QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE
QUEEN - GENIALNA MUZYKA, GENIALNA BIOGRAFIA
„Graliśmy nieustannie, mimo że byliśmy doskonali.
Czy było warto? Oddać swoją duszę i serce.
Nie spać po nocach. Czy było warto?
Żyć i wdychać rock and roll’ a, wieść żywot z dala od Boga.
Czy warto było? Czy warto było przez te
wszystkie lata”
(„Was it all worth
it” – z albumu „The Miracle”)
Aż trudno uwierzyć, że pół wieku temu Queen weszło na salony. Piękny jubileusz, który mają już za sobą tacy klasycy jak Aerosmith, Deep Purple, Pink Floyd, The Beatles, Led Zeppelin. Srebrzą się włosy przyozdobione diademami, a w klapach marynarek błyszczą ordery. Niegdyś szokujący, awangardowi, krytykowani, dziś wchodzący dumnie w ten wielki poczet rockowych artystów na karmazynowym dworze, z których niejeden zyskał już sobie tytuł szlachecki. Niedawno to dr Brian May odbierał swój tytuł od Króla Karola. Zaczynał jako członek samozwańczej królowej, przedziwnej grupy, łączącej w sobie operetkę i muzykę rockową, a skończył jako legalny szlachcic. Pięknie się domyka to koło muzycznej odysei, które wcześniej było literą „Q”, z wychodzącym koniuszkiem, prowadzącym gdzieś w odległą krainę marzeń. Żartobliwa, szokująca nazwa zespołu nagle zyskała właściwą sobie nobilitację.
Historię tę zaczynam od słów „dawno, dawno temu”, bo królewska historia jest podobna do baśni pisanej złotem, srebrem i purpurą, jak przystało na glam rock. Baśń ta pełna jest eklektycznej muzyki, zagadkowych tekstów, quasi legend, musicalowych strojów w stylu Ziggy’ ego Stardusta czy Petera Gabriela (prosto z legendarnego sklepu Biba) i oczywiście rock and rollowych ekscesów, dlatego tak chętnie się pisze artykuły, książki czy kręci filmy o tym niezwykłym zespole. I wciąż migoczą nam za kulisami jakieś urocze detale, anegdotki, plotki, dziwactwa, obsesje. Proszę, więcej, więcej! Bum, bum, baaach! Wybijam sobie z nudów rytm „We will rock you”. O Bogowie natchnijcie moją lutnię, bym zagrał tu pieśń niesamowitą. Ktoś zza ramienia dolewa mi szampana, jak atramentu do opisania tej niezwykłej historii. Zabawa się zaczyna. Uchylam zatem purpurową kurtynę, dobiega do mych uszu fraza z „The show must go on”: „wczorajsze baśnie dorosną, lecz nigdy nie umrą”. Oczywiście, że nie. Te dźwięki i frazy będą żyły wiecznie i cieszyły nas z każdym nowym odsłuchaniem. Te baśnie brzmiały w moich uszach, gdy byłem młodzieńcem i gdzieś iskrzyły się jeszcze na horyzoncie, gdy odwracałem się od moich idoli w stronę dorosłości, wiedząc, że musze żyć swoim życiem. I nadal drżą pod powierzchnią. Inspirują, by podążać za wyobraźnią, awangardą, nie bać się oryginalności – tak jakby codziennie komponować odważnie swoją cygańską rapsodię. Pomijam te wszystkie rock and roll’ owe ekscesy, przyjęcia, na których podobno szampan tryskał jak z fontanny, a kokainę donosiły karły na srebrnych tacach. Wszak Król Mercury miał wśród swych bliskich zacny przydomek „Melina” (to od imienia aktorki Meliny Mercouri). Nam to imię może kojarzyć się z czymś innym, czyż nie? Ha, ha, Living on my own! Hedonizm w pięknym wydaniu, ale nade wszystko odwaga życia po swojemu, wbrew temu co powiedzą o tobie ludzie. Do ostatniego tchu, do ostatniego wersu w piosence.
Historia Queen to piękna i zarazem inspirująca historia chłopców, którzy postanowili spełnić swoje marzenia o byciu gwiazdami rocka. Ruszyli na podbój muzycznego firmamentu (jak w teledysku „Heaven for everyone”), by zawiesić tam swoją gwiazdę i zabłyszczeć nią przed innymi. Mieli przewagę, bo w załodze, posiadali bystrego astronoma. Litera „Q” przekręciła się jak wskazówka na wielkiej tarczy. Rozpoczęli wielką odyseję, gdy inne gwiazdy dogasały na rock and roll’ owym niebie. Jim Morrison zamknął już za sobą drzwi, wcześniej zrobili to Jimmi Hendrix i Janis Joplin. Krótko i intensywnie. Kogo teraz czcić? Jak tu żyć? Pyta osierocona publiczność. Jeszcze Beatlesi czarują i płoną, ale i oni zbliżają się do brzegu swej historii. A tu nagle Freddie Mercury wraz z Queen otwiera nowe drzwi i okna, wpuszcza jakąś świeżość do tych zatęchłych sali koncertowych. Wchodzi na salony jak arystokrata z baletowo-mozartowskim sznytem, z czego naśmiewał się później chociażby punkowy książę Sid Vicious. Panowie nawet się pokłócili, ale rewanżu nigdy już potem nie było. Sid odszedł pierwszy i zapewnił sobie sprytnie nieśmiertelność. Podczas gdy Freddie musiał jeszcze trochę pobiegać na scenie i zaśpiewać sporo przebojów, by teraz po trzydziestu latach od swojej śmierci wciąż lśnić jasno na firmamencie muzycznego nieba, (które często bada sir doktor Brian May).
Nieśmiały chłopiec, Farokh Bulsara przybył wraz z rodziną z Zanzibaru do kolorowego Londynu, pełnego awangardowych artystów. Wszystko tu było takie inne, niezwykłe (moda, muzyka, sztuka) i aż kusiło, by również wyzwolić swoją twórczą energię. Freddie już wiedział co chce robić. Podczas gdy jego ojciec, Bomi Bulsara pracował jako urzędnik w Biurze Kolonialnym, Farok zmienił nazwisko i zamierzał udowodnić całemu światu, że zostanie legendą: Mercurym – półbożkiem, posłańcem niezwykłej muzyki z mitycznej krainy Rhye. Jak się do niej dostać? Podobnie jak to zrobili Zeppelini, wykorzystując schody do nieba, byleby nie zabłądzić autostradą… do piekła. Przekręćmy jeszcze raz literę „Q” niczym wskazówkę w kompasie albo igłę w gramofonie. Kluczem do tej krainy jest pewien utwór. Wyciągam z opakowania płytę, na której połyskuje statua Freddiego, stojąca nad Jeziorem Genewskim. Umieszczam ją w odtwarzaczu. Wciskam „play”. Płyta zaczyna wirować, a z głośników dobiega ta niezwykła muzyka. Słychać w niej jakąś cudowną przestrzeń, dojrzałość, jakiś oddech po gęsto zakrapianych imprezach, plastikowych dźwiękach z lat osiemdziesiątych i tym nadmiernym stroszeniem kolorowych piórek. Czuć jakąś ulgę, gdy nagle wychodzimy z zatłoczonego, gorącego baru i wita nas mroźne powietrze, a z nieba sączy się złoty strumień światła. Po gorączce przychodzi spokój. Wstaje dzień, wstaje nowa nadzieja. Spoglądam na datę wydania albumu i coraz bardziej mnie zaskakuje alchemia dźwięków zawarta na tym albumie. Dwadzieścia osiem lat temu, cztery lata po śmierci jednego z największych wokalistów muzyki rockowej/popularnej, światło dzienne ujrzała płyta „Made in heaven”, wyprodukowana gdzieś między magicznymi światami, na granicy analogowych taśm i cyfrowych narzędzi do obróbki dźwięku. Imponujące jest spektrum wykorzystanego materiału, pochodzącego z wczesnych lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, gdy już trwał desperacki wyścig z czasem i chorobą. Cały ten album to sprytnie ułożone puzzle, tworzące niezwykłą iluzję obecności Freda, który nadal śpiewa ze swoją Królową. To muzyka zawieszona między niebem a ziemią. Dobiegają ostatnie minuty remixu utworu „It’ s a beautiful day” podbitego gęstą sekcją rytmiczną i gitarą, która zdaje się naśladować hinduskie melodie, zataczające pasaże do odległych krain, gdzie zmierzali kiedyś Beatlesi, jak i podmiot liryczny piosenki „Kaszmir” Led Zeppelin. To jak domknięcie koła, bo to właśnie od tego prostego, fortepianowego „Its’ a beautiful day” (nagranego podczas sesji „The Game”) płyta się zaczęła. Teraz Freddie wykrzykuje, że nikt go nie zatrzyma, a w tle słyszymy wplecione umiejętnie przez producenta, David Richardsa ostatnie minuty „Seven seas of Rhye”. Jakby już duch wokalisty uciekał w mityczną krainę Rhyhe, o której śpiewał w latach siedemdziesiątych na dwóch pierwszych płytach. Biegnie, podrywa się do lotu, szybuje jak ptak w teledysku „Save me”, albo „Owner of lonely heart” grupy Yes, czy bardziej jak John Lennon, śpiewający zniekształconym głosem w „Free as a bird” wraz z pozostałymi Beatlesami w 1996 roku. Stare, zapomniane staje się nowym. Na zakurzone taśmy demo znów pada promień nowej inspiracji. Resurrexit! Utwór płynie, głośniki drżą, coś nadchodzi, preludium do wielkiego finału. Aż tu bach i głośne „Yeah”. Jakiś kolejny sampel z dawnej sesji wklejony tu jakby na siłę. Koniec? Naprawdę? Tak, szybko i gwałtownie? Dziwimy się. Koniec całej płyty, jakby jakaś niewidzialna ręka przerwała koncert, jak to przedstawił Grandville na swojej urokliwej karykaturze: „Steam concert”, będącej jednocześnie okładką singla „The show must go on”. W głośnikach cicho, ale show trwa nadal. Płyta „Made in heaven” nie wysuwa się z szufladki, a licznik w odtwarzaczu wciąż pokazuje kolejne minuty upływającej podróży. Co jest? Nic nie słychać. Pogłaśniam bardziej, jak łowca duchów, który coś nagrał w najniższych rejestrach. Wreszcie dobiegają mnie niezwykłe dźwięki, jakby Vangelis, Jarre, Tangerine Dream, czy inni czarodzieje elektroniki i ambientu uchylali wrót do mitycznej krainy, może nawet do samych zaświatów, elizejskich pól, którymi przechadzają się jakieś mgliste istoty, pozdrawiające nowoprzybyłych. Umarli poeci się w nas budzą, by opisać ten niezwykły utwór, zdający się być muzyczną podróżą na drugą stronę i zarazem ukojeniem w żałobie. Z każdą minutą chce się słuchać dalej, pejzaż się rozwija, jakiś dźwięk drży, potem porusza kolejny podbity delayem i wreszcie pulsuje jak tętno, ustalając rytm dla podróży. Wreszcie czuć zdecydowany krok. Gdzieś jeszcze drga ta atmosfera z syntezatorów, a potem znów się wycisza. Jakby wędrowiec przystanął i rozglądał się naokoło. Wędrowiec pośród mgieł Caspara Davida Friedricha zawitał do Genewy. Wdycha świeże powietrze, karmi oczy pięknymi widokami, które wraz z dźwiękiem zmieniają swoje barwy i kształty, jak w filmie „Między piekłem a niebem”. Aby pogrążyć się w takiej sennej atmosferze, medytacji, utwór musi być wystarczająco długi. Ten liczy sobie dwadzieścia dwie minuty i trzydzieści dwie sekundy. To najdłuższa kompozycja w katalogu Królowej. Kompozycja właściwie instrumentalna, choć czasem słyszymy jakieś głosy, pytania, śmiechy. Jeśli chodzi o czas utworu (22:32), to niektórzy dopatrują się w tym analogii do okresu dwudziestu dwóch lat, okresu między pierwszym albumem Queen, wydanym w 1973 roku a ostatnim, „Made in Heaven”, wydanym w 1995 roku. Tu, jak nigdzie indziej syntezatory Korg M1 i Ensonic ASR-10 ścielą nam pasaże wyobraźni, wykorzystując barwy smyczków i soczyste klawisze (barwa: Magic organ), które pod koniec jakby falują, modulują, rozpływają się w deszczu, oczyszczającym atmosferę po tych wszystkich napięciach, jakie przechodził zespół.
Co za ironia dla grupy, która jeszcze w latach siedemdziesiątych podkreślała z dumą, że stroni od syntezatorów, tu jednak wraz z producentem, Davidem Richardsem wręcz popisuje się możliwościami, jakie daje elektronika. Cały ten album to majstersztyk, jeśli chodzi o wykorzystanie technologii, odświeżających zapomniane nagrania. Mamy połowę lat dziewięćdziesiątych. Magnetofon szpulowy Studera łączy się z komputerem i Pro Toolsem, by przywołać dawne duchy. Dziś z kolei mamy AI i hologramy.
Ta dwudziestominutowa, muzyczna odyseja zdaje się być doskonałym domknięciem niezwykłej opowieści grupy Queen, ocierającej się przecież o tak wiele stylów muzycznych, emocji, towarzyszącym czterem chłopcom, pielgrzymującym uparcie do swego miejsca spełnienia, jakim był Stadion Wembley (1985/1986). Tam właśnie zatrzymała się wskazówka „Q” w kompasie naszych wędrowców. A potem, gdy już odśpiewali światu, że są Mistrzami w muzyce, musieli jeszcze udowodnić, że są mistrzami w życiu, gdy nadeszły te najgorsze chwile. Dzikie czasy rock and rolla rozpłynęły się pośród mgieł, jak te kreskówki pod koniec teledysku „A kind of magic”. Nastały cisza, pustka, dramat. To była wielka próba dla całego zespołu, by pożegnać swojego przyjaciela, Boga Mercury’ ego, Apolina, który sprowokował pozostałych do tej wariackiej, muzycznej przygody. Gdy oni już nie mogli, on uparcie parł do przodu, tworząc te dziwne operetkowe wariacje. Nikt mnie nie zatrzyma!
Przecież tak właśnie zaczyna się filmowa biografia zespołu: „Bohemian rhapsody”. Brian May i Roger Taylor, tworzący grupę Smile, rozstają się ze swoim basistą, Timem Staffelem i poważnie zastanawiają się, czy jest sens kontynuować muzyczną karierę w podrzędnych klubach? Z jednej strony studia, normalne życie, z drugiej marzenia. Choć człowiek jest młody i chce się śmiać, nie ma z czego. Czas wrócić do rutyny. Aż zjawia się ten dziwny chłopak z wielkimi zębami. Patrzcie tylko na te wielkie, końskie zębiska. Roger tylko się uśmiecha. Może za niedługo wróci do swojego wyuczonego zawodu: dentysty i będzie oglądał jeszcze gorsze zęby. Ale mniejsza o zęby, ważne co wydobywa się z ust tego chłopaka. Co za głos! Co za przedziwny facet, który jeszcze ochrzci siebie Mercurym. Mercury? Brian astronom poprawia swój teleskop, przypięty do gitarowego gryfu. Czyżby gwiazdy i planety ułożyły się wreszcie dla nas pomyślnie, wytyczając mleczną drogę ku sławie i legendzie? Ruszajmy z Królową na podbój muzycznego imperium! Słońce, księżyc, Saturn i Mercury. Los nam zesłał nowego przewodnika.
Oto Freddie! On pokonał smoka (logotyp królowej, nawiązujący do herbu) i wyrwał swoją nagrodę. To on jak Prometeusz rozpala ogień nowej inspiracji, który niejednemu krytykowi buchnął prosto w oczy, gdy widział teatralne występy Królowej. To on, niczym czarodziej w teledysku „A kind of Magic” rzuci czar na pozostałych muzyków i stworzy wielki zespół, a co najważniejsze rzuci czar na publiczność, która będzie wierna mu na wieki, uważając go niemal za boga. I wreszcie po wszystkim zniknie w oparach mgieł, świateł, marzeń i snów, jak to słyszeliśmy w piosence: „In my defence” (z albumu „Mr. Bad Guy”), zostawiając po sobie legendę, powtarzaną od dziesięcioleci. Zaczyna się Queen i trwa do dziś, jak roznoszące się echo po największych stadionach. The Show must go on, go on, go on, go on, go on, go on, go on…
Dalej słucham długiego utworu z ostatniej płyty Queen, zatytułowanego po prostu „Hidden Track” albo „Untitled”. Z pamięci wydobywam największe chwile tego zespołu, które migają jak fotki moknące na deszczu w teledysku „I can’ t live with you”. „Byliśmy chłopcami, którzy przeżyli życie, realizując marzenia. Freddie był niesamowity” — powiedział Brian May w dwudziestą rocznicę śmierci swego przyjaciela. Był niesamowity i zarazem bezczelny, by nazwać zespół Królową i w ten sposób zrobić poważną konkurencję Elżbiecie Windsor, gdy Queen włączyło do swoich playlist koncertowych „God save the Queen”. Z kolei Królowa pewnie odwdzięczyła się, ściągając wyższe podatki od gwiazdorów, zarabiających ponad średnią krajową. Z tej racji Freddie nie mógł przebywać cały rok w Anglii. Odwiedzał Stany, Montreux i Monachium, gdzie w poszukiwaniu mocniejszych doznań (cokolwiek to znaczy), szukał także intensywnie muzycznych inspiracji, by po raz kolejny potwierdzać w przebojach, że Queen to mistrzowie nad mistrzami, bo odrobina pewności jeszcze nikomu nie zaszkodziła w showbiznesie. Poza tym jeszcze upór, determinacja i pomysł na siebie, jak to zrobił David Bowie, tworząc Ziggy’ ego Stardusta. I sukces prawie murowany! Tak jak Freddie miał gotową maskę sceniczną ze swoją choreografią, wąsem i berłem mikrofonu, tak Brian May ze swoją chmurą włosów miał przygotowaną unikalną gitarę Red Special, zrobioną wraz z ojcem, inżynierem. Gitara, na której świetnie brzmiały harmonie podbite delayem, efekty skrzypiec jak i fletów, które słyszymy pod koniec utworu „Fairy Feller’ s Master Stroke”. Z kolei Roger w swoich poprzednich zespołach, mimo że siedział za garami, już wtedy brylował na scenie jak nikt inny, m.in. dzięki swojemu wysokiemu wokalowi, starannie nastrojonym bębnom, niezawodnemu timingowi, no i urodzie. O nim zawsze można było powiedzieć: „urodzony gwiazdor, mający to coś”. Świetnie wyglądający, zawsze w modnych ciuchach i ze stylem. Jakże inny od niego był przeciętny Deacy, John Deacon, o którym nawet niewiele można napisać. Przynajmniej nie w tym akapicie. Nie chcieli być tylko muzykami, chcieli być legendami i dopięli swego. Brakuje jeszcze pałacu godnego Królowej. Buckingham zajęty! Niech to będzie pałac z wnętrzami jak z teledysku „It’s a hard life”. Przesadnie, kiczowato. Być może tym najbardziej okazałym pałacem był po prostu stadion, na którego scenie Jego Wysokość Mercury w koronie wychodził na audiencję do swoich poddanych. A po koncercie! Imprezy, wystawane bale, które skończą się pod koniec lat 80-tych mocnym uderzeniem, by ustąpić miejsca najbardziej refleksyjnemu rozdziałowi w królewskiej historii.
Dziś Queen to klasyka. Jak kiedyś ktoś ich kiedyś ładnie nazwał „Mozartami muzyki rockowej”. Są wymieniani jednym tchem razem z Beatlesami, Zeppelinami, The Who, Pink Floyd, zespołami wielkiego przełomu muzyki lat 60-tych i 70-tych. Tyle że Queen doprowadził swoją królewską fregatę w pełnym składzie aż do brzegu lat 90-tych. Ich historia to dwadzieścia lat tworzenia muzyki w różnych stylach i w sumie pięćdziesiąt lat utrzymania oryginalnej marki. Queen to symbol jakości, a dla niektórych nawet świętości, której nie można profanować. Charakterystyczny herb z wielkim smokiem górującym nad literą Q, otoczoną dwiema wróżkami pannami (znak zodiaku Freddiego) i dwoma lwami stojącymi na tylnych łapach (Roger i John), a nad nimi jeszcze wspinający się rak (Brian May). Cały logotyp robi wrażenie, jakby był herbem starej firmy, założonej przed wiekami, która swoją tradycją, kreatywnością i jakością zadowala kolejne pokolenia klientów. Ostatnio nawet ten herb zagościł na specjalnych monetach kolekcjonerskich, wybitych w narodowej mennicy Królestwa Wielkiej Brytanii. No proszę, Królowa doczekała się swojej monety, tak samo jak królowa Elżbieta. Ciekawe, czy na samym początku ci długowłosi chłopcy, obracając między palcami marnymi pensówkami, zastanawiając się, skąd wziąć kasę na instrumenty, wyobrażali sobie, że dojdą do takiej pozycji? To miłe, że po latach zarówno publiczność, jak i królewska władza docenia muzykę, którą stworzyli. W końcu Queen to doskonały towar eksportowy. Ma się wrażenie, że jakikolwiek byłby produkt opatrzony pieczątką Queen, to zawsze osiągnie on sukces. Film „Bohemian Rhapsody” nagrodzony Oscarem, kolejna składanka (która to już z kolei) i kolejna nagroda. Tak się nagradza legendę. Chucha, dmucha, poleruje to złoto. Talent tych muzyków do tworzenia niesamowitych przebojów jest niekwestionowany, ale podejrzewam, że ich dzisiejszy status, ocierający się wręcz o religijne doznanie nie byłby tak silny, gdyby paradoksalnie nie choroba i śmierć Mercury’ ego. Kochamy Queen, bo tak bardzo tęsknimy za Freddiem i dawnymi czasami, gdy muzyka była taka ekscytująca. W ich bogatej historii spełnia się „mit muzycznego Mesjasza”, który uwiódł publiczność „Cygańską rapsodią”, a potem odszedł w dramatycznych okolicznościach, ukazując wcześniej na teledyskach swoje cierpienie i heroizm zmagania się z AIDS. Musiał odejść, obowiązkowo przed terminem ważności, tak jak Elvis, Joplin, Hendrix, Morrison, by legendy stało się zadość. By paradoksalnie tak wzmocnić markę swojej macierzystej grupy. Jego szczęście jednak polegało na tym, że od usłyszenia wyroku choroby, miał trochę czasu, aby wykorzystać go w twórczy sposób i odejść jako spełniony, dojrzały wokalista, nie żałujący niczego człowiek. Jeszcze w 1987 roku Mercury zwierzał się zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi, Davidowi Wiggowi, że jeśli jutro miałby umrzeć, nie żałowałby tego, co zrobił. Spełnił marzenia, a swoją muzyką uszczęśliwił wielu ludzi. Miał 45 lat, kiedy zmarł. Czy nie lepiej odejść w takim momencie życia, niż być znudzonym, podstarzałym rockmanem, albo nawet karykaturą samego siebie, która w końcu może strzelić jakieś fau paux na Instagramie? Nic tak nie pobudza wyobraźni fanów, jak strata ich idola, przez co wciąż jest on dla nich atrakcyjny, niezmienny, wieczny.
Kto wie, jak dzisiaj wyglądałaby grupa Queen? Czy grałaby w tym samym składzie, czy doszło by do jakiś nieporozumień, procesów sądowych i wreszcie ostatecznego rozłamu? Niesamowite, jak byli silni i kreatywni pod koniec życia Freddiego. A jaką muzykę graliby dzisiaj? Czy nadal byłaby ona ekscytująca, nowatorska, jak te stare nagrania? Czy dziś byśmy się nimi zachwycali, gdyby grali w komplecie? Freddie w wywiadzie z 1980 roku przyznał, że on mając już grubo po pięćdziesiątce nie zdecydowałby się na skakanie po scenie. To byłoby śmieszne. Może po zakończeniu „scenicznych wygibasów” wiódłby spokojne życie ze swoją największą miłością: Jimem Huttonem i jednocześnie był wujkiem dla dzieci swojej dawnej miłości, Mary Austin?
Może w muzyce spełniałby się bardziej jako producent i kompozytor niż performer? Wreszcie podjąłby wysiłek napisania wielkiej opery. Przecież kochał operę. Z tej fascynacji ariami powstał chyba jeden z najbardziej ambitnych projektów Mercury’ ego, który mając już za sobą przygody z plastikowym brzmieniem disco, słyszalnym na albumie Queen „Hot Space” czy solowym „Mr. Bad Guy”, zwrócił się nagle ku klasyce z najwyższej półki, nagrywając album „Barcelona” w duecie ze śpiewaczką operową, Montserrat Caballé. Jak to możliwe, że osoby z tak różnych środowisk twórczych tak świetnie się rozumiały? Potwierdza się tu stara prawda, że muzyka nie pyta o wiek. To uniwersalny język. Wystarczy spojrzeć, w jak różnym wieku są fani Queen i jaką jedność potrafią stworzyć podczas ich koncertów.
Mercury i Caballé po raz pierwszy spotkali się w hotelu Ritz w Barcelonie. Ona spóźniona, lubiła na siebie czekać i on cały przejęty. Nie tak dawno dyrygował niemal całą publicznością na Wembley, teraz był tak przerażony, jakby miał spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Zupełnie się zmienił, nawet zgolił swoje charakterystyczne wąsy i założył najlepszy garnitur. Potem była jeszcze wizyta w domu Freddiego, w Garden Lodge. Przez całą noc śpiewali przy akompaniamencie Mike’ a Morana. Wyglądało to tak, jakby spotkali się dawno niewidziani przyjaciele, którzy mają sobie tak wiele do powiedzenia, zagrania i wyśpiewania. Nagle obudziło się między nimi tyle uśpionych dźwięków, arii i wariacji. Fragmenty tych domowych sesji, przetykane śmiechem, możemy usłyszeć na wydawnictwie „Freddie Mercury. Solo Collection. Rarities”. I wreszcie postanowiono, że nie można zmarnować takiej okazji. Caballe zachęcona tą muzyczną energią, zapytała, ile piosenek ma zazwyczaj album rockowy? Freddie odpowiedział, że taka płyta liczy sobie przeważnie dziesięć piosenek. „Więc nagrajmy dziesięć piosenek!” — rzuciła wielka Pani i zostawiła rockmana z ambitnym zadaniem, udając się w kolejne tournée. Ciężar tworzenia spadł na barki Mercury’ ego, Tima Rice’ a (znanego ze współpracy z Andrew Lloyd Weberem) i Mike’ a Morana. A gdy projekty piosenek były gotowe, trzeba było jakoś sensownie zaplanować sesje w różnych studiach, między innymi w Montreux, w Mountain Studios. Freddie nagrywał swoje partie, po czym odsyłał taśmy do miejsca, gdzie aktualnie Monserrat koncertowała, by ona dograła swoje rzeczy. Powstało w sumie osiem wyrazistych utworów z aranżacją przypominającą do złudzenia prawdziwą orkiestrę. Po latach album „Barcelona” zostanie zremasterowany, a tam, gdzie grały syntezatory smyczkowe, usłyszymy prawdziwą orkiestrę godną dwóch pięknych głosów. To podobny zabieg do tego, jaki słyszeliśmy na albumie „Made in heaven”, by sprzedać stare w nowej odsłonie.
Tymczasem nasza wskazówka „Q” przesuwa się do roku 1989. W Polsce wielkie zmiany, a na dworze Królowej ponure nastroje, gdy już wszystko jest jasne. Król stoi u progu życia. W takiej sytuacji nie ma już sensu się kłócić, jak w czasach „Hot Space”, gdy wizja disco przesłoniła aż za bardzo oczy Freddiemu (będącemu wtedy pod wpływem sugestii managera Paula Prentera), co reszta zespołu, a zwłaszcza Brian i Roger o rockowym instynkcie, musieli przełknąć jak gorzką tabletkę. Zespół to ciągła ewolucja poglądów i stylów. Gorąca przestrzeń ewoluuje w Prace („The works”), a potem w Magię dźwięków (od tych elektronicznych po bardziej symfoniczne, jak w „Who wants to live forever”). A wszystko to zmierza do Cudu.
Okładka „The Miracle”, przedstawiające połączone twarze członków grupy, idealnie oddaje filozofię, jaka przyświecała produkcji całej płyty. Cztery różne indywidualności wyłaniające się w teledyskach do „Bohemian rhapsody” i „One vision” stają się jednością i kredytują każdą piosenkę jako Queen. Nie ma już sporów o to, czyja wizja jest ważniejsza dla danego utworu. Tworzymy razem i razem się podpisujemy. Jedyne, o co warto walczyć, to o dobrą muzykę. To najlepiej wykorzystany czas wobec tego, co musi nadejść już wkrótce. Choć „The Miracle” to zgodność autorów, to jednak na tej płycie panuje równie dziwny misz-masz, jak na wcześniejszych albumach. Z jednej strony słyszymy taneczne „Party”, popowe i nieco plastikowe „Rain must fall”, a potem znowuż rockowe hymny w stylu: „I want it all” czy „Was it all worth it”.
Te ostatnie świetnie by brzmiały na koncertach, prowokując publikę do śpiewu. Jednak „The Miracle” nie był promowany żadną trasą, co jeszcze bardziej intrygowało prasę, czyhającą na sensację. Zespół, który dotąd znany był ze swoich efektownych koncertów i świetnie brzmiał na stadionach, nagle rezygnuje z tego wszystkiego. Właśnie minęły trzy lata od słynnego koncertu na Wembley, który wreszcie został wydany na kasetach VHS. Potem to oczywiście będą płyty DVD z jak najlepszym dźwiękiem. Wszystko to jest swoistą rekompensatą dla fanów, którzy już nie będą mogli uczestniczyć w koncertach swojej ulubionej grupy. Choć jeszcze nie domyślają się najgorszego.
Może to zmęczenie, poczucie, że mając czterdziestkę na karku warto już ochłonąć z tych rock and rollowych tras i przygód. Freddie zdaje się wreszcie wieść uporządkowane życie. Chętniej bywa w domu i dzieli swoje troski z ukochanym Jimem Huttonem, czując, że choroba coraz bardziej postępuje. Zarówno krótki zarost na twarzy i luźniejsze ubrania nie całkiem kamuflują wygląd showmana, który nie tak dawno tryskał energią na scenie. Smutny pajac z twarzą pokrytą gęsto białym makijażem stara się uśmiechać. Przykłada banana do ust, którego rzucił mu złośliwy żongler, Los na okładce „Innuendo”. Zagięty banan jest jednocześnie uśmiechem i smutkiem na twarzy wychudzonego błazna w stylu Edwarda Nożycorękiego, a ostatecznie smacznym posiłkiem, by mieć jeszcze trochę sił w tym szaleństwie.
Dwadzieścia lat po założeniu Queen, dwa lata po Cudzie, zespół powraca z równie niezwykłym albumem. Usłyszymy znów pompatyczne hymny, gdzie epickie teksty spotykają się z ostrymi gitarowymi riffami, między którymi pobrzmiewa legendarny Korg M1. Wydłużające się tremolo na werblu niepokoi i wzmaga napięcie. Witamy w cyrku życia. Linoskoczek powoli przemierza kolejne centymetry liny, która drży ironicznie między spełnieniem a upadkiem, jak w tej klasycznej gitarze rozbrzmiewającej w środku „Innuendo”. Rytm bolero Ravela i ten zdecydowany riff gitarowy, na tle których rozbrzmiewał głos proroka zatroskanego dziejami ludzkości — to musiało być ciekawe przeżycie dla Steve’ a Howe’ a, gdy jako jeden z nielicznych słuchał płyty „Innuendo” jeszcze przed premierą. Tak się złożyło, że podczas swojej wycieczki był w okolicy studia, które darzył sporym sentymentem.
Właśnie w Mountain Studios w 1977 roku grupa Yes nagrała album „Going for the one”, wtedy gdy Queen śpiewał swoje nowe hymny o Mistrzach i „We will rock you”. Howe jednak się nie spodziewał, że koledzy z Queen zaproponują mu gościnny występ. Byłby on trzecim takim akompaniatorem na tej płycie po Davidzie Richardsie (programowanie, produkcja), Moranie (klawisze w piosence „All God’ s People”). „Innuendo”, które słyszał jako ostatni utwór w playliście, było dobrze skrojonym, hardrockowym numerem. Jednak z jakiegoś powodu zespół chciał nadać mu progresywny charakter i wkleić w jego środek coś podobnego, jak w „Bohemian rhapsody”, o czym miały świadczyć bogate harmonie wokalne następujące po słynnym solo na gitarze hiszpańskiej.
Steve Howe w swojej gitarowej wariacji w stylu flamenco, wciela się jakby w wędrownego grajka, który nie zamierza się poddać tyranii okrutnego losu albo ludzkości, która napiera na niego ciężkimi, hardrockowymi riffami, wieszcząc wojnę i tyranię (której fragmenty widzimy w teledysku). Oto szarpie odważnie swoje struny w małej gitarze, nie zważając na ten cały dramat, który przytłacza dookoła. To energiczne hiszpańskie solo w tak patetycznym utworze jak „Innuendo” wydaje się być trochę żartem, tańcem bezradnego człowieka, który jak te plastelinowe ludziki w teledysku (animacji Jerry’ ego Hibberta), może jedynie zmieniać się w inne niedoskonałe twory w tym wielkim cyrku życia. Ale próbujmy mimo wszystko. Na tym polega heroizm człowieczeństwa, umieć ciągnąć ten szaleńczy show. Go on, go on, go on.
Zarówno pierwszy utwór na albumie „Innuendo” jak i ostatni, „The Show must go on” są utrzymane w podobnym tempie i filozoficznym nastroju. Natomiast między nimi mamy cały wachlarz różnorakich nastrojów: od początków szaleństwa („I’m going slightly mad”), przez gnanie na oślep („Headlong”, „Ride the wild wind”), po wstawki gospel w „All God’ s people” i miłosne dylematy („I cant’ live with you” znany w dwóch wersjach), by tak zagłuszyć egzystencjalne rozterki: („Don’ t try so hard”, „Lost opportunity”, „These are the days of our lives”). Zwłaszcza ten ostatni, napisany przez Taylora z nietypowym instrumentarium perkusyjnym (conga) jest niezwykle wzruszający. To właściwie podsumowanie pięknych lat młodości, o których potem również Pink Floyd będą śpiewali w swoim melancholijnym „High Hopes”. I żeby nam nie było tak smętnie, oto wskakuje nam na kolana puszysta kotka „Delilah”. To utwór o kocie Mercury’ ego, gdzie gitary ciekawie imitują miauczenie kota. A potem znowu uderza energia i furia w utworze „Hitman”, opowiadającym o płatnym zabójcy, który strzela w samo serce, niczym zdesperowany zakochany. Znów wariactwo, burza uczuć, które w końcu ustępują spokojnemu nastrojowi w piosence „Bijou”. Oto mały klejnot w koronie Królowej. Wyznanie dojrzałych kochanków o zachodzie słońca, którzy mają już za sobą wszystkie burze. Cudownie minimalistyczny utwór, gdzie słyszymy tylko wokal, keyboard Korg M1 oraz gitarę.
No i wreszcie „The Show must go on”, piosenka i teledysk od których zacząłem swoją przygodę z tym zespołem i do dziś uważam, że to najdoskonalszy utwór Królowej, łączący w sobie to, co najlepsze w historii tej grupy. Ma on w sobie jakąś niezwykłą siłę/furię, że nawet słysząc go w poczuciu beznadziei, jednak chcesz wstać, otrzeć łzy, poprawić makijaż błazna i dalej grać w przedstawieniu. Utwór napisany głównie przez Briana Maya, zgrabnie równoważy rockowe brzmienie, prosty, zdecydowany rytm (w stylu „I want it all”) z klasyczną fakturą smyczków/orkiestry wydobywającej się z Korga, nad którymi góruje ten niesamowity wokal. Ładnie w tym utworze brzmi także gitara basowa, która w pierwszej zwrotce wydaje się wprowadzać słuchacza w jakąś opowieść, by potem, wraz z mocnym werblem (jak wystrzał z pistoletu), w ataku furii uderzyć w refren. Największą torturą dla zespołu w tamtym czasie było zawieszenie między nadzieją i rozpaczą. Zdecydowany rytm, pulsujący wytrwale bass i wściekła gitara zdają się uparcie zapewniać, że trzeba kontynuować walkę, kopać się z losem, machać mieczem przed niewidzialnym przeciwnikiem, by tak poczuć satysfakcję, że coś się jednak robiło.
„Mierzyliśmy się z rzeczami, o których trudno nam było mówić, ale w świecie muzyki mogliśmy to wyrazić w pełni” — tak opisywał ten okres May.
Ta charakterystyczna, otwierająca sekwencja na keyboardzie zaczęła się od Johna i Rogera. May słysząc te wstawki na klawiszach, spróbował rozwinąć temat, inspirując się trochę kanonem Pachelbela. Nagrał kompletne demo z własnymi wokalami, które potem przedstawił Freddie’ emu. Ten podobno miał powiedzieć żartobliwie, że takie utwory go wykończą i zupełnie mu zniszczą głos. Ale tak naprawdę sztuka go nie wykańczała. Stanowiła powód, dla którego chciało mu się wstawać z łóżka. Była lekarstwem na ból i beznadzieję, które codziennie pukały coraz głośniej. Tym razem stanął przed wyzwaniem zaśpiewania „The show must go on”, utworu, który wielokrotnie będzie przywoływany w jego legendzie. Wziął kieliszek wódki, by jeszcze trochę się znieczulić i postanowił spróbować to nagrać. Wszyscy już wiemy, jak wyszło. Ta piosenka to dla mnie esencja twórczości Królowej. Poetycki tekst i niesamowita melodia. Hymn płaczącego błazna z bogatą aranżacją. Zdumiewa mnie odwaga każdego śmiałka, który decyduje się wykonać tą niezwykłą piosenkę na żywo, mierząc się jednocześnie z ciężarem oryginału. Jednym z pierwszych był Elton John, artysta o zupełnie innej barwie głosu. Zaśpiewał ten hymn podczas koncertu ku pamięci Mercury’ ego na stadionie Wembley w 1992 roku. Refren śpiewany wraz z publicznością, która wznosi pięści tak, jakby walczyła ze złośliwym wyrokiem Losu do dziś zapada w pamięć. Na tym koncercie Elton John zresztą pokazał, że lubi wyzwania, bo oprócz „The show must go on” odważył się również zaśpiewać z Axelem Rosem „Bohemian rhapsody”. Ale i Robert Plant okazał się sporym ryzykantem, próbując wykonać cover „Innuendo”. Potem tego żałował. Chyba jedynym, który wypadł na tym koncercie bardzo przekonująco był George Michael, śpiewający „Somebody to love” z chórem gospel, „39” I „These are the days of our lives”. Momentami miało się wrażenie, że naprawdę słyszymy Freddy’ ego. Gdy pod koniec koncertu wszyscy artyści wyszli na scenę, Joe Elliot z Def Leppard powiedział do Briana Maya: „zapamiętaj tą chwilę, bo takie coś już nigdy się nie powtórzy”. Z jednej strony to smutne wydarzenie, a z drugiej wielki triumf muzyki Queen, która zjednoczyła na scenie i wokół niej tak wielu różnych ludzi, chcących oddać hołd wielkiemu wokaliście i pomóc chorym na AIDS.
No i stało się, kurtyna opadła. Król odszedł, królowa została, królestwo jest w żałobie. Płyta wciąż się kręci, show must go on, go on, go on, go on, bez Freda, ale i bez Johna, o którym dotąd tak mało tu pisaliśmy. Nie ma się co dziwić. John to enigma. Mercury oprócz swego niezwykłego głosu, kojarzył nam się z charakterystycznymi wąsami i teatralnymi pozami jak z baletu. May ze swoją chmurą włosów na głowie wznosił gitarę niczym miecz, na którym połyskiwało światło reflektorów, po czym robił charakterystyczny zamach ręką (młynek) i znów grzmiał Red Special. Roger Taylor z wizerunkiem idealnego modela w czarnych okularach podsuwał solidny rytm i wzbogacał chórki swoim wysokim głosem. Spocony wypluwał z siebie resztki sił i zawsze był obiektem westchnień kobiet. A John Deacon? Wydaje się być kimś nad wyraz zwyczajnym, zupełnie nie pasującym do jednej z najbardziej popularnych grup rockowych. Zamknięty w sobie chłopak pulsuje na swoim basie, gibając się śmiesznie na scenie. Ten liryczny, tłusty, potężny bass Johna, precyzyjny Fender zawsze pięknie podkreślał kwiecisty, mozartowski styl gry fortepianowej Mercury’ ego. Cudownie ścielący się pod delikatnymi klawiszami i zarazem dobrze idący w parze z potężnie brzmiącą perkusją Ludwiga Rogera Taylora. „Ja tu tylko gram na basie” — przyznawał skromnie, choć w zespole zajmował się także kwestiami finansowymi. Ale poza finansami to także złota rączka, elektronik, zawsze coś przerobił, zmajstrował, jak choćby wzmacniacz Briana. I tak oprócz swoich wynalazków zmajstrował takie hity jak: „Another one bites the dust” czy „I want to break free”. Podczas gdy Fred był rozbuchanym artystą, ekscentrykiem z całym swoim niepoukładanym życiem osobistym, Roger i Brian starali się podtrzymać rockowy etos grupy i swoje kolejne małżeństwa, John uparcie szarpał cztery struny zwyczajnego życia. Od czterdziestu kilku lat z tą samą żoną, z którą doczekał się szóstki dzieci. Jedyny z całego zespołu, który potrafił zamknąć za sobą definitywnie drzwi showbiznesu. (Tymi śladami poszedł również młodszy, Paul McGuigan, który szarpał cztery struny w Oasis, gdzie szarpali się bracia Gallagher). Ostatni raz John publicznie pojawił się w 1997 roku (Queen Bejart Paris), a potem zniknął na dobre. W przeciwieństwie do swoich kolegów.
Natomiast panowie May i Taylor, żartobliwie nazywani duetem „Maylor”, stali się już mistrzami w odgrzewaniu starego repertuaru Queen. Wzięli sobie aż za bardzo do serca końcowe frazy: „The Show must go on, go on”. Nie dają o sobie zapomnieć, wydając kolejne remixy znanych piosenek, inicjują musicale „We will rock you”, udostępniając muzykę reklamom Pepsi, Heineken czy ostatnio ING, Müller Milch (tu wspólnie z Vanilla Ice – słynny basowy riff „Under pressure”). Być może tej muzyki w reklamach będzie więcej, gdy zespół zdecyduje się sprzedać swój katalog wytwórni. To May i Taylor zawsze bardziej garnęli się do wywiadów jako rzecznicy Królowej. Wygadani, z poczuciem humoru, cierpliwi w stosunku do dziennikarzy, którzy mają tendencję do poruszania tych samych tematów (ile razy można gadać o śmierci Freddiego?). Ci dwaj zaczynając od grupy Smile, wiedzieli, czego chcą, ale to dopiero Freddie przez swoje awangardowe pomysły zdefiniował ich.
May miał być naukowcem — tego pragnął jego ojciec, inżynier Harold May. Ostatecznie gitarzysta ten plan zrealizował, gdy kariera w Queen zwolniła z tonu. Skończył doktorat i znalazł jeszcze czas na spotkanie z kolegą z branży astrofizycznej — Stephenem Hawkingiem. Taki jest May, uroczy, inteligentny, dogada się z intelektualistą, królem Karolem, a potem wejdzie na scenę i zagra jakieś niezwykłe solo, do którego wtórować mu będzie potężnie brzmiąca perkusja Taylora. Z kolei Roger miał być dentystą. Gdyby się przyłożył, miałby pewnie sporo pacjentów i spokój w rachunkach. On wolał jednak przyłożyć bębnom. Wybrał muzykę. Dziś wciąż szeroko się uśmiecha, ukazując białe zęby. To chyba uśmiech spełnionego człowieka.
Zarówno May i Taylor nie muszą siebie przekonywać, że w pewnym momencie swego życia, dokonali właściwego wyboru. Z chęcią opowiadają swoją inspirującą historią w różnych wywiadach. Dobrą okazją, by podsumować z pompą dzieje Królowej był jubileusz 40-lecia, obchodzony w 2011 roku. Wtedy to BBC wyemitowało dwuczęściowy dokument pt. „Days of our lives”. Trochę śmielszą produkcją był program „Who wants to live forever”, opowiadający przede wszystkim o samym Mercurym i jego skomplikowanej naturze i chorobie. To kombinacja wcześniejszych dokumentów: „Freddie Mercury. The untold story” czy „The Great pretender”. Unikalne jednak w tym dokumencie jest to, że oprócz standardowych wypowiedzi znajomych, współpracowników, dostajemy tu także fabułę, gdzie poszczególne sceny z życia Freddiego i Queen odgrywają łudząco podobni (kwestia sporna) aktorzy. To właśnie w tym dokumencie zobaczymy tą dramatyczną scenę, gdy wokalista dowiaduje się o chorobie od swojego lekarza, Gordona Atkinsona, a potem przyznaje się do niej przed kolegami z zespołu i oświadcza z determinacją, że nie zamierza zwalniać tempa. Szeregi w Królestwie się formują, by stoczyć bitwę o dobre imię Freda z bulwarową prasą, która ma spore używanie, publikując zdjęcia wychudzonego wokalisty. Choć to najbardziej dramatyczny moment w historii grupy, to z perspektywy filmowca jedna z najatrakcyjniejszych scen. Przestajemy widzieć tu muzyków, tworzących wielkie hity, wesołych kompanów, którzy dotąd żyli od sceny do imprezy, a dostrzegamy wreszcie przyjaciół, którzy próbują sobie poradzić z tą tragedię, jaka na nich spadła. Widzimy, jak Freddie cierpi, jak bawi się w chowanego ze wścibskimi dziennikarzami, jak spisuje swoją ostatnią wolę z managerem i jak wreszcie umiera. W rolę wokalisty Queen wcielił się tu John Blunt, artysta, który zajmuje się tym także zawodowo, wykonując covery Queen na różnych koncertach. Mimo, że Blunt nie jest weteranem aktorstwa, to jednak w roli Freddiego robi naprawdę wielkie wrażenie zarówno pod względem fizjonomii, charakterystycznych gestów (ruch wargą, by zakryć wystające zęby) czy samego głosu. Ale to wciąż tylko dokument telewizyjny, zrobiony trochę za plecami samego zespołu, który chyba wolałby pewne sceny pominąć. I wreszcie May i Taylor postanowili, że po tych wszystkich wywiadach, dokumentach zmontowanych z różnych archiwalnych zdjęć, pokażą własną filmową biografię, z której będą dumni. Niech to będzie zwarta historia z odpowiednimi efektami, wątkami dramatycznymi i niezwykłymi kreacjami aktorskimi. Oczywistym było, że pewne szczegóły zostaną ocenzurowane, inne z kolei aż nazbyt uwypuklone i także zmieni się trochę chronologia zdarzeń, by opowiedzieć wszystko w jednym filmie.
Na początku produkcji tym cenzurom przeciwny był pierwszy poważny kandydat do roli Freddiego, komik, Sacha Baron Cohen (Borat). W końcu jego odważna wizja, nie stroniąca od scen seksu spotkała się ze sprzeciwem grupy i panowie się pożegnali. Znacznie bardziej elastyczny we współpracy był Rami Malek. Trudno jednak się przyzwyczaić do jego wyglądu, lekko wyłupiastych oczu, sposobu wypowiedzi, które zwyczajnie nie pasują do Freddiego. Ale cóż. Wreszcie nadeszła ta niezwykła chwila, gdy historia Queen, już wielokrotnie spisywana w różnego rodzaju biografiach, książkach i artykułach pełnych smakowitych detali, opowiadana podczas wywiadów pięciominutowych i godzinnych, odbiła się wreszcie na ekranach kin z doborową obsadą. Po prawie dwudziestu latach snucia wizji, negocjacji z różnymi studiami filmowymi, wreszcie w 2018 roku zobaczyliśmy plakaty zwiastujące film „Bohemian rhapsody” wyprodukowanym przez 20-th Century Fox. Tym, który podjął się spisania królewskiej historii na kartach scenariusza był Anthony McCarten. To scenarzysta mający na koncie takie produkcje jak: „Dwóch papieży” czy nagradzaną „Teorię wszystkiego”, biograficzną historię Stephena Hawkinga i jego żony Jane, gdzie na tle zawiłych kwestii fizyki, gwiazd i czarnych dziur, rozwijającej się choroby, rodzi się prawdziwa miłość. Z kolei w filmowej historii Queen widzimy, jak rodzi się niezwykła muzyka, a także niezwykła i trudna przyjaźń między artystami o zupełnie różnych temperamentach.
Scenarzysta stara się równoważyć wątki, aby każdemu z członków zespołu poświęcić należycie dużo uwagi. Jednak nie zobaczymy tam, jak Brian buduje swoją gitarę, a Roger kłóci się z matką o wybór swojej głośnej pasji. Nie ma się co oszukiwać. Światła jupiterów i tak są skierowane na Freddiego i jego poszukiwania własnej tożsamości między tradycjonalistyczną rodziną, a później sceną i kulisami. Homoseksualność artysty została tu bardziej stonowana niż w odważnej wizji Barona Cohena pełnej nagości i seksu. Ale te seksskandale nie opuściły ekipy filmowej. Reżyser filmu, Bryan Singer musiał zrezygnować ze swojej funkcji, po tym jak na jaw wyszły różne niewygodne detale dotyczące jego „relacji towarzyskich”. Zastąpił go pod koniec Dexter Fletcher, który w tym czasie również reżyserował biografię filmową Eltona Johna, dobrego znajomego grupy Queen.
„Bohemian rhapsody” ogląda się jak baśń, zwłaszcza te fragmenty z okresu lat siedemdziesiątych, gdzie wszystko było takie kolorowe i intensywne. To film przede wszystkim muzyczny (oczywista oczywistość), więc niebagatelną rolę odgrywają tu utwory Queen, stanowiące muzyczny komentarz do danej sytuacji. Ale poza tym muzycznym kontekstem, odsłania się tu uniwersalny sens o podążaniu za marzeniami, a takie historie zawsze miło się ogląda. Chłopcy grający rocka pragną zostać gwiazdami, a przy okazji ścierają się ze sobą, walcząc o jak najbardziej oryginalny repertuar. Freddie jak zwykle gwiazdorzy, eksperymentuje, ryzykuje i ulega złym wpływom, Roger ciągle się czepia, że Queen jest coraz mniej rockowy, Brian uspokaja, równoważy, John cierpliwie szarpie struny. I wreszcie od jednej płyty do kolejnej, od jednej trasy do następnej docierają aż na Wembley, gdzie publiczność ich wita entuzjastycznie, dając im powód, by jednak ciągnęli to wszystko dalej. Oto ukoronowanie kariery i zarazem koniec historii Queen w filmie. Muzycy kłaniający się przed wielotysięczną publicznością, która daje im odpowiedź, „że warto było”. Zaraz, zaraz, ale jak to? Choć to piękne zakończenie, pełne triumfu i rozmachu, to jednak widz czuje niedosyt, że twórcy nie pokusili się o to, by pokazać te najsmutniejsze momenty, gdy Freddie zmagał się z chorobą, podczas nagrywania ostatniej piosenki, „Mother love”. W filmie mamy właściwie tylko jedną znaczącą scenę dotyczącą AIDS, gdy Fred słyszy diagnozę od lekarza i obwieszcza kolegom z zespołu, że jest chory. Ale co ciekawe, mówi to przed koncertem na Wembley na Live Aid w 1985 roku, podczas gdy tak naprawdę o swojej chorobie dowiedział się wiosną 1987 roku. Ale ten zabieg cofnięcia sprawia, że zespół występujący na Live Aid, wydaje się nam jeszcze silniejszy, zjednoczony w nieszczęściu i swojej muzyce, by mimo wszystko ciągnąć ten show. Co za ironia, że potem Live AID przejdzie w AIDS.
Tych dramatycznych chwil zmagania się z chorobą nie zobaczymy w filmowej historii „Bohemian rhapsody”, ale możemy je wyczuć w tajemniczym, ambientowym utworze, „Untitled. Hidden track”, stanowiącym niejako muzyczną opowieść Queen. Po spokojnych, syntezatorowych, pastelowych pejzażach tchnących spokojem, nagle przechodzimy w ciemne krainy. Dźwięki się obniżają i czasem tylko słychać pogwizdywanie wiatru. Na coś się zanosi? Nad jeziorem Genewskim zbierają się chmury. Będzie burza. Czas się schować do małego domu, pałacu „Duckingham” (duck house), lecz zmęczony wędrowiec najchętniej skryłby się w objęciach matki. Wreszcie następuje ten wstrząs po otrzymaniu wyroku od lekarzy. A może to już informacje o śmierci samego Freddiego? W trzynastej minucie, gdy niskie dźwięki coraz bardziej napierają na uszy, nagle ktoś uderza w dzwonki, coś zrzuca, jakby rozbiła się szklana kula, w której dotąd rozgrywał się ten piękny show. Nieprzygotowany słuchacz, wyciszony i zrelaksowany dotychczasową, spokojną melodią, natychmiast podskoczy, doznając szoku. Przyspiesza tętno. Trach! Jak brzdęk szkła z kieliszka na imprezie z okazji XX-lecia zespołu w roku 1990, gdy Freddie był wyraźnie chudszy. Wtedy grupa odbierała też nagrodę Brit Awards za wybitny wkład w muzykę. Kolejny kaprys muzycznej branży, która jednych rozpieszcza, innych wyniszcza. Przetrwali złośliwą krytykę muzycznych dziennikarzy, którzy wielokrotnie pokazywali im „kciuk w dół” za te ich pseudo operetki. Teraz już bardziej zdystansowani do tego wszystkiego, odbierali nagrodę, bez której i tak byli ciekawym zjawiskiem w świecie muzyki. Stali na scenie jak grupa przyjaciół, nosząca w sobie bolesną tajemnicę, która coraz bardziej będzie intrygowała dziennikarzy. Od tego wydarzenia Brian, Roger i John będą odpierali każde niewygodne pytanie o stan zdrowia swojego przyjaciela. Czy Freddie jest chory? Nie, jest zmęczony, rockowe życie daje o sobie znać. Dlaczego nie koncertujecie? Jesteśmy już za starzy na skakanie po scenie. Freddie musi odpocząć. Kto by jednak przypuszczał w tamtym czasie, że tym odpoczynkiem będzie śmierć? W ostatnich minutach długiego utworu „Hidden track” słyszymy, jak uderzają grzmoty. Może to te plotki, spekulacje, szukanie sensacji? Może to te wszystkie emocje, kumulujące się w grupie, która próbuje nagrać jak najwięcej po premierze albumu „Innuendo”.
W takim napięciu psychicznym powstały te najbardziej przejmujące utwory jak „Mother love” czy „Winter’ s tale”, której harmonie potem zostaną wykorzystane także do „You don’t fool me”. Swoją drogą utworu dziwnie tanecznego (stylistycznie bardziej pasujący do albumu „Hot space”) jak na dramatyczne okoliczności, w których powstawał. Choć z drugiej strony, gdy wsłuchamy się w tekst: „ona zabierze, ona cię złamie (…) prędzej czy później będziesz grał według jej zasad” — wydaje się, że nie chodzi tu tylko o relacje damsko-męskie, co raczej też o to, że łatwo można się zatracić w swoich namiętnościach, że wreszcie nadejdzie ona (śmierć?) i cię pokona. Ale muzyka nadal będzie grzmiała z głośników, powtarzana w dyskotekowym transie: „you don’ t fool me, na, na, na”, jakby w tej wielkiej imprezie bohater uparcie zaklinał, że się nie da zwieźć swoim demonom. Ale my jako słuchacze daliśmy się zwieść tej iluzji utworu tak zgrabnie złożonego z różnych sampli i sesji.
„Hidden track” dobiega końca. Mijają te dramatyczne chwile. Słychać szum talerzy, jakby wschodziło słońce i rozbrzmiewa obój albo klarnet, trochę jak z „Poranka Fauna”. Wreszcie koniec cierpienia. Słychać jak pada deszcz łez. Ale to oczyszczający płacz, gdzie przez chwilę możemy poczuć się tak cudownie niewinni i prawdziwi. Na końcu słyszymy sampel z wypowiedzią samego Freddiego: „Fab”, czyli skrót od „fabulous” – fantastyczny. To podsumowanie, że utwór był fantastyczny, czy może też cała historia grupy była i jest fantastyczna? Może z tej muzycznej opowieści płynie taka filozofia, że mając nagrane na taśmach te wszystkie sample pięknych, szczęśliwych dni, a także te gorzkie, ponure dźwięki wielkich kryzysów, można tak nad nimi popracować, powykręcać je, zremiksować, wyciszyć, pogłośnić na stole mikserskim, by wreszcie ułożyły się w jedną zgrabną, słodko-gorzką kompozycję. Genialny montaż „dni naszych żywotów” (days of our lives), przy którym nie odczuwamy już wstydu i żalu, tylko dumę, że to była nasza opowieść. Nasze fantastyczne „Fab” życie. Wzruszony wędrowiec stoi już w przedsionku gotowy wejść w inny wymiar.
I czasem powrócić z zaświatów w nowej odsłonie jako hologram albo remix.
Umierający Freddie miał podobno sobie życzyć, aby nie stał się nudny po śmierci. Jak na razie, po trzydziestu latach nic nie wskazuje na to, że muzyka Queen jest nudna, skoro wciąż powraca w różnych aranżacjach i coverach, a panowie May i Taylor wciąż podczas swoich koncertów gromadzą niemałe tłumy na trybunach. Menadżer grupy, Jim Beach, dba, by kolejne solowe nagrania Freddiego wciąż były atrakcyjne i brzmiały tak, jakby były wyprodukowane w obecnych czasach. Niedawno miała premierę kolekcja singli Mercury’ ego „Never boring” w ekskluzywnym wydaniu na cd i vinylach, dzięki czemu zdesperowani fani starych nośników nie muszą się obijać po komisach w celu zdobycia upragnionego czarnego dysku. Zresztą czarne to przeżytek, teraz są kolorowe jak ostatnie wydania albumów Queen na 40 lecie istnienia. Zespół troszczy się bardzo o luksusowe wydawnictwa swoich ponadczasowych hymnów. Fani doskonale wiedzą, co dostają na płytach. Pozostaje tylko fetysz nowego opakowania i sentyment do starych, znanych piosenek. Z jednej strony to sprytne odcinanie kuponów, a z drugiej wciąż odnajdywanie w tej muzyce jakiś nowych wymiarów.
Ale czasem pośród tych powtarzanych do znudzenia playlist, znajdzie się jakaś nowość… z głosem Freda. Jakbyśmy znów cofnęli się do czasów świetności grupy, gdy istniała w oryginalnym składzie i wciąż nagrywała. Nie tak dawno słyszeliśmy „Let me in you heart again”, piosenkę autorstwa Briana Maya, która miała znaleźć się na albumie „The Works”, ale w końcu doczekała się swojej premiery trzydzieści lat później, podobnie jak duet z Michaelem Jacksonem („There must be more life than this”). Również po takim okresie (około trzydziestu czterech lat) inna piosenka ujrzała światło dzienne. Była ona już znana fanom jako niedopracowane, charczące demo bez ładu i składu, pochodzące z sesji do albumu „The Miracle”. Mowa tu o utworze „Face it alone”, który swoim melancholijnym nastrojem pasuje także na „Innuendo” lub „Made in heaven”. Szkoda, że premiery tego utworu nie doczekał oddany fan królowej, Taylor Hawkins.
Utwór robi wrażenie, tak jak liczba wyświetleń. W ciągu trzech tygodni od premiery na You Tube, piosenka została odtworzona już ponad dziesięć milionów razy. Nieźle jak na emerytów, którzy zastosowali parę sztuczek w Pro Tools, by znów wskrzesić swojego nieodżałowanego króla. W sumie nie ma się co dziwić, jeśli legenda powraca z nowo-starą piosenką. Coś, co wcześniej nie nadawało się do wydania, za parę lat w połączeniu z nowszą technologią znów może olśnić słuchaczy. Ciekawe ile jeszcze takich zapomnianych, zakurzonych klejnotów znajduje się w skarbcu Królowej? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć archiwista zespołu, Greg Brooks. Z pewnością ma wielu „przyjaciół”, którzy nieustannie go pytają o nieznane utwory Królowej, choćby owiany tajemnicą „Assassin”. Ale wróćmy do utworu, który stał się już hitem: „Face it alone”. A może jednak hitem na siłę?
Gdy posłuchamy tej piosenki kilkanaście razy, jakoś czar pryska. To właściwie jedna zwrotka skopiowana dwa razy plus refren. Czuć dreszcze, że to coś nowego z głosem Freddiego, ale zarazem ma się wrażenie, że to taka piosenka zrobiona na siłę. Ledwie parę strzępów posklejanych dość zgrabnie, ale bez tego polotu, jaki czujemy choćby na „Made in Heaven” czy w ostatniej produkcji „Let me in your heart in again”, gdzie było więcej materiału wyjściowego. Wraz z premierą „Face it alone” zespół zapowiedział także kolekcjonerskie wydanie albumu „The Miracle”, gdzie znajdziemy w sumie pięć płyt ze znanym już nam materiałem, wzbogaconym o niepublikowane utwory, alternatywne wersje znanych piosenek, teledyski i wywiady. Miło. Ale jak zwykle Queen mami nam oczy. Bo ponad 85% tego materiału jest dobrze znana najbardziej ciekawskim fanom grupy, którzy sporo szperali w internecie. Dziwne, że w tym zestawie nie znalazły się wersje demo utworu „Affairs” (prezentowanym na zlocie fanów we Włoszech w 2011) „Too much love will kill you”, które było nagrywane w tamtym okresie (1987-1988). Ale za to dostaniemy takie utwory niespodzianki jak „Water” czy „You know you belong to me”. Najwierniejsi fani to wiedzą, że należą do Królowej i kupią od niej każdy kit.
Niegdyś szybki pociąg Królowej, który pamiętaliśmy z teledysku „Breakthru” mknął, nie dając wytchnienia słuchaczom, mknął nawet wtedy gdy zespół przeżywał ciężkie chwile związane z chorobą Freddiego. A potem jakoś ta lokomotywa zwolniła. Freddie już wysiadł, parę lat później na następnej stacji „emerytura i spokój” wysiadł także John. I tak kolejka zatoczyła koło. Znów Brian i Roger. Wielki uśmiech, który był logo Smile, wydłużył się i zakręcił, zmieniając się w wielkie koło, by dać inicjał Q, z którego wydobywa się nowa droga… do tego samego.
Zasady na królewskim dworze są właściwie takie same już prawie od dwudziestu paru lat, czyli od czasu, gdy MayLor zdecydował się znów koncertować pod szyldem Queen, grać do znudzenia playlistę z koncertu na Wembley, to samo w kółko, że aż biedny Paul Rodgers w końcu się znudził, będąc ciągle przyrównywanym do Mercury’ ego. Choć tutaj trzeba oddać sprawiedliwość i napisać, że formacja „Queen + Paul Rodgers” wydała nowy album (nie żadną kompilację najlepszych, ale płytę z nowymi piętnastoma piosenkami) „Cosmos Rocks”. Całkiem udana i długa płyta, gdzie znów słychać talent kompozytorski Maya i Taylora, ale to wciąż za mało, by porwać tym tłumy. Podobny syndrom przeżywała grupa Genesis, wydając nowy album, „Calling all stations” z Rayem Wilsonem na wokalach.
Publiczność i tak chce słuchać bardziej tych wielkich hitów z lat świetności, a nie czegoś zupełnie nowego. Tak więc nowy album Queen z obecnym wokalistą, Adamem Lambertem to raczej wielki znak zapytania. Chwila, chwila, przecież „Lambert”, to również nazwisko aktora, Christophera Lamberta, grającego w „Nieśmiertelnym”, do którego muzykę skomponował właśnie Queen, zamieszczając ją na albumie „A kind of magic” (co za dziwny zbieg okoliczności, że druga część filmu „Nieśmiertelny” miała swoją premierę w 1991 roku, kiedy Frieddie już umierał). I znów historia się domyka. Stare dopełnia nowe. Adam Lambert pieje „The Show must go on” przed nową publicznością, gdzie widać dzieci i wnuki starych, oddanych fanów. Powtórki z rozrywki są może i dobre. W końcu młodsze pokolenia mogą zobaczyć podstarzałych mistrzów na scenie, którzy śpiewają dokładnie to samo, co kilkadziesiąt lat wstecz. Różnica jest taka, że Pan May ma teraz białe włosy, a pan Taylor częściej wychodzi z mikrofonem, by dowartościować się jako wokalista, podczas gdy za bębnami gra jego syn, Rufus, podobnie zresztą jak w Genesis, Phil Collins śpiewa stare przeboje, a jego syn Nick wybija rytm. Muzyka łączy pokolenia na scenie i wśród publiczności.
Wciąż mnie zdumiewa, co jeszcze Queen wymyśli, by zachwycić fanów na nowo. Stare piosenki w nowych aranżacjach, nowe technologie w występach, nowe możliwości, podkłady karaoke, hologramy z Wembley, gry komputerowe i tradycyjne (Monopol, Scrabble) z marką Queen, no i jeszcze figurki muzyków. Wszystko co chcesz. Słuchaj, baw się, bądź z Królową. Queen nie próżnuje. Albo koncertuje, albo to za nich koncertują. Albo jakaś orkiestra symfoniczna lub wierny cover band, próbujący naśladować nie tylko muzykę ale i wygląd artystów. Innymi słowy, Królowa nie schodzi z afiszów. Ale Queen to nie tylko płyty i wstępy. We wrześniu 2023 roku mogliśmy podziwiać wystawę Freddie Mercury in his own w Domu Aukcyjnym Sotheby’ s. Fani mogli zobaczyć, to co od lat było skrywane w rezydencji Freddiego, Garden Lodge: meble, garderobę, porcelanę, fortepiany, płyty, sprzęty grające i wiele innych bibelotów i antyków z dawnych czasów. Większa część z nich została także wystawiona przez spadkobierczynię, Mary Austin na dobroczynną aukcję. Na You Tube możemy zobaczyć, jak przebiegała między innymi aukcja legendarnej korony, którą Freddie zakładał podczas ostatniej trasy „Magic tour” czy drzwi do jego posesji, na których fani składali podpisy. A jeszcze wiele innych, ciekawych przedmiotów czeka na grube portfele kolekcjonerów.
Ostatnio z inicjatywy menadżera grupy, Jima Beacha otwarto już czwarty hotel w Montreux „Freddie Mercury Hotel”, gdzie wokalista tak dobrze się czuł pod koniec życia. W 2013 roku otwarto ponownie Mountain Studio Experience (akurat w tym roku, kiedy zmarł producent David Richards), a właściwie jego najważniejsze pomieszczenie, czyli reżyserkę. Sama sala nagrań została przerobiona na kasyno. To właśnie tu Deep Purple śpiewał o „dymie na wodzie” i tu Freddie nagrał ostatnią piosenkę, „Mother love”. Teraz po trzydziestu latach fani mogą zasiąść przed konsoletą mikserską i posłuchać tego utworu w różnych wersjach, bawiąc się suwakami i wyciszając poszczególne ścieżki instrumentów. Oczywiście najbardziej ekscytująca jest możliwość wysłuchania samego głosu wokalisty (acapella). Na YouTube również można znaleźć rozbite na kawałki największe hity grupy Queen i poczuć się tak, jak w momencie nagrywania tych piosenek, gdy muzycy słyszeli poszczególne partie instrumentów. A takie osobne puzzle to także pożywka dla wszelkiej maści producentów, którzy tworzą nowe przeróbki, remixy Queen, udowadniając tym samym, że ta muzyka ma wciąż potencjał… skoro ma królewskie DNA. Nieskończona kreatywna energia. Dopóki ją masz, jesteś Królem Życia.
A legenda głosi, że kiedyś powróci dawno nie wdziany Król, pokona smoka, obudzi uśpioną Królową. I znów zagra hymn na wielkim stadionie.
Komentarze
Prześlij komentarz