PHIL COLLINS. BOTH SIDES. JEKYLL/HYDE
BOTH SIDES STORY
Trzydzieści lat minęło od premiery tego albumu, podobnie jak od płyty Stinga „Ten Summoner’s tales”. To płyta zupełnie inna niż wszystkie, które dotąd wydał Collins. I dobrze. Choć trzeba przyznać, że dramatyczne kulisy nagrywania tego albumu przypominają trochę powstanie pierwszego solowego albumu perkusisty Genesis. Muzyk po raz kolejny się rozwiódł i przekroczył w metryce magiczną liczbę 40. W roku 1993 Collins pożegnał jednego ze swoich muzyków, zmarłego saksofonistę Dona Myricka, którego solo usłyszymy choćby w utworze „One more night”. To wszystko skłoniło artystę do zrobienia życiowego bilansu, wyciszenia się i przełożenia emocji na ciekawe piosenki. Jak sam Collins przyznawał w wywiadzie, mimo kryzysu emocjonalnego, pisanie piosenek do tej płyty szło nad wyraz łatwo. Powstało w sumie siedemnaście kompozycji.
W okresie, gdy „Both sides story” było tworzone i promowane, Collins również wrócił do aktorstwa. Jak widać, na wszelkie kryzysy najlepsza jest twórcza praca. Wcześniej mogliśmy podziwiać jego występy w „Miami vice”, „Busterze” czy w „Hooku”. W 1993 zagrał główną rolę w komedii „Frauds”. Co ciekawe w filmie bohaterka, Beth Wheats również przeżywa kryzys psychiczny, tyle że po nieumyślnym spowodowaniu śmierci jej przyjaciela, który postanowił się włamać do jej domu, by tak wyłudzić ubezpieczenie. Beth po tej krwawej akcji ratuje się malowaniem obrazów, a tymczasem sprytny agent ubezpieczeniowy, Roland Copping (Collins) węsząc oszustwo swoich klientów, postanawia wyłudzić trochę pieniędzy Beth i jej męża. Zaczyna się gra, w której decydujący jest rzut kostką. Więc i my rzućmy, by wybrać na oślep jakąś ścieżkę pośród tych jedenastu, jakie nam tu prezentuje artysta.
„Both sides” został całkiem dobrze przyjęty, w Wielkiej Brytanii osiągnął 1 miejsce, 8 w Australii i 13 w Stanach Zjednoczonych. Jednak single: „Everyday”, „Can’ t turn back the years” czy tytułowe „Both sides” nie przetrwały próby czasu tak jak przeboje z lat osiemdziesiątych: „Against all odds”, „Another day in paradise”, „One more night”, czy „In the air tonight”. „Dwie strony” to płyta bardziej intymna i właściwie w całości wyprodukowana przez samego Collinsa, który gra tu na większości instrumentów, ściślej pisząc, gra na syntezatorach o różnych barwach. Nawet zagrywki na bębnach nie układają się w jakieś wymyślne, popisowe figury rytmiczne i przejścia. Artysta prezentuje tu bardziej kompozycje o transowym, medytacyjnym, chłodnym charakterze.
Zniknęły gdzieś te swingowe plastikowe, cukierkowe brzmienia keyboardów, big-bandowe aranżacje z trąbkami i cały sztab zdolnych muzyków, dopełniających orkiestrę Collinsa (spokojnie, ci zdolni ludzie powrócą podczas trasy koncertowej „Both Side Story”). Tymczasem na płycie jest tylko Phil i wiele emocji po kolejnym rozwodzie: od tęsknoty, żalu, melancholii. Ironicznie można stwierdzić, że te małżeńskie kryzysy sprzyjały Collinsowi w jego karierze. Zaczęło się od płyty „Face value”. No i proszę! Do dziś przechodzą dreszcze, gdy słyszy się „In the air tonight”.
Zresztą puls i melancholijny klimat tej legendarnej piosenki można wyczuć w kompozycjach „Please come out tonight” czy „We fly so close”, gdzie słychać wyraźnie maszynę Rolanda CR-78, na której opiera się warstwa padów oraz keyboardu o barwie gitary hiszpańskiej (albo cytry), a potem już wchodzą bębny z efektem podmuchu wiatru. „Both sides story” w porównaniu do późniejszej, „słonecznej” „Dance into the light” jest bardziej spokojna, minimalistyczna i zarazem głębsza w warstwie muzycznej, w której odbijają się równie refleksyjne teksty Collinsa. Przeważa tu średnie tempo lub wolne, ale są też wyjątki. Tytułowa, pierwsza ścieżka, „Both sides story”, środkowa „Survivors” oraz przedostatnia „We wait so wonder” (ze szkockimi dudami w tle i marszowymi werblami) utrzymane są w dość szybkim tempie, podkreślając nasze zagonienie i ślepotę na problemy świata. Tytułowa ścieżka w swojej tematyce społeczno-obyczajowej, a także w wideoklipie nawiązuje do „Another day in paradise” czy „No son of mine” Genesis. Collins w płaszczu przechadza się po ulicach między bezdomnymi i wpada do domów skłóconych ludzi, by relacjonować nam to lub tamto. Jeszcze chwila, a sam będzie wyglądał, jak na planie teledysku „Thats’ all”. Nie, to nie wszystko. Musimy coś zrobić. Collins lubi diagnozować, snuć morały ze swojej ambony, wyśpiewując cały czas, że wobec tego ogromu spraw czekamy i się dziwimy, zamiast podjąć konkretne działania.
Środek płyty to już znacznie wolniejsze utwory opowiadające o zapominaniu rysów bliskiej osoby, o tym, że nie można cofnąć lat (z charakterystycznym, syntetycznym podkładem perkusyjnym przypominającym barwą „One more night”) i nie można znaleźć swojej drogi. „Can’ t find my way” to jeden z tych utworów, gdzie rytm wybijany na akustycznych tomach tworzy bardzo „organiczny” nastrój. Początek trochę kojarzy się z „I don’ t care anymore”, gdzie bębny wyrażają gniew, żal, natomiast w tym utworze akcenty padają trochę inaczej, jak nieostrożne kroki zagubionego człowieka, który kluczy między swoimi problemami. Potem znów między bębny wchodzi sampel oddechu, jakby czuć było jakiś przełom w tej sytuacji, ulgę. I znów pojawia się solo na keyboardowej „cytrze” wędrowca, który rusza dalej przed siebie. Nadchodzi ciemność, a potem znowu słońce, które wysusza łzy. Nieco weselszym utworem utrzymanym w klimacie „country Mcdonald” jest „We are sons of our fathers”, gdzie usłyszymy banjo, tubę oraz rytm wygrywany miotełkami. Pojawi się znowu znajomy syntezatorowy cienki, tęskny, „miauczący” dźwięk, który słyszeliśmy w „Can’ t turn back the years” w partii refrenu.
To jedna z tych płyt, których najlepiej się słucha samotnie, najlepiej w nocy. Spokojna, relaksująca muzyka, sprzyjająca medytacji nad swoją drogą, chłodzący strumień zimnych dźwięków, kojących rany niejednego nadwrażliwca, który skrył się przed drapieżną rzeczywistością.
Płyta, która pokazuje, że smutne, negatywne emocje można zmienić w coś pięknego, dokonując twórczego recyklingu, nagrać płytę, namalować obraz, napisać wiersz, książkę, zrobić remont. Znaleźć jakieś twórcze ujście dla tych wszystkich sprzecznych nastrojów, które czasem zbyt mocno nami targają. Płyta, która podsumowuje i daje nadzieję na coś lepszego. Bo przecież trzy lata później, w 1996 roku Collins wyda weselszy album „Dance into the light” i zakocha się w swojej przyszłej, trzeciej żonie. Nagra muzykę do „tarzana” nagrodzoną Oscarem.
A potem się rozwiedzie
I znów nagra kolejny refleksyjny album.
Taki to już rytm Phila
Grunt, że wciąż ma w sobie feela
Komentarze
Prześlij komentarz