— Mamy tylko pewien ślad. – Poprawił John.
— Potrzebujemy jakiś osobistych rzeczy syna. Grzebień, maszynka do golenia, albo najlepiej próbkę pani krwi.
— Chodzi o dokładne porównanie.
— Ja wiem, że on nie żyje. – Powiedziała zamyślona Anne.
— Próbujemy to ustalić.
— Minęły dwa lata. Dziś pewnie by studiował. Mąż pracuje więcej, a ja sprzątam, może komuś się przydadzą niektóre rzeczy… mojego syna… te…
— Rozumiem. A czy pani syn skarżył się na jakiś kolegów albo… może miał jakieś zatargi z kimś… Miał wielkie osiągnięcia sportowe, może ktoś mu zazdrościł
— To na pewno, można było mu wiele zazdrościć… My to już przerabialiśmy, wiecie państwo te pytania. Czy syn miał wrogów? Nie mówił nam o tym. Może ze swoim bratem… może z nim się czasem kłócił.
— Bratem?
— Przyrodnim. To syn z pierwszego małżeństwa mojego męża.
— Ciekawe. A gdzie możemy go znaleźć? – Zainteresował się Ravenwood.
— Kyle studiuje. Wyjechał na studia do Blicherford.
— Ach tak… — Odparła Baker spoglądając na zmyślonego Johna. Anne zaczęła przebierać nerwowo rękami w notesie.
— Mogę podać numer telefonu, adres… — zaproponowała Anne.
Kiedy wychodzili z domu Jessica zapytała
— To jego podejrzewasz?
— Póki co zbieram kontakty.
— Ok. – Baker popatrzyła zaintrygowana na Ravenwooda
— Co cię gryzie Jess.
— Jess? – Zdziwiła się Baker.
— Myślałem, że tak mogę ci mówić…
— Może być. Nikt tak jeszcze do mnie nie mówił.
— Poważnie?
— Naprawdę przyszedłeś do nas z samej centrali? – zapytała zdumiona
— Tak trudno w to uwierzyć? – Wzruszył ramionami.
— Musiałeś być… znaczy jesteś naprawdę dobry, skoro…
— To jeszcze nic nie znaczy. Może miałem wpływowego wujka komendanta albo takie tam.
— Ach tak.
— Nie przekonam cię.
— To co, jedziemy do tego Kyle’ a zapytać o brata.
— Dajmy mu jeszcze na wspominanie szczęśliwego życia z bratem. – Powiedział z ironią Ravenwood.
— Więc z kim chcesz rozmawiać?
— Musimy mieć pewność, że ta mumia to rzeczywiście Jim Warren.
W laboratorium na stole sekcyjnym leżał ten sam trup, który jeszcze parę godzin temu leżał w piachu obok szkoły. Teraz nad nim pochylał się jakiś mężczyzna w białym fartuchu.
— No i jak? — Zapytał Skarten.
— Wygląda na to, że rzeczywiście pierwsze skojarzenie z zaginionym było trafne. DNA się zgadza.
— Warren?
— Chociaż… — Mężczyzna zawiesił głos, a na twarzy Marka pojawiło się zniecierpliwienie.
— Co znowu?
— Coś mi tu jednak nie pasuje.
— Masz wątpliwości?! – Zdziwił Skarten.
— Niby wszystko pasuje, ale są pewne odchylenia.
— Niemożliwe.
— Zobacz – Mężczyzna w fartuchu założył okulary i wskazał palcem na jedną z tabelek.
— Daj spokój, ledwo co pojmuję te wykresy. To ty jesteś od porównywania, ja muszę tylko wyciągnąć z tego wnioski.
— Nigdy się tego nie nauczyłeś.
— I nie zamierzam. Do emerytury już mam niewiele.
— Więc jednak chcesz odejść?
— A co mnie tu trzyma… oni? – Wskazał na mumię.
— Zawsze jesteśmy im coś winni.
— Co?
— Wyjaśnienie ich historii.
— Och te twoje ideały. Nic mnie tu już nie trzyma.
— Myślałem, że może ci wszyscy ludzie, którym zlecasz brudną robotę
— Daj spokój.
Madeleine Burke wyszła ze szkoły nieco roztrzęsiona, nerwowo rozglądała się dookoła siebie, aż wreszcie weszła do lasku, za którym już znajdował się plac budowy. Tam gdzie znaleziono zwłoki wciąż było ogrodzenie, pozostawione tu przez techników. Długo patrzyła w to miejsce i ciężko oddychała.
— To jakiś koszmar. – Usłyszała czyiś głos. Gdy się odwróciła zobaczyła twarz jakiegoś młodego mężczyzny w czapce.
— Chodzisz tu do szkoły, bo jakoś cię nie znam? – Wyjąkała, ocierając łzy.
— Chodzę tu od pewnego czasu. Interesuje mnie, co tu się stało?
— Znaleźli ciało i tyle. — Wzruszyła ramionami, chcąc zbyć rozmówcę.
— Znaleźli. — Powtórzył mężczyzna wpatrując się w Madeleine, która coraz bardziej się bała nieznajomego.
— Czemu tu przyszłaś? – Zapytała.
— Aaaa ty?
— Dobre pytanie.. – Uśmiechnął się pod nosem i sięgnął do kieszeni. Madeleine zamarła i odsunęła się o krok. Mężczyzna spojrzał na nią jakoś dziwnie i z trudem próbował coś wyciągnąć z kieszeni. Dziewczyna rzuciła się do ucieczki, ale nie uciekła zbyt daleko, bo jakiś drugi, rosły mężczyzna w mundurze policjanta zaszedł jej drogę.
— To teren zbrodni. Nie powinny się tu kręcić dzieciaki, a jednak odważyłaś się tu podejść. – odezwał się chłopak w czapce i wreszcie wyciągnął z kieszeni odznakę policyjną, mówiąc do siebie.
— Ale ciasne mam te kieszenie. Jest wreszcie. Pozwól, że ci się przedstawię: Komisarz Ravenwood.
— Pan jest z policji? — Zdziwiła się Madeleine.
— Tak i ten drugi pan też. — Wskazał na rosłego mężczyznę.
— A pański mundur? — Zapytała zdziwiona dziewczyna.
— Aaaa, jest w praniu. Ale zostawmy kwestie mego niechlujnego stroju stylistom, ja jestem ciekaw, dlaczego tu przyszłaś? Być może byłaś ciekawa? Mogę to zrozumieć, ale mnie ciekawi, co takiego miałaś do powiedzenia swojej koleżance przez telefon? Wspominał jej coś o znalezieniu jego… wiedziałaś, kto tu leżał?
— Skąd pan to wszystko…
— Za bardzo rzucałaś się w oczy… potem wystarczyło iść za tobą i słuchać… Do kogo dzwoniłaś? — zapytał wprost Ravenwood. Dziewczyna spojrzała przed siebie, posmutniała. Wreszcie zaczęła mówić.
— Nic się przed panem nie ukryje
— Lepiej się wygadać tutaj niż w dusznym pokoju przesłuchań. — Madelaine jeszcze raz zmierzyła wzrokiem Johna, wzięła oddech i ruszyła z wyjaśnieniem.
— To było dwa lata temu. Miałam starszą koleżankę, Elize Hampton. Była w tym samym wieku co…
— Jim Warren? – Zdumiona dziewczyna wytrzeszczyła oczy i pokiwała głową.
— Tak, Warren, ale on nie chodził do tej samej klasy, tylko do równoległej.
— I?
— I był jeszcze Jake Prince, też w tym samym wieku. On chodził razem z Elizee do klasy. Byli taką klasową parą, chociaż… Jake wtedy jeszcze flirtował z kilkoma innymi dziewczynami.
— No i pewnie Jim zakochał się w Elizee?
— Właśnie. Nawet bym powiedziała, że to była całkiem dobra para. Spotykali się kilka razy, ale raz… doszło do poważnej awantury… Jake ich nakrył. Oni spacerowali tu niedaleko szkoły. Ale to nie było tak…, że tu doszło do tragedii.
— A jak?
— Jim zaskoczył Elizee. Ona czekała na Jake’a, który się nieco spóźnił. Jim przyszedł pierwszy i coś mówił o swoich uczuciach, no po prostu wyznał jej miłość.
— Byłaś tam?
— Byłam w ukryciu.
— Gorliwa przyjaciółka. — Skwitował Ravenwood i uśmiechnął się do policjanta.
— Ale jak widać moja obecność się przydała, skoro teraz pan potrzebuje tych informacji. — Odparowała Madelaine.
— Słuszna dedukcja. Oby było więcej takich dobrze poinformowanych ludzi jak ty.
— Pan sobie drwi ze mnie.
— Nie, gdzież bym śmiał. Ale kontynuuj opowieść. Patrzyłaś jak się kłócą?
— Tak. Nie słyszałam wszystkiego. Jim mówił, jak bardzo mu zależy na Elizee. On była trochę, no nie wiem, jak powiedzieć, onieśmielona, wzruszona, a może nawet przerażona… chyba już sama nie wiedziała, co robić. Znalazła się w trójkącie.
— Bermudzkim. – Dokończył Ravenwood.
— Proszę? – Zapytała roztrzęsiona Madeleine.
— Nie, nic. – Odparł Ravenwood, bawiąc się gałęzią drzewa.
— Nie wiedziała, którego kocha. Przyzwyczaiła się do Jake’ a, a Jim był dla niej kimś nowym. Może tym wybranym, a ona bała się zranić Jake’ a. Tyle że Prince za dużo sobie pozwalał, te flirty z innymi dziewczynami. Zachowywał się tak, no, jakby każda dziewczyna była jego własnością. Wtedy się właśnie spóźnił, oni rozmawiali. Elizee nalegała, by Jim już poszedł, ale było za późno. Prince ich zauważył.
— I doszło do bójki? Tutaj, gdzie stoimy?
— Niedaleko. Bardziej tam, przy parkingu. – Wskazała na drugą stronę.
— Elizee miała wtedy zajęcia do późna, jakiś fakultet, czy kółko. Prince miał ją odebrać. Przyjechał tym swoim eleganckim mustangiem. Zauważył Jima. – Jakiś samochód odjechał ze szkolnego parkingu. Ravenwood przez chwilę mu się przyglądał. Madeleine się zmieszała.
— Kontynuuj. – Poprosił John.
— No i rzucił się na Jima. Pobili się. Elizee próbowała ich jakoś powstrzymać. Chciałam wybiec, ale… Elizee krzyczała, przez chwilę się przepychali. Jim odepchnął Jake’ a, potem go uderzył, ale później to Prince zyskał przewagę. Bił Jima jak oszalały, jakby ten drugi był workiem treningowym. Upadł na ziemię, słaniał się, a ten dalej go kopał. Elizee płakała, widząc, jak Jim był zakrwawiony. Prince w końcu przestał, potem szarpnął Elizee i zaciągnął do samochodu odjechali. Wybiegłam do Jima, chciałam mu pomóc, ale on wstał, odepchnął mnie i powiedział, żebym nikomu nie mówiła. Miał jakiś obłęd w oczach. Zataczał się jak pijany, a potem zniknął gdzieś za drzewami.
— I wróciłaś do domu.
— Jeszcze poszłam za nim, tak dyskretnie, ale nigdzie go nie widziałam. Może wtedy wpadł do jakiejś dziury. Tam były takie doły. Zniknął mi z oczu… wpadł, a potem przecież był deszcz i zalało go… — wyszeptała wpatrzona gdzieś w dal.
— Ciekawa teoria. – Powiedział zamyślony Ravenwood
— Mogę już iść? – Zapytała zniecierpliwiona i poprawiła swoje grube okulary
— Słuchaj, ale gdzie studiuje Elizee? Chyba macie kontakt, nie.
— Dajcie jej spokój.
— Zaręczam ci, że nie urządzę jej tortur. Chcę porozmawiać. – Madeleine popatrzyła ponuro na Johna. Wyrwała z zeszytu kartkę i coś napisała, po czym podała komisarzowi.
— Będziemy w kontakcie… — powiedział nieco zmęczony John. Madeline się już nie odezwała, tylko odeszła.
Skarten słuchając tej relacji pokiwał głową z uznaniem
— Noo, teraz wiem, po co się szwendałeś między drzewami. Może tak było, jak ona mówi. A może to ona pomogła Jimowi zejść z tego świata?
— Taka smarkula w brylach?
— Te niepozorne są najgorsze.
— Chciała się zemścić?
— Elizee była jak księżniczka, którą adorowali dwaj rycerze.
— W lśniących zbrojach – dodała Baker, pokazując zdjęcia Jima, Jake’ a Prince’ a oraz Elizee z archiwum szkoły.
— Jeden był silny i pewny siebie, a drugi także był silny, ale zagubiony w swych uczuciach.
— Zagubieni zawsze ponoszą klęskę. – Powiedział ze smutkiem John.
— Może Madeleine Burke była także zagubiona?
— To znaczy?
— Jej dobra koleżanka
— Podobno najlepsza przyjaciółka…
— W tym wieku nie ma prawdziwych miłości i przyjaźni, są tylko hormony. – Powiedział z ironią Mark.
— Podkochiwała się? Ale w kim?
— W Jimie?
— Ale po co by go miała zabijać? – zdziwiła się Baker
— Miłość aż po grób.
— Skoro nie mogę cię zmusić do miłości, zawładnę twoim życiem?
— A może kochała Elizee?
Nagle do biura weszła jakaś kobieta z teczką i podała ją Skartenowi, ten przejrzał jakieś dokumenty.
— Uraz głowy, pęknięta czaszka, uderzenie czymś ciężkim. Może…
— Jim dostał w głowę i wpadł do rowu?
— Czyli jednak morderstwo.
— Sfrustrowana nastolatka wzięła łopatę ze składziku przy szkole i rąbnęła zataczającego się Jima, a ten wpadł do rowu. Podczas ulewy się ziemia się osunęła i po paru dniach Jim był już zasypany. Potem ziemia się ubiła, a teraz go znaleźliśmy.
— Miała wtedy świetne okoliczności. Wystarczyło za nim iść, popchnąć i bach.
— No ale… wciąż nie rozumiem
— Żeby pogrążyć Jake’ a?
— Więc chciała załatwić dwóch facetów, by mieć tylko dla siebie swoją… przyjaciółkę…
— Prawdziwą przyjaciółkę od serca?
— Już czas najwyższy poznać tą księżniczkę, Elizę… rety, wygląda jak Barbie – Ocenił z uśmiechem Skarten.
— Studiuje. – Powiedziała Baker
— To oczywiste, panienka z dobrego domu zawsze studiuje, ale gdzie i co?
— Kawał drogi. – Powiedziała zniechęcona Baker.
— Ale chyba ją mamy, zobacz! – Wskazał Ravenwood
Elizee Hampton wyglądała jeszcze lepiej niż na zdjęciu. Ubierała się teraz bardziej stylowo niż za czasów licealnych, gdy nosiła te różowe sweterki. Teraz wybrała stonowane szarości, jak przystało na studentkę prestiżowego Burton University.
— Masz dobre oko – Powiedziała z uznaniem Baker poprawiając okulary.
— Dwoje dobrych oczu. – Odparł Ravenwood.
Elizee właśnie wychodziła z uczelni wraz grupą znajomych. Widać było, że jest w dobrym nastroju. Baker chwilę zaczekała i wreszcie włączyła się do rozmowy.
— Przepraszam, Elizee?! – Zapytała ze sztucznym uśmiechem.
— Tak. – Odparła dziewczyna, na której twarzy momentalnie zniknęła radość.
— Możemy porozmawiać chwilkę… — powiedziała Baker. Elizee popatrzyła na przyjaciół i dała im znak, że póki co musi się odłączyć od towarzystwa.
— Zadzwonię.
— Coś się stało? – zapytała Elizee, patrząc jeszcze za odchodzącymi przyjaciółmi, którzy też podejrzliwie zerkali za siebie. Baker wyciągnęła odznakę i pokazała Elizee.
— Nie chciałam straszyć twoich znajomych.
— Aaa, chyba się domyślam o co chodzi, Madeleine do mnie dzwoniła, że ją pytaliście o dawne sprawy.
— O Jima i Jake’ a. – Dokończyła Baker, pokazując na ławkę przy schodach. Usiadły. Elizee zrobiła się jakaś niespokojna i z grymasem zapytała.
— O co wam chodzi?
— Jim Warren zaginął ponad dwa lata temu. — Zaczęła Baker.
— Tak, ja się łudziłam, że może gdzieś wyjechał. A teraz…
— Wiesz, że go znaleźliśmy?
— Raczej jego ciało. – Powiedziała z płaczem Elizee.
— Tak. Madeleine pewnie ci mówiła. Znaleźliśmy je przy szkole.
— Nie znoszę do tego wracać. – Powiedziała zirytowana Elizee ze łzami w oczach. Baker chcąc ją wprowadzić w kolejny temat, dała chwilę na wytchnienie. Wyciągnęła chusteczkę i podała jej.
— Wiem… ale byłaś prawdopodobnie jedną z ostatnich osób, które go widziały żywego.
— Macie na myśli to spotkanie przed szkołą?
— Tak. — Potwierdziła znacząco Baker dając znak, że czeka na relację tamtego wydarzenia.
— Miałam się wtedy spotkać z Jake’ m, ale trochę się spóźnił. Wyszłam po zajęciach. Było już późno. Nagle zauważyłam Jima. Był wyraźnie przejęty. Nie chciałam, żeby tu był. Prince źle znosił jego obecność. Oni już od dawna ze sobą rywalizowali.
— O ciebie?
— Tak. Jake był taki porywczy.
— Bałaś się go? Uderzył cię, groził ci?
— Był porywczy, wtedy gdy pobił Jima, naprawdę się wystraszyłam. Nigdy nie widziałam go tak agresywnego. Miewał humory, ale nigdy… by mnie nie uderzył. Uderzył jednak Jima, stłukł go i zostawił tam. Mnie wziął do samochodu. Miałam dosyć. Ten wieczór zaważył na naszej znajomości. Nigdy już nie chciałam go znać. A gdy zniknął Jim, poważnie się zaniepokoiłam, czy aby… Ale jeszcze wtedy widziałam go żywego.
— Ale leżał nieprzytomny.
— Widziałam, jak wstał, podbiegłam do niego. Chciała go opatrzeć, cokolwiek, ale Jake mnie szarpnął. Jim wstał, słaniał się, zataczał. Przy pierwszej okazji wysiadłam z samochodu Jake’ a. On jeszcze pobiegł za mną. Szarpaliśmy się, ale chyba byli jacyś świadkowie. Prince nie chciał robić zamieszania i w końcu pozwolił mi iść. Wtedy wreszcie przejrzałam na oczy. Wróciłam do siebie. Chciałam wrócić do szkoły i sprawdzić, czy wszystko w porządku z Jimem, pomóc mu. Wie pani… on wtedy… wyznał mi miłość. Słowa mu się plątały, ale powiedział to najważniejsze.
— Ale nie wróciłaś.
— Nie. – Powiedziała ze smutkiem
— Żałuję, że zwodziłam ich obu nie dając konkretnej deklaracji. Obaj ganiali za mną, a ja czułam się zagubiona w tym wszystkim…
— A potem.
— Nie wiem, co się stało dalej. Nie było żadnego telefonu, listu od Jima. Potem już tylko widziałam te ogłoszenia o zaginięciu. Pamiętam, że Jake także zrobił się jakiś nieswój, ale już wtedy ze sobą nie rozmawialiśmy. Wszyscy widzieli, że ci dwaj ze sobą konkurowali o mnie. To nie mogło umknąć przy pierwszych przesłuchaniach.
— Jake się przyznał, że wtedy go pobił?
— Tak, powiedział o tym. Był długo przesłuchiwany. Tak jak pani mówiła, byliśmy ostatnimi, którzy widzieli Jima przed zaginięciem…
— Może był ktoś jeszcze. Może Jim zwierzał się tobie ze swoich obaw, może miał jakiś innych wrogów. Może teraz pani widzi to inaczej… bądź co bądź studiuje pani psychologię, więc może – uśmiechnęła się Baker, zachęcając rozmówczynię. Na twarzy Elizee też przemknął delikatny uśmiech, pokiwała głową, posmutniała.
— Jim był dość skryty, ale pamiętam, jak kiedyś mówił, że nie dogaduje się ze swoim przyrodnim bratem. On był starszy od Jima. Raz przyjechał do szkoły razem z ojcem. Nie wiem, nie poznałam go. Słyszałam tylko z opowieści Jima. Że niezbyt dobrze czuje się on w roli dzieciaka z drugiego małżeństwa.
— Myśli pani, że Kyle… — Zastanawiała się Baker
— To zbyt pochopny wniosek. – Ucięła Elizee.
Ravenwood wyłączył odtwarzacz w samochodzie.
— No fajnie się nagrało, więc może to jednak Kyle?
— Ale skąd ten pomysł? – Zdziwiła się Baker.
— Zazdrosny brat. Oczywiste. – Wzruszył ramionami John.
— Wcześniej mieliśmy zazdrosną nastolatkę, teraz zazdrosnego brata.
— A co jeśli oni wszyscy nas zwodzą? — Zapytała Baker.
— Czyżbyś dopatrzyła się u nieskazitelnej Elizee jakiejś rysy? — Zapytał John.
— Niewykluczone, że ta najbardziej święta mogła coś przygotować.
— Nieeee, nie dałaby rady. Ona jakoś do mnie nie przemawia. Ona jest w środku tej tragedii. To ktoś inny pociąga za sznurki.
— Ale nie zdziwię się, jeśli sam Jake Prince zaszczyci nas zupełnie inną opowiastką. — Powiedziała Baker.
— Czemu? – Zdziwił się John
— Przeczucie?
Kampus Hardford University znajdował się znacznie dalej od Uniwersytetu Elizee, jakby sam Prince chciał uciec jak najdalej od tego miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło. I tak jak Elizee wybrała sobie psychologię, by uporać się z traumą, tak Jake wybrał prawo, by poukładać sobie swoje ostatnie wybryki. Miał już jakieś doświadczenie z procedurami policyjnymi, wiedział na czym polegają przesłuchania i wiedział, jak trzeba dobrze trzymać emocje w ryzach. Teraz znów miał się o tym przekonać. Nawet nie był specjalnie zdziwiony, gdy Baker i Ravenwood zaczepili go pod salą ćwiczeń.
— Spodziewał się nas.
— Prędzej czy później policja znów do mnie wraca w związku z tą sprawą zaginięcia Jima. Zeznałem wtedy, że go pobiłem, więc… — wzruszył ramionami i poprawił krawat. Wyglądał równie stylowo jak Elizee. Nie przypominał już tego chłopaka w sportowej kurtce z figlarnym lokiem na czole. Teraz był ulizany gładko do tyłu. Miał świadomość, że kształci się na nową społeczną elitę. Marynarka, biała koszula, krawat – przyzwyczajał się, że resztę życia spędzi w kancelariach, w drogim garniturze, za wielkim biurkiem pełnym spraw, które przyniosą mu rozgłos i pokaźny majątek. Zresztą czego można było się spodziewać po ambitnym chłopaku, który nazywał się „Prince”.
— Wiedział o naszej wizycie. – Stwierdził Ravenwood, mówiąc to do Baker.
— No dobrze, zadzwoniła do mnie Elizee. – Powiedział zniecierpliwiony Prince.
— Ostrzegła pana?
— No, tak bym tego nie nazwał. Chciała się zwierzyć…
— Utrzymujecie ze sobą kontakt po tym wszystkim?
— Sporadyczny. W tej sytuacji, gdy policja znów puka i pyta… sami rozumiecie.
— Ale wtedy się pokłóciliście i potem już Elizee nie chciała z panem rozmawiać.
— Przejdźmy gdzieś indziej. Tu aż za gęsto od tych wszystkich dowodów, wniosków, pozwów. — Zaproponował grzecznie Jake.
Po chwili już siedzieli przed kampusem tuż przy kwitnących krzewach. Jake spokojnie z lekkim uśmiechem zapewniał.
— To stare dzieje. Szczeniackie wygłupy. Zwykłe zauroczenie urosło do rangi wielkiej miłości, za którą chciałem… dałem kolesiowi w mordę.
— Dałeś? Stłukłeś, że ten ledwo, co wstał. Są świadkowie.
— Poza Elizee? Aaa. Pewnie chodzi o tą smarkulę, która ciągle chodziła za nami i knuła intrygi.
— Intrygi? – Powtórzył Ravenwood i podszedł do białych krzewów, które na wiosnę tak piękne zakwitły.
— Tak. – Powiedział zdziwiony Prince.
— Piękne te krzewy. — Powiedział Ravenwood, chyba bardziej do siebie niż do innych.
— Kontynuuj. — Powiedziała Baker, a John wciąż przyglądał się okazałym kwiatom.
— No więc ona była zazdrosna… gadała mnóstwo głupot na mój temat, chciała ze mną chodzić.
— A nie z Jimem?
— Jim też miał wzięcie. Wiadomo, sportowiec, chociaż bardzo zamknięty w sobie. Taki wrażliwiec. Ledwo się zdobył na odwagę, by rozmawiać z Elizee. Ostrzegałem go kilka razy, że Elizee chodzi ze mną.
— Ale sam flirtowałeś z innymi.
— No tak. Za młodu trzeba korzystać. A teraz tylko zakuwać i myśleć o karierze. Grunt to się nie rozpraszać. – Powiedział Prince. John zerknął na Baker, która się dyskretnie uśmiechnęła.
— Kiedy ostatnio kontaktowałeś się z Elizee?
— Przecież już o to pytaliście.
— Tak dla formalności.
— O Jezu. No, ona zadzwoniła, parę… no dwa dni temu. Mówiła o was, że rozmawialiście z nią o tej sprawie. Wcześniej, z nią… nie rok temu, albo półtora rozmawiałem. Nie utrzymuję już kontaktów z tymi ludźmi. Możecie sprawdzić moją skrzynkę mailową, telefony. Nie dzwoniłem do Elizee w ostatnim czasie.
— Gorąco, wszędzie uwalniają się te zapachy. Co za zapach, czujecie? — Zapytał Ravenwood wąchając zapach kwiatów.
— Chce pan rozmawiać o kwiatach? — Zapytał zniecierpliwiony Jake, pocierając rękami. Ravenwood spojrzał na Baker, po czym westchnął i usiadł naprzeciwko Prince’ a.
— Byłeś sportowcem. Nie obca ci jest rywalizacja, ambicja, wyścig, pęd do pierwszego miejsca. Dla Elizee musiałeś być pierwszy, a Jim musiał być drugi. Na chwilę dopiąłeś swego. Ale czy zawsze byłeś taki agresywny? Wtedy go skatowałeś i o mało co Elizee
— Bez przesady! – Zaprotestował Jake.
— No, chłopak ledwo się doczołgał.
— Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło. Wtedy puściły we mnie wszystkie emocje. Wcześniej przegraliśmy z drużyną, może to zaważyło na…
— Rozumiem, że agresja pomaga na boisku, ale czy wcześniej…
— Nie, no raczej nie wdawałem się w bójki. Nie musiałem. Wszyscy się mnie bali, czy szanowali. Nie musiałem walczyć. — Powiedział, trzęsąc się.
— Dobrze się czujesz? — Zapytała Baker.
— Tak, a co? Czemu pani pyta?
— Nie, nic.
— Ale jak to było? Zauważyłeś go i od razu się na niego rzuciłeś, czy może on się stawiał, prowokował cię? On pierwszy uderzył?
— Po prostu go zobaczyłem, akurat wtedy, gdy umówiliśmy się. To mnie wkurzyło, że on już korzystał z okazji… i to tak bezczelnie, akurat przed naszą randką. — Jake przewrócił oczami.
— Och nie mogę już o tym palancie mówić! Skończmy na dzisiaj! Do cholery, spieprzajcie stąd! — krzyknął nagle, jakby przestawił mu się tryb na bardziej agresywny. Ravenwood spojrzał na Baker, która też była zdziwiona tym nagłym wybuchem. Również inni w parku spojrzeli zdziwieni na Jake’ a, który otarł pot z czoła, ciężko odetchnął i nie mówiąc już nic, wrócił na uczelnię.
Wracali z mieszanymi uczuciami do samochodu.
— I co myślisz? – Zapytała zaniepokojona Baker.
— Jest agresywny, wciąż nie może sobie poradzić z emocjami. Będzie świetnym prokuratorem. – John wyciągnął z kurtki biały kwiat i podał go Baker.
— To dla mnie? Chyba wyrośliśmy z tych szkolnych zwyczajów, że chłopak daje dziewczynie listek.
— Nie to do laboratorium. Takie same krzewy rosną przy szkole, niedaleko parkingu. Białe krzewy. Od razu rzucają się w oczy na tle zielonego tła. — Wyjaśnił Ravenwood.
— Ale o co ci chodzi? – Zdziwiła się Jess i zatrzymała.
— Ta woń kwiatów. – Zwrócił uwagę Ravenwood. Baker powąchała kwiat.
— Intensywna, mocna. Wtedy, gdy doszło do tej bójki. Było także gorąco. To był maj.
— No i co? Twierdzisz, że ta woń wywołuje jakąś reakcję… agresję, zmienia ludzi w potwory, czy co? Więc czemu i my nie ulegliśmy temu i czemu on nas nie pobił, tak jak Jima?
— Być może ten krzew odegrał tu jakąś rolę. Widziałaś, jak się zmienił? Wcześniej był opanowany spokojny, potem zaczął się trząść i wreszcie wybuchnął. Jeszcze parę minut i może rzeczywiście by się na nas rzucił.
— Może był zniecierpliwiony. Pewnie już setki razy odpowiadał na te same pytania.
— Bardziej powinien być znudzony niż poirytowany czy agresywny.
— Nie groził nam pistoletem.
— Ale…
— Daj spokój. On był zawsze podejrzanym, ale zbyt oczywistym.
— Jak to?
— Pobił, ale zabić mógł ktoś inny.
— Przyrodni brat, ten Kyle?
— Kain zabił Abla?
Ravenwood czekał przy laboratorium, gdy wreszcie zauważył znajomego lekarza.
— Cześć,
— No witam. O mało co cię nie pomyliłem z petentem.
— Wybacz, że cię rozczarowałem – Odparł ze śmiechem
— I co masz dla mnie?
— Słuchaj, sprawdź ten kwiat, chodzi o jego właściwości, jak wpływa na ludzkie zachowanie.
— Kwiaty zawsze wpływają na zachowanie, zapachy to emocje, feromony, nastroje, ale bez przesady. — Odparł zdziwiony lekarz.
— Sprawdź. – Powiedział zdecydowanym tonem Ravenwood i odszedł.
— Sprawdź, sprawdź. Gówniarz robi się kierownikiem. — Powtórzył, przedrzeźniając lekarz.
Kyle nie był zadowolony, że ktoś narusza jego prywatność grubo po południu, gdy on akurat odsypiał poprzednią noc.
— Czego chcecie? – zapytał zaspany, uchylając drzwi.
— Nie na uniwersytecie?
— To ostatni rok, mamy mniej zajęć.
— Albo zupełnie sobie odpuściłeś. – Powiedziała Baker, popychając drzwi.
— Co jest?
— Chcemy porozmawiać, jesteśmy z policji. — Oświadczył Ravenwood, wychylając się zza pleców Baker. Ona zaś wyciągnęła legitymację.
— Ty z policji, nigdy bym nie powiedział – odparł z ironią Kyle i wpuścił policjantów, przyglądając podejrzliwie Johnowi, który od razu odpowiedział.
— Lubię zaskakiwać ludzi. – Baker się uśmiechnęła.
Skarten stał przez chwilę pod drzwiami, wahał się. W końcu zawrócił, ale w tym momencie drzwi się otworzyły. Stała w nich jakaś kobieta w brudnym ubraniu, poplamionym farbami, a we włosy miała wetknięte pędzle.
— To ty? — Zapytała zdziwiona. Mark podszedł bliżej.
— Tak, mogę wejść? – Kobieta chwilę patrzyła na niego, po czym usunęła mu się z drogi. Wszedł.
— Nie dzwoniłeś… — Zaczęła i zamknęła drzwi za nim.
— Do drzwi? Pukałem.
— Ale w ogóle nie dzwoniłeś przez te wszystkie lata. – Odparła ze śmiechem.
— No wiesz. Nie było po co dzwonić. Wtedy, gdy się rozstaliśmy… — Powiedział zawstydzony i zawiesił głos. Ona spuściła wzrok i wyjęła z włosów jeden pędzel.
— Tak wiem. Napijesz się czegoś.
— Może herbaty.
— Już. — Przyjęła zamówienie i ruszyła do kuchni, mijając ceglaną ścianę pełną różnych obrazów.
— Znów malujesz. — Zapytał za nią.
— Tak, wejdź i sam zobacz. – Skarten wszedł do pracowni i zobaczył dziesięć sztalug, na których były różne obrazy, a dookoła na podłodze walało się mnóstwo puszek po farbach.
— Łoooo, widzę, że praca wre. Słuchaj, przepraszam, może ja przyjdę później – powiedział zawstydzony. – wychyliła się przez okienko w ścianie i odparła ze śmiechem
— Nie wygłupiaj się.
— Ja chyba też zacznę malować.
— W ramach jakiejś terapii? – zapytała podając Skartenowi kubek z herbatą.
— Ciekawe obrazy.
— Abstrakcje zawsze są ciekawe. Tu nie ma żadnych granic, w sam raz dla kogoś, kto żegna się ze służbą policyjną. – Stwierdziła.
— Skąd wiesz, że ja…
— Przecież, kiedy mówiłeś, że gdy dobijesz do tej magicznej cyfry, zrzucasz mundur.
— Tak mówiłem wiele rzeczy, a ty cały czas słuchałaś. – Powiedział z uznaniem, jakby dopiero teraz to docenił.
— Więc chcecie posłuchać po raz kolejny, co też mam do powiedzenia w sprawie swojego brata? — Zapytał z ironią Kyle.
— Podobno nie darzyliście się zbyt braterską miłością. – Rzuciła Baker, siadając na sofie. Kyle zmierzył ją gniewnym spojrzeniem i odparł.
— To chyba też już było wałkowane przez tamtych policjantów. – John rozejrzał się po skromnie urządzonym pokoju, popatrzył na zdjęcia rodzinne, gdzie także widniał Jim, po czym skupił całą swoją uwagę na Kyle’ u. Ten w poczuciu rezygnacji odfuknął i odpowiedział.
— Nie mieszkaliśmy razem. Nie mogłem go znieść. Nie pojmowałem, jak ktoś taki może być moim bratem, no ale mieliśmy wspólnego ojca i…
— Mogę cię już uspokoić, że nie masz brata… — dodał złośliwie John. Kyle odwrócił się w stronę Johna i spojrzał na niego zdumiony, a po chwili spojrzał na Baker, która również była śmiertelnie poważna.
— Nie żyje?
— Już go nie ma wśród żywych, ale to chyba już zakładałeś tamtej feralnej nocy?
— To znaczy?
— Kiedy zaginął.
— Nie cieszyłem się, że zaginął. Nie darzyliśmy się sympatią, ale byliśmy rodziną.
— Byłeś o niego zazdrosny? – Zapytała Jess.
— Przecież mój ojciec nie mieszkał z nami… a zresztą, zaraz — Zastanowił się i spojrzał podejrzliwie na swoich rozmówców.
— Czy wy przypadkiem nie chcecie mnie oskarżyć o morderstwo?!
— Może tamtej feralnej nocy zakradłeś się, widziałeś bójkę Jake’ a i Jima?
— To nie była bójka, ten kat stłukł mojego brata na kwaśne jabłko! – zająknął się Kyle.
— No właśnie, zatem widziałeś to zajście! Musiałeś tam być, przecież potem zaginął twój brat.
— Cholerrrra jasssna, nigdy się ode mnie nie odczepi. – Warknął Kyle. Po chwili ochłonął, westchnął i powiedział:
— Tak, byłem tej nocy. Przyjechałem do Jima tydzień wcześniej. Zwierzał mi się, że kocha pewną dziewczynę, ale ona spotykała się z jakimś ważniakiem… czyli tym katem, który potem sprał mojego brata. Uważałem, że Jim za bardzo to wszystko bierze do siebie. Był zbyt uczuciowy. Powiedział mi, że tego wieczoru chce jej wreszcie wyznać, jak bardzo mu na niej zależy. Poszedł tam, a ja poszedłem za nim. Widziałem to całe zajście.
— No i co, nie pomogłeś mu?
— Tamten stłukł go…
— Tak, stłukł, ale potem ty go dobiłeś! Miałeś świetną okazję, by wykończyć znienawidzonego brata. – dodał John. Kyle zmrużył oczy i pokiwał głową.
— Że co?!
— Zepchnąłeś go do dołu, z którego teraz my go wykopaliśmy.
— Nie, to jest chore! A niby po co miałbym to robić? Co to za brednie? – Baker i Ravenwood popatrzyli po sobie.
— No a co było dalej? On go sprał, a ty do niego podszedłeś?
— Właśnie nie. Nie podszedłem. Obserwowałem z ukrycia, nie zamierzałem się ujawniać.
— Dlatego Madeleine Burke, inny świadek zajścia cię nie widział.
— Widziałem, jak ten kat szarpał się z tą dziewczyną, wsiedli do samochodu i odjechali. Potem zobaczyłem, jak Jim się podnosi, z trudem, ale jakoś wstał. Wtedy podbiegła do niego jakaś dziewczyna w okularach. Rozmawiali, ale on nie chciał od niej pomocy. Wstał i poszedł.
— No i wtedy widziałeś go po raz ostatni?
— Nie poszedłem za nim. – Powiedział z poważnym wyrazem twarzy Kyle.
— Wierzyć, czy nie wierzyć, oto jest pytanie. Męczy mnie taka wiara w niewinność lub winę… — Odparł Skarten.
— Więc dlatego odchodzisz z policji? A czy ja byłam winna czy niewinna?
— Kobiety są zawsze winne, choć mężczyźni dopuszczają się tych okropnych zbrodni!
— Ty to jesteś. — Zaśmiała się i pogroziła palcem.
— A w co wierzysz, patrząc na ten obraz? – Wskazała na drugie płótno, dość duże, na którym rozlewały się różne kształty przypominające panoramę miast w nocy.
— Wierzę, że… — Zawiesił głos i spojrzał na nią, ona zaś go zachęcała, by mówił. Uśmiechnął się i dopowiedział.
— Wierzę, że to miasto, z którego chciałabyś uciec, chociaż tak mocno cię ono fascynuje. Tu widzimy tylko szczyty, strzeliste, delikatne, wznoszące się ku górze, a tam na dole, te ciemne plamy… tam byłem aż nazbyt długo. Te wszystkie zbrodnie… to właśnie te plamy, w których się babrałem.
— Wyciągnąć cię stamtąd? – Zapytała i wyciągnęła rękę. On ujął jej dłoń. Zniknęli za białą firanką.
— Zniknął za drzewami. – Tyle go widziałem. Przyznaję, mogłem mu pomóc, ale chciałem… — wyznał
— Napawać się jego bólem? – Zapytała złośliwie Jessica.
— Może. – Westchnął Kyle.
— Nie udzieliłeś mu pomocy
— Podobnie jak ta smarkula. Jake go pobił, a ja dobiłem go swoją obojętnością
— Osłabiony wpadł do dołu, uderzył głową o coś twardego i zniknął na dwa lata – dokończył Ravenwood.
— Nieee, to bez sensu. – Skrzywił się Ravenwood wychodząc z akademika.
— Więc znów wracamy do Prince’a, a może do mściwej Madeleine?
— Jake’ a mogły sprowokować te opary z białych krzewów. Wtedy nawet pozorna błahostka wywołuje agresję. Jake miał tego pecha, że u niego wystąpiła dość silna reakcja alergiczna
— Odwiózł Elizee, potem ona wysiadła i tak się rozstali. Natomiast Jake w poczuciu winy mógł wrócić na miejsce, by odszukać Jima. Ale znów nie wytrzymał i go dobił.
Skarten przytulił się do niej. Leżeli w białej pościeli i patrzyli na biały sufit.
— Zabawne, że akurat tutaj masz wszystko białe.
— No a czego się spodziewałeś, trzeba gdzieś odpocząć od tych wszystkich kolorów. Sypialnia jest do tego najlepsza. Zasypiasz w tej bieli i się budzisz, a potem znów jesteś gotowy na kolory, które przyniesie ci życie…
— Moje kolory to ostatnio tylko czerń…
— A już za niedługo poznasz inne kolory.
— Mam nadzieję. Grzebiemy z taką jedną sprawą…
— Właśnie widzę, że jakoś nie śpieszy ci się na posterunek. – Zażartowała i pocałowała go.
— A już mam swoją zastępcę.
— To kiedy musisz być znowu w gotowości? Na baczność? — Zapytała.
— Choćby i teraz, ale tylko przy tobie. – Powiedział ze śmiechem i pocałował ją w ramię.
— Za niedługo będziemy musieli wstać.
— Marzę, żeby być już emerytem. – Wystękał jak znudzony chłopiec, nie chcący iść do szkoły, a ona parsknęła śmiechem
— Haaa, haaha, a inni nie mogliby znieść tego stanu.
— Prędzej czy później znajdziesz sobie jakieś zajęcie, byleby tylko zająć czymś ręce. – Znów ją przytulił i pocałował.
Ravenwood długo stał w parku obok szkoły. Chodził między drzewami, rozglądał się, słuchał rozmów uczniów, którzy chodzili tu niedaleko podczas przerwy. Wreszcie doszedł do miejsca, gdzie był plac budowy i mnóstwo piasku. Jeszcze raz spojrzał na ten dół. Wziął garstkę piachu i rozsypał na wietrze, jakby w duchu chciał sobie pokazać, jak marny jest w gruncie rzeczy los.
— Doskonała scena filmowa. – Usłyszał za swoimi plecami, odwrócił się i zobaczył Baker, która zdjęła okulary i przykucnęła nad dołem.
— I co? Jakie dalsze kroki?
— Skarten jest już myślami na emeryturze, więc to my musimy powziąć decyzje. Ten chłopak już rok temu został uznany za zmarłego. Teraz znaleźliśmy jego ciało…
— Ale nie znaleźliśmy zabójcy. – Zasępił się Ravenwood.
— No, a to co zobaczysz za chwilę zupełnie zbije cię z tropu. – Baker pokazała raport lekarski.
— To nie były zwłoki Jima Warrena.
— Więc kogo? Przecież potwierdzali, że…
— Trudno powiedzieć.
— Jaja sobie robią w tym laboratorium, czy co? – Zapytał John
— Ktoś wtedy podmienił wyniki ekspertyzy
— Jak podmienił – Dziwił się Mark, patrząc na dokument, z którego wynikało, że to ciało nie należy do Jima Warrena.
— Więc do kogo? Co za absurd. Macie jakiś bałagan w tym laboratorium! – oburzył się Skarten.
— Sprawdziliśmy wszystko dwa razy.
— No i co to znaczy, że jednak Jim Warren jest wciąż zaginiony, a nie martwy?! – Dopytywał się Skarten.
— Na to wychodzi. – Odparł lekarz.
— Sukinsyn! – Wrzasnął Skarten. Baker i Ravenwood popatrzyli po sobie.
— Czemu zawsze pod koniec tej cholernej służby muszą się trafiać tak wredne sprawy!? – krzyknął.
— Zatem, kto mógł podmienić dokumentację. Komu by zależało na tym, by uśmiercić Warrena w papierach? – Zapytała Baker. Zapadła cisza. Skarten przeszedł się po laboratorium.
— Warren? — zapytał.
— Co Warren. – zdziwił się lekarz.
— To jemu mogłoby zależeć na swojej nieobecności w papierach. Może ma tu swojego człowieka. Może jest bliżej, niż nam się wydaje.
— Ale czemu? – Zdziwił się Ravenwood.
— Rozmawialiście z Kylem? – Zapytał Skarten
— Tak, no i… — zaczęła Baker.
— Jak myślicie, od czego są bracia? – Zapytał Skarten z ironicznym uśmiechem.
— Od brudnej roboty? – Zasugerował John.
— Dopiero, co tam byliśmy.
— Ta praca składa się z ciągłych powrotów do przerwanych wątków. – Powiedział sentencją Mark.
Kyle znów nie był zadowolony, że ktoś zakłóca jego spokój. Siedział z potarganymi włosami i patrzył w podłogę.
— Chyba już wszystko powiedziałem. Co jeszcze chcecie wiedzieć?
— Gdzie może być Warren i co naprawdę on ci powiedział? – zapytał Skarten. Kyle popatrzył na policjantów zupełnie zdezorientowany.
— Przecież Warren nie żyje…
— Nie zgrywaj głupka! On żyje i nie jest wcale taki zagubiony, niewinny, jakby się mogło wydawać.
— Znaleźliście ciało! Wyniki DNA…
— Co my znaleźliśmy, to my sami wiemy. Ciebie tam nie było.
— On nie żyje.
— Masz rację – powiedział Skarten ku zaskoczeniu wszystkich.
— On umarł jako Jim! Pytanie, kim jest teraz? Wystarczy jeszcze parę naszych teorii i już będziesz zamieszany we współudział – Zagroził Skarten.
— Nie macie żadnych dowodów! – Oburzył się Kyle.
— Podmieniłeś wyniki DNA. To był majstersztyk. Wysłałeś te dokumenty do Madeleine, a ona w odpowiednim momencie podrzuciła je Johnowi…
— On miał kłopoty finansowe. Stał się hazardzistą i narobił sobie niezłych długów. Mówił mi wtedy, że chciałby tyle wygrać, by kupić takiego Mustanga jak Jake i potem jeździć nim wraz z Elizee… użalał się nad sobą. Przegrał już sporo. Trochę mu pożyczyłem, ale przecież nie miałem fortuny. W końcu wpadł na ten szalony pomysł, by umrzeć dla tego świata. Zapytałem zdumiony, czy chodzi ci o samobójstwo? On się roześmiał mówiąc: „chyba żartujesz”. Po co mi o tym mówisz? Ale on chciał sfingować swoją śmierć. To miało być przedstawienie, jakiego jeszcze świat nie widział. – Kyle się uśmiechnął.
— Ale co, dał się pobić tak po prostu przez Jake’ a? Czy może namówił go?
— Nie we wszystko mnie wtajemniczył. Może rzeczywiście Prince miał go pobić, albo udawać, że go bije.
— Przestań, bo się pogrążasz! – powiedział zniecierpliwiony Skarten. Kyle westchnął, zacisnął usta i zamknął oczy. Wreszcie zaczął mówić
— Zaszantażował mnie…
— Ten niewinny, zagubiony chłopak? No coś ty. – Zaśmiał się Ravenwood.
— Oblałem ważny egzamin, przez który teraz powtarzałem rok. Ojciec nic o tym nie wiedział.
— A Jim skądś wiedział. – dokończył Skarten
— Właśnie.
— No a Jake? Pobił go naprawdę, czy może…
— Jim był sprytny, przygotował sobie takie torebki z czerwoną mazią, imitującą krew. Jake miał go tylko popychać, udawać kopniaki itp.
— Kręciliście film, czy co? – Roześmiał się Mark.
— Ale po co to wszystko?! Nie wystarczyło po prostu zniknąć. A poza tym Jake sporo ryzykował, przecież podejrzewaliśmy go o morderstwo?
— No to jest największa tajemnica Jima… — odparł Kyle. Skarten usiadł obok niego i uśmiechnął się.
— Uchyl choć rąbka. – Szepnął i poklepał Kyle’ a po ramieniu
— Nie dotykaj mnie.
— Och wybacz. Następnym razem będą kajdanki. Więc proszę cię mów. – Kyle się zasępił, potoczył wściekłym spojrzeniem po pozostałych, a po chwili zaczął mówić.
— Jim zawsze był nadwrażliwy, a nawet nieco rąbnięty.
— Subtelna uwaga.
— No co, on żył wedle swoich fantastycznych ideałów. Był trochę jak artysta… szaleniec. Chciał, żeby jego życie było jak taka niezwykła opowieść. No i jeszcze ta fascynacja Elizee. Sprawić, by dziewczyna cię zapamiętała, by ci współczuła, by cię kochała na zawsze.
— Dlatego dał się sprać na niby? – Zapytała ze śmiechem Baker.
— No ty też przecież pamiętasz wszystkich pobitych facetów, których zatrzymujemy na posterunku – odparł z ironią Skarten.
— Chciał być legendą i zniknąć jak…
— Noo… zniknął jak sen złoty, a my teraz snujemy o nim legendę. No udało mu się. Zatem Jake też został w to wmieszany? Też mu pomagał?
— Jim zaszantażował Prince’ a Znalazł na niego jakiegoś haka. Każdy ma swoje słabości, a Jim był mistrzem w odkrywaniu ich i wykorzystywaniu przeciw tym osobom. Zdobył sobie kompanię…
— Byłby świetnym policjantem – dodał z ironią Mark, spoglądając na Jess.
— On był wariatem, coraz bardziej się go bałem.
— Co ty nie powiesz, może groził ci spluwą, albo…
— On potrafił przeniknąć każdego na wskroś. Poznać jego sekrety i wykorzystać je…
— Tak, już o tym mówiłeś. – powiedział znudzony Ravenwood.
— Mówię wam, on był jakiś dziwny…
— Parapsycholog, czarnoksiężnik, kameleon… a może po prostu psychopata — Zaczęła wymieniać Baker
— Żebyście wiedzieli. – Przyznał Kyle, na którego twarzy malował się jakiś dziwny strach
— A ty nie wiesz, gdzie on jest?
— Może być wszędzie i nigdzie. Ja byłem… byliśmy mu potrzebni na początku. Potem już nie. Taki gość nie ma sentymentów, potrafi zostawić wszystko, rodzinę przyjaciół, całe swoje środowisko i diametralnie się zmienić. – Skarten spojrzał na zdjęcie Jima. Wpatrywał się usilnie w tą twarz, która z każdym zbliżeniem rozmieniała się na drobne wirujące punkciki, atomy, które w końcu przestały tworzy spójny portret człowieka.
— O czym myślisz? – Zapytała go.
— O pewnym pejzażu… bez pewnej postaci – westchnął Skarten i spojrzał na nią
— Szukasz jej?
— Wczoraj szukałem, dziś znalazłem. – Odparł i przytulił ją.
Komentarze
Prześlij komentarz