BAJKA DLA BAŁAGANIARZY


 

Zanim zapomnisz zaścielić łóżko, licząc, że ktoś zrobi to magiczną różdżką. Radzę ci dobrze stary, porządkuj swoje sprawy, myj gary, sprawdzaj dokładnie szafy, bo niejeden raz znajdziesz zapomniane skarby, ukryte dawien dawna talenty. Czy słyszysz już bajarza szepty? Dawno, dawno temu, pośród rzeczy wielu, w wielkim pałacu żył sobie Lord Barganian vel Bałagan. Był nad wyraz bogaty, bo odziedziczył po ojcu majątek niemały i wciąż zbierał graty. Miał słabość do różnych kolekcji. Zbierał wszystko, bez żadnych obiekcji: od zabawek po figury mosiężne i jeszcze te meble: wielkie, siermiężne. Żona jego, Maria Aleksandra łapała się za głowę i wciąż pytała: po co ci tyle? Ja tu jestem, ja żyję, potrzebuję cię na każdą chwilę. Lecz on się dziwił tym łkaniom-pytaniom, ruszał ku aukcjom i wielkim balom. Jak zaklęty, uparcie zbierał sprzęty. Piękne, kiczowate, stare, wrzucał wszystko w kolekcji paradę.

Ale jak tu zachować porządek, gdy wciąż dochodzi nowy wątek? — Głowił się nad tym Jan Majordomus, cacuś optimus, goguś i nie znalazł odpowiedzi, nie znalazł logiki w tym obłędzie. Ruszył gdzie indziej na okręcie, by u innych realizować się w swym talencie. A lord na to: „Znajdę kogoś innego na jego miejsce”. Mijały miesiące, a lord jak więzień zbierał kolejne dziwne przedmioty i chował do swej pałacowej groty.

 — „Może uczynisz ten wyjątek drogi mężu i zapomnisz na chwilę o swoim orężu, wybierzesz się z nami w podróż, zwiedzisz trochę, spalisz tłuszcz, nasycisz się zapachem róż i dalekich mórz” — Pytała Maria, lecz jak grochem do garnka. On jak księgowy zahipnotyzowany, roztargniony sprawdzał coś w notatniku. — „Nie mów mi o pikniku”. Potem spojrzał na portret swej żony, zamówiony kiedyś u artysty Ferrony. Uśmiechnął się, pocałował malowane usta i odszedł zamyślony. Nie dziwota, że Maria miała dosyć i z dwójką dzieci postanowiła się wynosić do innego apartamentu, lecz Barganian nawet nie rozumiał swego błędu. Zewsząd napływała nowa służba odważnych i wytrwałych. Dyscyplina, musztra, takich, co lubią porządkować, segregować, katalogować. Oj wielu takich było i żeby szczęście im świeciło. Nieustraszony Gilbert i piątka jego ludzi, już po miesiącu byli od brudu i stresu struci, z siebie wyzuci, wypruci. Zjawiła się babka z trzema wnuczkami, oj jak ona gotowała, jak przebierała szmatkami, jak czysto, uroczyście. Lecz już po chwili! Nowej kolekcji przyjście i znów porządki, zmiany, korki, pełne kurzu, śmieci worki. Już po miesiącu rzuciła szmatą i oświadczyła: „dosyć dogadzania gratom”. Lord nie miał do tego głowy, wciąż wybierał się na aukcyjne łowy. Choć zarzekał się kiedyś wielce, że rodzina zajmuje najważniejsze miejsce, że najcenniejsza w jego kolekcji, nie utrzymywał już nawet z żoną korespondencji. Zapomniał w którym pokoju mieszka ona i dzieci, błądził przez pałac i coś bez przerwy bredził. Gdzie rodzina, że ich wina, och muszę napić, napić się wina.

Pewnej nocy nie mógł zasnąć. Chciał już z nudów parsknąć. Leżał niespokojnie na wielkim łożu, myślał o niezdobytym jeszcze srebrnym porożu i unikatowym rzymskim nożu, ile jeszcze zdobyć, by zaznać spokoju. Nie mógł się uwolnić od tych myśli roju.

A potem od niechcenia rozejrzał się dookoła i przeraziła go ta kolekcjonerska sfora. Wielkie mroczne, niewzruszone posągi, wszyscy żądni, głodni, górowali nad nim przerażonym, wątłym, jak spiskowcy nad ofiarą, stali zwarci, gęstą chmarą. Kiedyś sądził, ba, był przekonany, że on jest panem tej ferajny. Czyżby? A może to tylko zwidy? Te posągi i mity. Melancholijny głos się odezwał do niespokojnego więźnia. Popatrz dookoła na te „kolekcyje”, gabloty, za którymi kryją się motyle. Za lat parę będzie to niczyje, przepadnie, zgnije. Wszystko takie zimne, nieżywe, wszystko w proch minie. Czemu w tym uparcie giniesz? TY tylko zbierasz a nie żyjesz.

Wstał z łóżka rozedrgany, nie mógł znieść zapachu naftaliny, chodził jak we śnie pijany, płakał, kwilił. Idąc tak w nieodpowiedniej chwili, trącił posąg złej Odiji. Uderzyła o kolejny, bardziej piękny, i tak dalej, jeden po drugim czyniąc postępy. Jak w domino, runęły wszystkie wielką szyną, z taką siłą, że na koniec popchnęły wielkiego Neptuna i on przygniótł naszego szefunia. Leżał, jakby most-sklepienie nad przestraszonym kolekcjonerem. Ten z trudem wydostał się z pułapki, chociaż czuł w ciele bóle, drgawki. Wygramolił się z sypialni na korytarz wypełniony posągami. Teraz czuł się jak w poczekalni, jak w kolejce do lekarza, gdy ujrzał posąg zgarbionego nędzarza. On to w pełni los lorda wyrażał, gdy ten między bibelotami się postarzał.

 — Gdzie ja jestem? — Pytał przestraszony, ale po co mówić. Obraz był wymowny. Dopiero w nocy przyszło oświecenie, że to wszystko było otępieniem, chorym rzeczy pragnieniem.

 — Niebywałe. — Kręcił tylko głową. Dokąd zmierzał tą ślepą drogą? Stał pośród tego rozgardiaszu, stał, nie czując bólu ani czasu. Jakby był w obcym umyśle bałaganiarza-drania Barganiana i szukał z rozpaczą jakiegoś rozwiązania.

 — Ale nie w tym stroju! Nie w jedwabnej piżamie. Prędko do pokoju. Ma być praktycznie a nie ładnie. — Strojów na wyprawy miał u siebie dużo, by teraz dać radę tym pyłom i kurzom. W szafie znalazł lampę, liny! Mało! To kpiny! Dajcie kapelusz, za kostkę buty, plecak i te miedziane druty i te noże i szpicruty! Lecz żołądek dawał się we znaki, to głód wstrząsał, bolesne energii braki. Kiedyś to służba na jedno jego skinienie, przynosiła obfite, pyszne jedzenie. A teraz on został jeden! Dla wybawcy konia z rzędem a dla kucharzy nawet siedem. W poszukiwaniu kuchni, jak natchniony, za dźwiękiem lutni, ruszył przed siebie, mając już za nic rozterki i cierpienie.

Spychał z drogi kolejne rzeźby, wiedźmy, rozcinał sentymentu więzi i nie żałował wysiłku mięśni. A w tym nocnym czasie, wręcz lubował się w hałasie. Gdyby mógł, wysadziłby minę, by tak wypłoszyć z tego bałaganu swą rodzinę. Jaskrawymi barwami malowała się determinacja, by odnaleźć bliskich, by zwyciężyła porządku racja. Rym sypie się tu marny, wręcz przewidywalny i utarty, ale pośród skojarzeń bałaganu, zawsze chcemy tego prostego, znanego stanu — Banału! Ale póki co do kanału, brnijmy dalej za lordem, pomału do szału.

Ciężko sapał i oddychał, gęsto tu było jak w tropikalnym lesie. Co parę kroków ciężej, aż się grzęźnie i znów bolą mięśnie, odzywa się odcisk na pięcie. Machał szablą jak maczetą, przestał być już nadętym estetą. Wycinał w pień mroczne posągi, ale coraz bardziej płakał, coraz bardziej wątpił. Błądził w labiryncie, gdzie nic nie miało sensu, och jak marzył on o czystym miejscu. A tu. Wszędzie mole, kurze, stare księgi, wytworne szaty, dziwne sprzęty. Ile tego jeszcze przed nim, za nim? Ile jeszcze razy siebie zgani?! Tu robactwo, nawet szczury, walizek, pleśni, smrodu góry, bzdury. A tam, coś przerażającego, szkielet zwierzęcia małego. I to wszystko przez jego EGO. Tak jak bałagan otaczał go całego, tak w głowie burza myśli szalała. Jaka siła tu zagrała? Jakie tu piekło innym uczynił? Nad tą kwestią tak się zamyślił, że się potknął o jakieś godło i znów w błoto. No to co. Powstał, przeklął szorstko, ruszył dalej z wielkim do siebie żalem. Sam siebie pokonałem.

 — Mario. — Wołał na całe gardło, jak tenor z arią. Ale nikt nie odpowiadał, nawet echo się wyniosło, bo gdzie miało się odbijać, gdy wszędzie gratami zarosło. To nigdy nie był dom, tylko muzeum tu się wzniosło. Tak oto żyłem wąsko, tak mówię teraz gorzko. Zrozumiał to dziś, tej majowej nocy, roztrzęsiony, słaby, gorący i o łaskę proszący.

Zwiedził cały dom samotnie i o głodzie, aż wreszcie trafił na kuchnię, zanurzył twarz w wodzie. Czuł się jak na szczęśliwym lądzie, lecz dręczyły go odciski piekące. Znalazł w szafkach jakieś przysmaki, uzupełnił siły braki, uzupełnił zapasy na kolejne ciężkie czasy. Postanowił się przespać w sypialni dla gości. Runął na brudną pościel, zmęczony i pełen złości. Kichnął, zasnął pełen mdłości.

Po paru godzinach obudził się z bólem głowy, ale już do dalszej drogi gotowy. Wciąż natchniony, idący za spełnienia Graalem. Gdy słońce już rozświetlało zagracone sale. Zwlókł się z łoża, prędko zjadł śniadanie, obwiązał rany jedwabnym szalem. Pokrzepiony, ze swoją tragedią oswojony, postanowił, że dalej będzie szukał dzieci i żony, bez dumy i korony. Choćby zapuścił tu długą siwą brodę, choćby miał szukać za każdym kątem, naprawi tą szkodę. Intensywne marsze przez zagracone korytarze wykańczały go na tyle, że musiał robić przerwę co godzinę. Potem znów ruszał z łopatą, sprzątał kilka pokoi i wciąż się dziwił po co mu tyle zbroi. Wchodził pod łóżka, sprawdzał skrytki, przejścia, klitki. Ścierał kurze z perskich dywanów, szukał, krzyczał pośród bałaganu, lecz nigdzie nie było rodziny śladu.

W końcu zrezygnowany, przegrany zaszedł do biblioteki zapłakany. Spokojny już, jakby pozbył się ciężaru, jakby ugasił ogniska żaru, sięgnął z nudów po książkę z regału. Ale nagle regał się przesunął, za nim tunel się wysunął. Cóż to, cóż to znaczy? Czy mi się od tego wszystkiego majaczy? Przejścia tego nie znam, ale może z nadzieją igram, może tam jest moja szansa. Piwniczny swąd powitał go od progu, ale nie było specjalnego szoku. Ciemny tunel wciąż się wijący i ciekawość pobudzający, co też na końcu tej drogi? Loch, skarbiec, czy jaki epizod srogi. Marchewka popędzała zmęczonego osła i jakaś w sercu nadzieja rosła i wciąż namawiała: wszystko zostaw, zostaw. Wybiegł wreszcie nasz wędrowiec do ogrodu zielonego, do skarbca natury niezwykłego. Szumiał wiatr delikatnie, tutaj wszelka rozpacz przepadnie. Gdzieś jakiś ptak sobie fruwał, do pałacu życia nasz Lord zapukał. Tuż nad głową jego, stare klony tworzyły imponujące korony. Kolorowych witraży nie trzeba było szukać na niebiańskiej twarzy, gdzieś hen wysoko, bo już na trawiastym dywanie cieszyły kwiaty oko. Nagle lord usłyszał jakieś wesołe krzyki, oto były dla niego nowinki, długo czekał tej chwili. Spacerkiem przeszedł parę metrów dalej, żegnając się ze swym żalem, aż zauważył za drzewami domek malowany, taki swojski, taki znany. Wesoły dymek wylatywał z komina, zbłąkanemu wędrowcowi zrzedła mina. Kiedy przekroczył żywopłot wysoki, ujrzał dwoje dzieci sercu mu drogich. Patrzyli na siebie długo, próbując znaleźć do siebie drogę krótką, aż tu cichutko:

 — Tata? — Zapytał chłopiec niepewnie, siostra spojrzała na brata gniewnie. Zabrzmiało jak zaklęcie, zadrżało Lorda serce.

 — Henryku i Gabrysiu, jestem dzieci znów z wami! — Krzyknął uradowany i nagle posłyszał głos odległy a jednak, znany.

 — A mnie wędrowcze poznajesz, czy chcesz już zmówić pacierz? Pochwal się swoją pamięcią, chyba, że chcesz mieć do czynienia z sędzią. — Spojrzał na kobietę w brudnym fartuchu, przez chwilę myślał o niej jak o duchu. Głos znajomy a reszta jakaś obca, czyżby znów grał przed nimi osła? Czyżby, a jednak. — Myśli przemykały, wreszcie zdobył się na głos cały.

 — Maria? Marysiu, kochanie! — I podbiegł do niej, by pocałunkiem dokończyć to zdanie. A potem uklęknął i oświadczył ze skruchą, że przeprasza za wszystko, że rodzinę mierzył zbyt nisko.

 — Henryku rozpal ognisko, świętujmy ten powrót oczekiwany! Ucztę wydajmy.— Zarządziła Maria.

 — Chodźmy do domu, jedzmy, śpiewajmy. — Przed lordem ukazało się przytulne wnętrze, gdzie wszystko miało swoje miejsce, gdzie był nóż i młotek, i ozdoba, i kotek, i wszystko miłe dla oka, żadna tandeta, żaden brokat.

 — Daleko mi do wytworności dań, które kiedyś jadaliśmy. — Ja z dziećmi już się z tym stylem pożegnaliśmy.

 — Ach, pachnie pięknie i to ty gotowałaś? — Zapytał niepotrzebnie.

A ja i dzieci a teraz użyj mięśni i jedz do końca tego „kromca”, bo inaczej trafisz na kolca. I nie rozglądaj się za służbą, nie jesteś już istotą próżną, masz apetyt, widelce, łyżki, ręce, czegoż chcesz więcej?

 — Że jestem tylko jeden do tak wspaniałej uczty, jak na złość żołądek już mi się kurczy. — Odparł pokornie zajadając danie wyborne.

 — No jak w rodzinie — Ucieszył się Henryk, a siostra znów go szturchnęła. W wesołej atmosferze ta uczta upłynęła.

 — I dzisiaj ty zmywasz mój drogi chłopie-głąbie, przyda ci się lekcja czyszczenia po sobie.

 — Jak sobie życzysz moja droga wspaniała. Ja już mam dosyć tego kolekcjonowania. Teraz chcę zbierać tylko wasze uśmiechy, je pamiętać jako najsłodsze pociechy. — Powiedział wzruszony i speszony.

 — A pałac, czy zatem będzie zburzony?

 — Chyba zawsze był dla nas za duży, labiryntem stał się dla naszych duszy. To okropne, czułem się tam jak w ciemnej puszczy. Wolę ten mały ustronny domek, który już teraz jest dla mnie jak szczęścia pełen worek, oto elegancki dworek. Otwórzcie korek, lejmy wino, oby ten dom nie przeminął, wypijemy za to, bijcie w dzwon, nasz nowy dom! Oto ja — Lord mieszkam w warsztacie i niejeden pomyśli o mnie jak o wariacie, a jednak jestem nad wyraz szczęśliwy, wreszcie bez tych gratów uciążliwych.

A pałac stał się muzeum, biblioteką i domem kultury, zniknęły śmieci, uciekły szczury. Gości witały życzliwie wesołe mury miejsca, w którym można rozwijać swe pasje i talenty, gdzie każdy może poczuć się wyjątkowy, potrzebny, niezbędny. Oto pałac wyjątkowy i zaklęty.

A poza kolekcjami niech życie toczy się dalej, w pięknych ogrodach, w zwyczajności chwale, wśród tych, których najbardziej kochamy, wśród rzeczy, których używamy i dobrze znamy. Kolekcjonujmy, ale nade wszystko uśmiechy, rozwijajmy talenty, relacje, możliwości, coś czego nikt nie zabierze naszej królewskiej mości. I na miłość Boską gdy nas o to proszą, róbmy porządki wiosną, bo niejeden raz pod zakurzonymi szpargałami, znajdziemy niezwykłe skarby z nowymi przygodami, odkryjemy siebie w nowym świetle. Potem będzie już tylko lepiej.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE