UŚPIONY (FRAGMENTY)

Ciekawe, czy to się czuje, że dziś akurat będzie ten dzień, który zmieni wszystko. Całe twoje życie. Ten poranny niepokój. Gdy budzisz się przed czasem, spocony, przerażony. Inni już dawno są gdzieś na szczycie… dogonisz ich? Podobno scenariusza jak i opowieści nie powinno zaczynać się od przebudzenia głównego bohatera, ale budzik dzwonił tak głośno… nie dało się go zlekceważyć. Palnął głupstwo. Chris runął na podłogę, otworzył powoli oczy i jęknął. Zaspał. Miał się jeszcze uczyć, miał odrobić zadania z matmy. Akurat w tą ostatnią noc, która jest tak pojemna, cierpliwa, ciepła. Przyjmuje wszystkie obowiązki, czeka jak pociąg do ostatniej chwili, a potem odjeżdża, a ty zasypiasz i budzisz się zupełnie nieprzygotowany. Oszukała cię. Niewdzięczna. Chris spojrzał ze wstrętem na zeszyty i książki. Pozostało mu je tylko spakować do plecaka i otworzyć pięć minut przed lekcjami. Marny plan. A najgorsze, że ostatnio Chrisowi zdarzało się to dość często. Lubił się uczyć na ostatnią chwilę, by mieć wszystko na świeżo. Z trudem się pozbierał, jak żołnierz po bitwie. O co walczył? Zapewne o ostatnie słodkie chwile relaksu. Uśpił czujność. A teraz musiał zmartwychwstać do obowiązków. Z bólem głowy, z mdłościami i znudzeniem spakował się i ruszył po schodach w dół. We wszechstronnie urządzonej kuchni krzątała się mama, która wkraczała w nowy rozdział swego życia. Miała już za sobą rozdział przykładnej gospodyni i opiekuńczej matki. Teraz, gdy Chris kończył liceum, ona planowała wrócić do pracy jako architekt. Wcześniej już sporo szkicowała, malowała. Nie było ściany, na której nie wisiałby jakiś koncept ciekawego budynku. Janet miała sporo do zaoferowania. Wiedziała o tym. Czuła się tak, jakby przebudziła się pod długim śnie. Jej mąż, Nigel był za to wziętym agentem ubezpieczeniowym, a ostatnio nawet myślał, czy by nie założyć z żoną firmy architektonicznej. Czy byłby to dobry pomysł, czy może raczej idealny przepis na kryzys małżeński? Czemu by nie spróbować? Chris przecież wybierał się daleko na studia, bo jak sam mówił: „chcę zmienić klimat”. Póki co musiał zmienić trochę nastawienie, jeśli chciał zdać zadowalająco egzaminy, by wstydu nie było!

 — No w samą porę. Tu masz kanapki, sok. — Wskazała Janet. Chris pokiwał głową i zapakował to wszystko do plecaka. Sok zaś wypił od razu jednym haustem.

 — Jeszcze ci się nie znudziło podawać mi śniadanie? — Zażartował Chris

 — Powiedzmy, że to mój ostatni dzień na stanowisku przykładnej gospodyni i matki, a tak w ogóle lepiej się uczesz… — Przejechała ręką po nastroszonych włosach Chrisa. Chłopak się uśmiechnął i przygładził je.

 — Może cię podwieźć? — Zapytał ojciec zerkając na swój piękny, srebrny zegarek.

 — Spokojnie, chętnie się przejadę na rowerze, zdążę. — Odparł niechętnie Chris

 — Obyś zdążył… i na studia. Masz już plan… — Chris odwrócił się gwałtownie w stronę ojca i odparł.

 — Tato, błagam, nie o siódmej rano…

 — Ale… — Nigel próbował jeszcze walczyć, ale Chris to uciął jednym wyrazem

 — Idę — Po czym potknął się o rozwiązane sznurówki.

 — Sznur… — zaczęła Janet z zakłopotaną miną. Chris z niezadowoleniem zawiązał sznurówki i w końcu wyszedł z domu.

 — No i co? Może lepiej, gdybym jeszcze… — zaczęła Janet.

 — Przestań, nie możemy go cały czas niańczyć, a tobie przyda się taka samorealizacja — powiedział z uśmiechem Nigel i dopił kawę z filiżanki.

 — No proszę. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko rozwinąć skrzydła.

 — Więc idziesz na swoje?

 — Myślałam, żeby na początku popróbować u Franka, a jeśli to nie wypali… to zacznę sama.

 — Pomogę ci. — Zaoferował się i sprawdził coś w teczce. Po czym jeszcze zapytał:

 — A czy Frank to…

 — Już tyle razy o niego pytałeś. To mój kolega ze studiów. Aż tak cię interesuje?

 — Ty mnie interesujesz. — Dodał z uśmiechem.

 — Lepszego sukcesu nie mogłam sobie wymarzyć. Wracam do pracy i mąż wciąż się mną interesuje, a syn…

 — Wciąż ma problem z określeniem drogi życiowej. — Powiedział zawiedzionym głosem Nigel, dopijając kawę.

 — Oj przestań. Nie można od razu wiedzieć, co będzie robiło się przez kolejne dwadzieścia lat. Przecież my nie wiedzieliśmy… — Janet zaczęła zmywać naczynia.

 — Szaleni i młodzi.

 — Przestań, bo zaczynamy rozmawiać jak stare zgredy. — Powiedziała ze śmiechem Janet odkładając talerze na półkę

 — Wiem, nie powinienem naciskać. — Nigel westchnął, obrócił się po pokoju, po czym dodał na swoje usprawiedliwienie”

 — Ale za każdym razem, gdy go pytałem. — Janet posmutniała i odparła.

 — No cóż, może nie był gotowy nam powiedzieć. Niech na razie się skupi na tym co jest.

 — Dobra, idę. A ty pomyśl o tym.

 — Byśmy rozkręcili razem firmę?

 — A czemu nie? Tylko bez Franka.

 — Pomyślę. — Powiedziała uśmiechając się. Mąż pomachał jej ręką, z której zwisały srebrne kluczyki do samochodu.

Podczas gdy Nigel rozsiadał się za kierownicą swego Jeepa, a Janet spoglądała przejęta na swoje szkice i prezentacje architektoniczne, Chris sunął na rowerze ulicą, wzdłuż której stały różne luksusowe domy, które zdawały się krzyczeć na przechodniów, by je podziwiano ze wszystkich stron. Nawet Chris musiał spojrzeć na kilka tych pałaców. Po prostu musiał. Choć przy tej prędkość, jaką osiągnął na swoim wypasionym rowerze, dobrze by było, aby się skupił na drodze. Tak jak w życiu, musiał się teraz skupić na szkole i obowiązkach, na mozolnych ćwiczeniach, by wyciągnąć normę. Mógł jechać szybko, ale powinien patrzeć przed siebie, na konkretny cel. Starał się jak mógł, ale coś wciąż go rozpraszało. Jechał za szybko, ale to frustrujące poczucie, że był nieprzygotowany do dzisiejszych zajęć, wzmagało w nim gniew, który musiał jakoś wyładować. Najlepszym sposobem było nieustanne pedałowanie. Chętnie by zmienił kierunek trasy, byleby tylko dziś nie być w szkole. Tyle że on już znał te sztuczki i wiedział, że urządzając sobie wagary, narobi sobie jeszcze więcej kłopotów i zupełnie wypadnie z toru, który miał go prowadzić do ukończenia szkoły. Pamiętał dobrze te kłótnie po wywiadówkach. Nie chciał do tego wracać. Co chwila rozglądał się po domach, marząc skrycie, że kiedyś też może będzie miał taki dom, albo Janet mu go zaprojektuje. Pewnie by zaprojektowała by mu zamek. Nie. Tylko nie to. Nie dałaby mu żyć po swojemu.

Nagle zauważył, że jakiś samochód jedzie równolegle z nim. Spojrzał na uśmiechniętego kierowcę w czerwonym kabriolecie. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznał w nim swojego znajomego ze szkoły, Hendersona, który jak widać, wreszcie uprosił ojca, by sprezentował mu auto, bo wypada czymś dojeżdżać do szkoły.

 — Siema Willis! Co to, ćwiczysz formę na swoim rowerku?

 — Jadę do szkoły, tak jak ty. — Odparł żartobliwie Chris. Henderson opuścił okulary na sam czubek nosa i roześmiał się.

 — Jak ja?

 — Ok. Nie do końca jak ty. Ale…

 — Obyś się kiedyś dorobił takiego wózka.

 — Prędzej inwalidzkiego.

 — No to jeszcze długa droga. Póki co ciesz się, że możesz pedałować na tym swoim rupieciu.

 — Robi wrażenie, nie.

 — Nie zaprzeczę – powiedział z podziwem Chris.

 — No widzisz. — Odparł z zawadiackim uśmiechem Henderson.

 — Widzę, widzę. Wybacz, że nie mam lupy, by dostrzec to autko, ale twój szpan czuję na kilometr.

 — Oż ty. — Henderson się zaśmiał i pogroził palcem.

 — Zawsze potrafiłeś szpanować. Brakuje tylko laski obok. — Henderson jeszcze bardziej zwolnił samochód.

 — Otóż to, ale myślę, że jakąś wyrwę, jak będę wracał ze szkoły.

 — Ty to masz tupet. — zaśmiał się Chris.

 — Trzeba być pewnym siebie, jak nigdy, potem może być za późno

 — Może.

 — Nie może, zawsze! — Henderson pogroził palcem. Chris westchnął i spojrzał na słoneczny bulwar, który się przed nim roztaczał.

 — Skąd masz w ogóle ten wózek? Takie prezenty to raczej chyba na koniec szkoły, nie — dziwił się Chris.

 — Może u ciebie. Ja już mam studia w kieszeni. Samochód to formalność. — Wzruszył ramionami i dodał

 — Tak na nową drogę życia. No cóż jedni ją pokonają w kabriolecie, a inni na rowerze. Adios! — podsumował Henderson i przeżuł gumę, ukazując swoją śnieżnobiałe zęby. Trzeba przyznać, że w tym samochodzie prezentował się jak chłopak z reklamy, ale nagle czar prysł, bo kilka samochodów za nim zaczęło trąbić.

 — Ty rusz się w końcu lalusiu! — krzyczeli. Henderson się odwrócił z groźną miną, potem pomachał Chrisowi i dodał gazu. Samochód jak rakieta wystrzelił po ulicy i już po chwili go nie było. Ruszył sznur spóźnionych aut. Chris się uśmiechnął, zerknął na zegarek i również przyspieszył. Wreszcie zauważył uczniów idących leniwie w kierunku szkoły. Był już niedaleko. Piętnaście minut. Niezły wynik. — Pomyślał. Przynajmniej tak warto było się pocieszyć w obliczu nieszczęść, jakie go czekały. Ledwo co minął wystrzałowe domy za klika milionów dolarów, a już zobaczył zjawisko, które na nim robiło największe wrażenie. Wśród uczniów, idących do szkoły, którzy zdawali się być jak strumienie tej samej rzeki, płynącej do jednego morza, dostrzegł Kathleen Shaford. Chris jednak jak dotąd nie zdobył się na jakąś inicjatywę, by chociaż coś powiedzieć tej dziewczynie. Zawsze ją tylko obserwował, podziwiał. Tylko na tyle go było stać. Kathleen po raz kolejny, jak wcześniej, przeszła obok niego, nawet go nie dostrzegając. Zwolnił nieco i wciąż się w nią wpatrywał. Nagle usłyszał jakieś krzyki, nawet się nie zorientował, gdy poczuł silne uderzenie w bok. Poszybował kilka metrów nad ziemią i spadł na asfalt. Co za scena. Jak w tych filmach akcji. Jakby tuż obok był wyświetlany film w wersji 4K. I była nawet krew. Ciężarówka gwałtownie wyhamowała i wysiadł z niej jakiś nieogolony gość w dżokejce. Krzyczał, przeklinał. Ktoś szybko wykręcił numer karetki. Wszyscy patrzyli, jak jeszcze kręci się koło od roweru, niczym koło fortuny-ruletki, w której tym razem Chris nie miał szczęścia. Wszyscy patrzyli, jak leży bezwładny, patrzyła nawet Kathleen — ten pierwszy raz zwróciła uwagę na Chrisa. Chyba nawet Henderson wybiegł z samochodu i zdjął swoje okulary. Rety, wyglądał tak autentycznie. Wszyscy patrzyli tak, by nie być obojętnymi, by coś zrobić w tym przedstawieniu, ale pewnie część tych ludzi za chwilę wróci do swoich obowiązków. No może z lekkim poczuciem, że trzeba doceniać każdą chwilę w tej ruletce.

Janette po długiej nieobecności w grze zwanej karierą, wreszcie postawiła na wszystko. Siedziała właśnie przed Frankiem, mężczyzną w średnim wieku w okularach, z rozwichrzonymi, siwymi włosami i przedstawiała mu na wielkich arkuszach swoje koncepty

 — Tak to bardzo dobre. — Powtarzał co chwila, przyglądając się różnym budynkom, niektórym wręcz o nazbyt futurystycznym wyglądzie.

 — Tu szkło, skandynawski minimalizm, drewno, beton i ta konstrukcja. Wspaniałe.

 — Och, już przestań udawać, że…

 — Nie udaję, naprawdę… — odparł Frank, ale Janette tylko się skrzywiła. Frank wreszcie zdjął okulary i z uśmiechem oświadczył:

 — Dobra bez tych komplementów. Konkrety. Chyba będę miał dla ciebie pewne zadanie. — Janette się wyprostowała na krześle.

 — Słucham.

 — Mam takiego klienta. Dość ekscentryczny. Właśnie dziś mam się z nim spotkać. Możemy mu pokazać twoje projekty. Może wskaże różne ciekawe elementy, a ty je potem połączysz w jedną całość.

 — Czemu nie.

 — Ale uprzedzam cię to dość wymagający gość. Ma kasę, więc może wybrzydzać, ile dusza zapragnie. Od ciebie oczekuję cierpliwości i kreatywności. W tej branży inaczej się nie da.

 — W porządku, nie mogę się doczekać. — Powiedziała podniecona Janette.

 — A póki co pokażę ci biuro, zobaczysz nasze dotychczasowe realizacje, modele, projekty.

 — Wspaniale. — Frank oprowadzał Janette po wielkim biurze, które przypominało wnętrze starej fabryki z wielkimi oknami i odrapanymi ścianami. Co parę metrów znajdowało się stanowisko z komputerem, gdzie siedział jakiś zamyślony człowiek, a na półkach stało mnóstwo różnych modeli architektonicznych. Janette była coraz bardziej zauroczona tym miejscem.

Klient, który zjawił się w biurze w dwie godziny później zdawał się być wyraźnie zauroczony Janette. Widać było, że był starszy od niej i nosił się jak jakiś hrabia zarówno pod względem ubrań jak i manier, choć potrafił wybrzydzać jak niejeden rozpieszczony dzieciak. Janette cierpliwie łączyła na szkicu poszczególne zachcianki pana Carlise’ a, który co chwila sugerował, by tu dodać wieżę, tam schody, tu poprowadzić łuk, tu wyostrzyć. Prace nad bryłą trwały ponad dwie godziny, a Janette nawet nie zauważyła, kiedy Frank zostawił ją z klientem, który również nie szczędził pochwał pod adresem pani architekt. I nie chodziło mu tylko o rysunki, wizje, ale również i urodę. Powoli w tej rozmowie dało się słyszeć więcej śmiechu niż powagi. Siedzieli obok siebie, Janette cierpliwie nanosiła zmiany na wielkim arkuszu, podczas gdy Carlise wodził wzrokiem po jej szyi. Przez chwilę ich spojrzenia się zetknęły. Janette poprawiła włosy i się zarumieniła. Potem jeszcze jakiś żart i znów śmiech.

Dla Franka jednak najważniejsze było to, że z tej swobodnej konwersacji wyłoniła się już konkretna wizja domu.

 — Właśnie o to mi chodziło, żebyś się dowiedziała, czego on chce.

 — Ale przecież dobrze wiesz, że pewnie za tydzień on znowu zmieni koncepcję. Możemy tak się szarpać… cały rok, albo i dłużej.

 — Szarpać? Moja droga, to chyba były przyjemne chwile dla ciebie z panem Carlisem? — Zapytał prowokacyjnie Frank, poprawiając okulary. Janette tylko się zarumieniła i poprawiła włosy.

 — To był mój sprawdzian cierpliwości. Ale szczerze, dawno nie spotkałam tak uroczego, a zarazem tak upierdliwego mężczyzny.

 — Zaiskrzyło? To dobrze. To będzie ciekawa współpraca.

 — Taaa i bardzo długa. Kto wie, czy kiedykolwiek postawimy pierwszą cegłę na placu budowy.

 — Ale nie robimy tego za darmo. Za kolejny poważny projekt dostaniemy już sporą zaliczkę…

 — No proszę, czyli zdałam test? — Zapytała z założonymi rękami.

 — Oczywiście moja droga. — Zapewniał ją Frank. Mogliby jeszcze długo celebrować ten udany powrót Janette do świata architektury, ale nagle zadzwonił telefon. Kobieta spojrzała na ekran. To był Nigel. W samą porę, jeśli chciał przerwać radosne chwile z Frankiem.

 — Przepraszam, odbiorę. — Powiedziała.

 — Spokojnie, ja idę do siebie. — Frank się już oddalił, a Janette odebrała telefon.

 — Tak Nigel, sprawdzasz, czy przypadkiem zostałam na stałe w biurze u Franka? Muszę ci powiedzieć, że chyba zostaną dość długo. Mamy pewien ciekawy projekt do realizacji, a klient jest…

 — Słuchaj, coś się stało. — powiedział twardym tonem Nigel. Janette nieco zaskoczona umilkła.

 — Nasz syn jest w szpitalu.

 — Co się stało, no mów! — Krzyknęła tak głośno, że nawet Frank się zatrzymał i z niepokojem śledził reakcję koleżanki.

 — Szpital świętego Piotra… — dokończył Nigel.

 — Już jadę.

 — Lepiej weź taksówkę, bo w takich nerwach…

 — Wiem… — rozłączyła się, a w jej oczach wirował strach. Po jednym telefonie zmieniła się z radosnej, spełnionej kobiety w kłębek nerwów. Gdyby teraz przyszedł ten rozkapryszony klient, pewnie by doznał szoku. Szoku doznał tylko Frank, który po wybadaniu sytuacji od razu podjął się podwiezienia Janette do szpitala.

 — Nie wiem nawet co się stało. Wypadek, czy… a Nigel przecież mu proponował, że go podwiezie. — Mówiła roztrzęsiona. Frank w skupieniu i ciszy prowadził auto szybko i zdecydowanie, by dojechać na czas.

Nigel siedział w długim korytarzu, jako jeden z wielu pasażerów w tym metro oczekiwania. Zdążył już przerobić wszystkie możliwe pozycje, od zgięcia w pół, pokornego zgarbienia, siedzenia z wyciągniętymi i podkurczonymi nogami, stania pod ścianą i siedzenia z podpartą głową. Ale w każdej z tych póz był przede wszystkim oczekującym ojcem Chrisa, którego od razu poznała Janette. Podbiegła do niego, by poczuć jego silne ramiona, ale mocno się zawiodła, bo on również trząsł się tak mocno, że wręcz nie mógł ustać. Za Janette przyszedł Frank. Skinął tylko głową, czując, że wszelkie słowa, niemogące opisać stanu zdrowia Chrisa są zupełnie zbyteczne. Zacisnął usta, tak na wszelki wypadek. Sam nie wiedział, czy iść, czy zostać. W poczuciu obowiązku usiadł trochę dalej, by nie przeszkadzać im.

 — Co mówią lekarze? — Zapytała szeptem i odsunęła swoją głowę od głowy Nigela.

 — Stan jest poważny. Chris doznał silnego wstrząsu głowy. To było zderzenie z ciężarówką.

 — Rany boskie. — Westchnęła i przyłożyła pięść do ust, jakby chciała walczyć, ale nie wiedziała z kim. Przez korytarz przeszły jakieś cienie również oczekującego wyroku i zniknęły gdzieś w oddali.

 — Więc dziś pan zaczyna? — Zagadnął lekarz z siwą brodą, przeglądając papiery, podczas gdy adresat jego słów stał przed nim nieco zmieszany. Był to młody człowiek o nieco niedbałej posturze, trochę zagubiony, niepewny siebie przygryzał wargi, oczekując na kolejne słowa siedzącego lekarza, pochłoniętego lekturą jego podania o rozpoczęcie praktyki neurologicznej w szpitalu świętego Piotra.

 — Taaaa… ja właśnie… — miał się już tłumaczyć, ale tamten lekarz mu przerwał.

 — No dobra, mamy tu sporo neurologicznych przypadków, a pewnie jeszcze sporo dojdzie.

Nagle do pokoju weszła pielęgniarka i oznajmiła przejętym głosem:

 — Panie doktorze, są problemy z pacjentem. — Lekarz uniósł głowę, westchnął i zwrócił się do stażysty.

 — No widzi pan, panie Rabbit, już czas, żeby poznał nasz szpital od ekstremalnej strony. Za mną, tylko proszę skakać jak najwyżej. — Powiedział ze śmiechem. Peter się skrzywił i ruszył za lekarzem, który pod względem żartów z jego nazwiska nie różnił się niczym od jego kolegów z liceum. Przebiegli długi korytarz, a potem zeszli na dół i zniknęli w jednym z wielu pokoi, jakie mieściło to piętro. Nad młodym pacjentem już stało kilku lekarzy wyraźnie zasępionych, a nastroju dodawały odgłosy tłoczonego tlenu i powolnego oddechu.

 — Miał poważny uraz głowy. Zderzenie z ciężarówką.

 — Cholera.

 — Póki co jest w śpiączce

 — Stan stabilny, ale… — jakoś te wszystkie zdawkowe uwagi nie docierały do Petera, który przyglądał się uważnie twarzy pacjenta i zastanawiał, co teraz z nim będzie? Ta twarz długo odbijała się w jego pamięci, to była twarz jego pierwszego poważnego pacjenta, niewiele młodszego od niego samego. Podczas gdy on zaczynał staż, ten chłopak miał skończyć college. Teraz jednak musiał się wybudzić. Pozostało czekać.

Informacje dla rodziców nie były takie tragiczne, biorąc pod uwagę fakt, że Chris miał naprawdę sporo szczęścia, że przeżył to zderzenie. No i była nadzieja, że on kiedyś się wybudzi. Ale kiedy? Wciąż było za wcześnie.

 — Więc wszystko będzie dobrze? — Pytała przejęta Janette stojąc naprzeciwko lekarza, który jak rzecznik Złego próbował się jakoś wyplątać z obietnic i fałszywych nadziei.

 — Najgorsze za nami, ale wciąż pozostaje kwestia wybudzenia. Będziemy państwa informować. — Wystękał.

Długo jeszcze siedzieli w szpitalu. Niewiele mówili. Trzymali się za ręce, jak podczas pierwszej randki, a dookoła mieli te zimne, niebieskie ściany. Nawet nie zauważyli, kiedy Frank odjechał.

Peter jeszcze raz zajrzał do Chrisa. Ten wciąż leżał nieprzytomny. W korytarzu dało się słyszeć stukot chodaków. To pielęgniarka przyszła zobaczyć, czy wszystko w porządku.

 — To pana pierwszy dzień?

 — Raczej wstęp, jutro będzie pierwszy pełny dzień. — Wyjaśnił zakłopotany Peter.

 — Ach tak. Proszę się zdrzemnąć.

 — Tak jak on? — Peter skinął głową na Chrisa.

 — W pewnym sensie. — Odparła pielęgniarka.

 — Jestem Claire. W razie czego… znajdzie mnie pan w pokoju 403. — Pielęgniarka wyszła.

 — Dziękuję. — Odparł Peter.

Gdzieś na korytarzu chodził zdenerwowany człowiek, który mówił, że był tym kierowcą ciężarówki, który potrącił tego chłopaka.

 — Nie teraz, chłopak przeszedł operację.

 — Ale będzie żył, czy…

 — Czekamy aż się wybudzi – kierowca już nie odezwał. Zerknął w stronę siedzących ludzi. Domyślał się, że są tam rodzice chłopaka, ale nie miał odwagi przed nimi stanąć. Ruszył schodami w dół.

Nigel wreszcie się odezwał:

 — Chodźmy, musisz odpocząć.

 — Nie czuję zmęczenia.

 — Chodź, przyjdziemy jutro. — Objął ją, po czym wstali z krzesełek i ruszyli ku wyjściu. Peter obserwował ich przez okno, nim zniknęli za rogiem.

Janette z trudem wróciła do pracy, choć z drugiej strony potrzebowała teraz jakiegoś zajęcia. Gdyby nie architektura, pewnie pozostałoby sprzątanie i gotowanie. Pan Carlise był trochę zdziwiony zmianą nastroju pani architekt, która już się nie uśmiechała tyle co wcześniej. Przez chwilę poczuł się odrzucony i znów stał się trochę opryskliwy. Nie chcąc pogarszać stosunków z tak ważnym klientem, Janette wreszcie zdobyła się na szczerość i powiedziała prawdę. Po prostu wyznała, że jej syn jest w śpiączce i z niepokojem czeka teraz na jego przebudzenie, na jakiś znak. Carlise słuchał tego zdumiony. Trochę się zawstydził. Przeprosił Janette za swoje fochy i zaaprobował kolejną wersję projektu, po czym powiedział coś tak zdumiewającego, co na chwilę wyrwało Janette z tego dziwnego letargu. —

 — Jeżeli mógłbym jakoś pomóc. Jakaś rehabilitacja, albo… — zająknął się. Spojrzała na niego smutnymi oczami i odparła.

 — Panie Carlise…

 — Niech mi pani mówi Jack i w takiej chwili niech ma pani we mnie przyjaciela… przede wszystkim. — Powiedział i ujął jej dłoń.

 — Dziękuję.

 

 — To była wina tego palanta z ciężarówki! Jechał tak ostro. Policjant przesłuchał świadków. Wszyscy twierdzili, że ciężarówka jechała zbyt szybko! On musi ponieść konsekwencje! — Odgrażał się Nigel, chodząc nerwowo po mieszkaniu.

 — I co to zmieni w życiu naszego syna? — Zapytała zrezygnowana Janette.

 — Mamy odpuścić?!

 — Pewnie dostanie jakąś karę.

 — Musimy go pozwać. Stanley się tym zajmie…

 — Przestań. — Powiedziała Janette.

 — Więc nie chcesz sprawiedliwości?

 — Nasz syn jest w śpiączce. Czekam tylko aż się wybudzi i nic innego mnie nie interesuje!

William Dickers siedział przygnębiony na sofie i czytał dokument, na którym widniał napis: „wypowiedzenie”. Czarę goryczy przelewały papiery z komisariatu, gdzie widniały zarzuty wobec Dickersa o spowodowanie kalectwa chłopaka. Wziął puszkę z piwem, otworzył i napił się. W życiu nie pił tak gorzkiego piwa. Odrzucił głowę do tyłu i spojrzał w sufit.

Nigel już nie wracał do rozmów dotyczących zemsty na kierowcy. Gniew był tylko destrukcyjny. To praca stała się najlepszym lekarstwem. Zarówno Janette jak i Nigel zaczęli coraz więcej pracować. Dzielili swój czas między pracę a szpital, a dom, gdzieś zniknął z ich horyzontu. Nie tylko dom rozumiany jako ściany i pokoje. Przyjeżdżali tu tylko, aby się przespać, choć ostatnio Nigel i na noc się nie zjawiał. Janette jakoś nie miała czasu się zastanawiać, czy jej mąż coś ukrywa, czy może ma kogoś? To brednie. Nigel nigdy nie był skory do romansów. Codziennie rano wypijał filiżankę herbaty i drugą filiżankę kawy, po czym pakował swoją aktówkę i pytał obojętnym tonem, kto dziś odwiedzi Chrisa? Janette proponowała, że może w końcu razem pójdą, ale jemu ciągle coś nie pasowało. Więc wymieniali się co drugi dzień w tych szpitalnych wizytach, siedząc bezczynnie nad śpiącym synem, a potem znów każde wracało do swoich obowiązków w pracy. Chwile spędzone nad projektem i poznawanie nowych technologii, wizualizacji pochłaniały Janette coraz bardziej. Z kolei Nigel czując, że rozmowy z różnymi klientami o ich preferencjach mieszkaniowych to najlepsza forma terapii, również zwiększył ich częstotliwość, nie przejmując się zupełnie, czy dany klient kupi dom, czy może tylko pomarudzi i zabierze czas.

Spotykał zarówno ludzi starszych i młodych. Jedni chcieli coś zmienić na emeryturze, drudzy zaczynali nowy rozdział pt. „własny dom”, w którym mieli przeżywać swoje radości i wielkie dramaty. Nigel miał to już za sobą. Czuł od dłuższego czasu, że jego rodzina to wielka iluzja, która powoli się rozpada. Że za każdym razem, gdy odzywał się w domu do Janette, miał poczucie sztuczności dialogów, które wzajemnie wymieniali. Nieobecność Chrisa wyraźnie nadszarpnęła uczucie, jakie jeszcze parę lat temu iskrzyło się między Janette a Nigelem. Tak jak Janette coraz więcej czasu spędzała nad projektem domu Jacka, tak Nigel starał się znaleźć odpowiedni dom dla pewnej rozwódki po przejściach, niejakiej Mirandy Stockley, która wydawała mu się coraz bardziej interesująca.

 — Ha, ten jest niezwykły. Jestem w nim od paru minut, a czuję się tak, jakbym była w nim od wielu lat. — Powiedziała uradowana Miranda.

 — Może to ten? — Zapytał z uśmiechem Nigel.

 — Wiesz, to chyba nie kwestia domu, co towarzystwa, tego z kim jesteśmy. — Zasugerowała z uśmiechem.

 — Jak to? — Zapytał zdziwiony Nigel.

 — Może to bezczelne, co powiem, ale chyba dlatego czuję się dobrze w tym domu, bo ty tu jesteś. — Wyznała wzruszona. Nigel się tylko uśmiechnął. Stał w pustym domu, z kobietą, którą znał od kilku miesięcy i czuł się wspaniale.

Ciekawe jak czuł się Chris? Peter usilnie wpatrywał się w niego, szukał jakiś oznak, sygnałów. Lecz Chris wciąż spał. Peter podszedł do okna, odsłonił zasłony. Do sali wpadło złociste światło i to by było na tyle ze scenografii, jakie miały wprowadzić widza w niezwykły cud przebudzenia albo nawet zmartwychwstania. Ciało było wciąż na swoim miejscu, a pompa rytmicznie tłoczyła powietrze. Rabbit zmrużył oczy, westchnął i usiadł na krześle z książką, którą zamierzał czytać. Nie mógł jednak jakoś się skupić. Wciąż obserwował Chrisa, nie chcąc przegapić najdrobniejszego gestu. Zastanawiał się, jak to jest być tam gdzieś, po drugiej stronie, nad przepaścią, w zawieszeniu. On mógł w myślach prowadzić te swoje dysputy filozoficzne, ale gdy widział takiego kogoś, młodszego od siebie, kto jest w takim stanie, czuł, że nie powinien marnować ani chwili. Do pokoju weszła Janette, uśmiechnęła się, przywitała, a Peter zrozumiał, że pora już wyjść.

 — Proszę zaczekać. — Peter z zakłopotaniem na twarzy wrócił.

 — Tak. — Janette chwilę mu się przyglądała.

 — Pan jest niewiele starszy od mojego syna.

 — Odbywam tu staż.

 — Ach, czyli jakieś sześć, siedem lat różnicy. — Powiedziała wzruszona i spojrzała na Chrisa.

 — Mój syn też pewnie by teraz studiował.

 — A co, jeśli można spytać? — Próbował podtrzymać zainteresowanie, choć tak naprawdę bała się rozmowy z roztrzęsioną matkę swego nieprzytomnego pacjenta. – Janette pogładziła krawędzią dłoni twarz Chrisa.

 — Och trudno powiedzieć. Wtedy też go pytaliśmy, a on wciąż nas zbywał…

 — Wciąż szukał?

 — A pan? Jak to znalazł?

 — Długo by opowiadać. — Roześmiał się. W gruncie rzeczy sam nie wiedział, jak do tego doszedł. Powoli przypomniał sobie siebie sprzed paru lat.

 — Nie poszedłem tak od razu na studia. Zrobiłem sobie rok przerwy po collegu, imałem się różnych prac. A któregoś dnia coś sobie zrobiłem podczas remontu. Wypadek. Poszedłem do mojego wuja, który jest lekarzem. I wtedy jakoś… to mnie zaciekawiło, jego praca. No i zdałem na studia medyczne… z małymi perturbacjami. – wyjaśnił Peter, choć wszystko, co teraz powiedział było właściwie zmyślone. Prawda była taka, że nigdy nie był do końca świadom swoich planów. Nigdy nie wiedział, co zrobić ze swoim życiem. To ojciec nalegał, by poszedł na studia medyczne. „Cokolwiek z medycyną, ale żebyś miał porządny zawód” — powtarzał cały czas, a że był i wciąż jest wpływowym człowiekiem nie zawahał się załatwić synowi miejsca na uczelni pomimo jego słabych wyników z egzaminu. Potem tylko trzeba było jakoś balansować, by się utrzymać na powierzchni. Chris w końcu wybrał taką dziedzinę medycyny, by nie ryzykować zbyt wiele. Nie mógł być chirurgiem. Chyba by padł na zawał. Ale już taki neurolog pracujący z beznadziejnymi przypadkami, z ludźmi-roślinami-pomnikami, o których już zapomniała rodzina? Tu nie czuł takiego paraliżującego strachu. Tu poniekąd czuł się trochę lepiej, mając pod sobą tych nieruchomych pacjentów. Czuł, że nie jest takim nieudacznikiem, wiele ma przed sobą i powinien to docenić. Tak, tutaj się odnalazł – jak władca ludzi-pomników.

 — Ciekawe, jak Chris by to odnalazł? — Zapytała Janette, patrząc w taki sposób, że Peter tylko opuścił wzrok, by poszukać gdzieś odpowiedzi.

Janette wróciła ze szpitala, ale nie zastała w domu Nigela. By jakoś odreagować postanowiła posprzątać piętro domu. Zaczęła od pokoju Chrisa. Pokój był sprzątany chyba miesiąc temu. Było coraz łatwiej, bo przecież nikt tu nie mieszkał. Janette zaczęła przecierać półki i szafki. Umyła nawet okno, zmieniła zasłony, Pościeliła łóżka. Wpadła w jakiś szał czyszczenia, by tak szybciej się zmęczyć. Potem rozejrzała się po pokoju, wyciągnęła odkurzacz i rozpoczęła swój rytuał na nowo, by znów zająć czymś myśli. Wreszcie sięgnęła odkurzaczem pod łóżko i nagle poczuła, że w coś trafiła. Schyliła się, wyłączyła odkurzacz i wyciągnęła spod łóżka jakiś pakunek. Na opakowaniu pisało „Dla Mamy w dniu imienin”.

Miała je miesiąc temu, ale nie było żadnej imprezy. Nigel podarował jej tylko kwiaty i wyszedł. Długo wpatrywała się w to opakowanie. Usiadła na podłodze, rozpakowała paczkę i wyciągnęła flakon jej ulubionych perfum. Zdjęła zakrętkę i psiknęła w pustkę. W powietrzu rozniósł się delikatny zapach cytrusów. Odłożyła flakon, ukryła twarz w dłoniach, jakby chciała założyć maskę, albo raczej utrzymać w ryzach tą delikatną konstrukcję spokojnego oblicza, jakie ostatnio królowało na jej twarzy. Nic z tego. Tama puściła i rozlała się rzeka łez. Rozpłakała się jak nigdy przedtem. Może na pogrzebie ojca płakała równie rzewnie jak teraz. Zapach wciąż się unosił, znaczył tą przestrzeń, tak jak staromodny zapach dezodorantu Chrisa: Old Spice. Wyciągnęła go z szafki syna i również psiknęła. Przez chwilę poczuła, jakby jej syn właśnie wszedł do pokoju. Właśnie po to są perfumy i dezodoranty. By zawsze sobie przypomnieć zapach osoby. Ale to nie tylko to. To przecież także zapach proszku do prania i zapach potu, zapach żelu do włosów, zapach…Otarła łzy i rozejrzała się po pokoju. Złudzenie minęło. Im więcej zapachów, tym większa pustka. Otworzyła okno i wpuściła trochę świeżego powietrza. Rozejrzała się po książkach i modelach wieżowców, które stały w równym rządku na półce.

 — Może Chris byłby architektem, modelarzem… nie potrafiła budować wizji jego przyszłości. — W końcu wyszła z pokoju. Zeszła na dół do kuchni, gdzie siedział posępny Nigel.

 — Nie słyszałam jak wszedłeś. — Zaczęła.

 — Sprzątałaś? — Zagadnął.

 — Musiałam coś robić.

 — Nadal nic… — Powiedział do siebie kiwając głową

 — Byłeś w szpitalu? — Nie odpowiedział. Podeszła do szafki, sięgnęła po butelkę, otworzyła i nalała do szklanki.

 — Dzięki. — Powiedział i wypił do dna. Patrzyła na niego jeszcze, ale czuła, że z każdą kolejną minutą jest on coraz bardziej obcym człowiekiem.

Peter znów zajrzał do Chrisa w nadziei, że tym razem coś się zmieni w tych wizytach. Ale widok był wciąż ten sam. Chris zerknął na szklane drzwi i spojrzał na swoje odbicie, a za nim było łóżko z Chrisem. Zastanawiał się, czy za chwilę w tym zwierciadle ujrzy wstającego Chrisa? A może zamienią się miejscami? To Peter zaśnie na kilka miesięcy, a Chris wróci do szkoły, rodziców, dostanie się na studia. Zaparowało w tym zwierciadle od tylu wizji. Może Peter znajdzie sposób na wybudzenie się Chrisa. Sięgnął po zeszyt i usiadł na krześle w przy ścianie. Przyjrzał się Chrisowi uważnie, jak formie, którą trzeba wypełnić treścią. Wyciągnął długopis i zaczął coś notować. Przypomniały mu się czasy, gdy codziennie pisał jakieś opowiadanie. Chciał być pisarzem, choć nie wygrał żadnego konkursu literackiego. W końcu się do tego zraził i zarzucił. Trzeba było zostać kimś bardziej pożytecznym. Najlepiej lekarzem albo prawnikiem. Ale teraz, w tym momencie chęć pisania powróciła jak lekarstwo. Peter zanotował:

 

„Dziś Chris się obudził do życia, a ja przebudziłem się do pisania. Poczułem się jak demiurg albo cudotwórca, który jednym słowem wskrzesza umarłych. Chris jest taki blady, jak biała karta, na której opisuje jego życie. Jakie chcesz mieć życie? A jakie ja chciałbym mieć życie? Chris się cieszy, uśmiecha jak dziecko. Skacze po pokoju. Oznajmia, że już jutro idzie do szkoły. Tak szybko? Ale czemu nie. Po wielkim śnie następuje wielkie przebudzenie i niespotykany apetyt na wszystko. Chris ściska każdy atom danej chwili i wyciska z niego kolorową, słodką ciecz, którą nalewa sobie do pucharu, by za chwilę smakować z rozkoszą konesera ten przeżywany moment. Wznosisz toast Chris? Ja też się przyłączę. Dawno nie piłem tak słodkiego nektaru, bo może nigdy nie wiedziałem, za co piję. Intencje i życzenia są jak strzałki dla fal energii, która w nas się kumuluje i odbija od różnych sytuacji i ludzi…”

 

 — Pan znowu tutaj? — Peter uniósł wzrok. Zobaczył lekarza, który przyjmował go na staż.

 — Tak, pomyślałem, że… — Zaczął nieśmiało i odłożył notatnik. Lekarz podszedł do pacjenta.

 — Póki co bez zmian. — Lekarz zdjął okulary i zasępił się, po czym odwrócił się do Petera i powiedział

 — Niech pan teraz zajmie się wypisywaniem kart pacjentów. Siostra Claire powie panu co i jak. Odrobina biurokracji panu nie zaszkodzi. — Wydał polecenie i wyszedł. Peter schował notatnik. Spojrzał jeszcze raz na Chrisa, po czym także wyszedł i skierował się do pokoju 356 na drugim piętrze, gdzie kilka pielęgniarek prowadziło dokumentację. Kiedy tylko wszedł do pokoju. Claire powitała go ciepłym uśmiechem i oznajmiła:

 — Witamy na pokładzie. Co? Już napatrzyłeś się już na tego nowego pacjenta

 — Chyba tak. — Odparł cicho Chris.

 — No to czas teraz na papiery. — Powiedziała Claire i podłożyła pod nos Rabbita wielką stertę papierów.

 — On się nigdy nie obudzi. — Powiedziała, podchodząc do stolika, gdzie sięgnęła po kawę.

 — Skąd wiesz? — Zapytał zdziwiony Peter.

 — Skąd taka pielęgniarka, jak ja może to wiedzieć? — Wzięła łyk i odłożyła kubek.

 — No skąd, przecież…

 — Daj spokój. Idź na ostatnie piętro. Tam jest mnóstwo takich śpiących ludzi. Chris pewnie też tam trafi. W końcu położą na niego kreskę.

 — Kreskę?

 — Zapomną o nim. Tak jak przed laty zapomnieli o tym facecie. Miał żonę, dzieci. Dziś po latach nikt do niego nie przychodzi.

 — Ostatnie piętro? — zdziwił się Peter.

 — Ostatnie piętro, na które już nikt nie zagląda. Nawet… ty. — Powiedziała z lekkim wyrzutem.

 — Zajrzę. — Odpowiedział, by tak się odgryźć. Ona z powątpiewaniem pokiwała głową, bo już widziała dużo takich idealistów.

 — Tam już nie ma żadnego życia. Są tylko te ludzkie posągi…

 — Oni żyją.

 — Biologicznie tak, ale…

 — Wiem. — powiedział zrezygnowany. Poczuła, że go zraniła, podeszła bliżej i położyła rękę na jego ramieniu.

 — Wybacz, ale w końcu będziesz musiał się obudzić.

 — I co? Po latach pracy stanę się zgorzkniały i znudzony? — Zapytał przejęty.

 — Nabierzesz dystansu.

 — Taaak, dystansu. — Powtórzył z ironią.

 — A teraz trochę papierkowej roboty, to zawsze koi nerwy. Tabelki, słupki, kratki. No dalej. — Powiedziała z uśmiechem. Peter zaczął przeglądać karty i powoli wpisywać informacje.

Janette zamaszystym ruchem zrobiła ostatnią kreskę w szkicu

 — To już ostatnia poprawka? — Zapytał Frank, stojący za nią.

 — Znasz Jacka, pewnie na budowie też będzie zmieniał co chwila kolejne koncepcje.

 — To co, jedziemy zobaczyć, jak to się wszystko układa? — Zaproponował Frank i podzwonił kluczykami od samochodu.

 — Z przyjemnością. — Odparła i założyła swój żakiet.

Po długich miesiącach różnych koncepcji, dyskusji, projektów Janette i Frank wybrali się na plac budowy, gdzie właśnie rozpoczynano stawianie fundamentów nowego domu najbardziej wybrednego klienta, jakim był Jack Carlise. Sam zainteresowany przyjechał swoim Rollsem i z zapartym tchem śledził działania robotników.

 — A zatem! — Powiedział przejęty.

 — Tak panie Carlise. Wreszcie ruszyliśmy z budową pańskiego domu. — Jack Carlise jeszcze długo przyglądał się budowie. W końcu podszedł do Janette i podziękował jej uroczyście.

 — Nie musisz dziękować…

 — W tej sytuacji, jaka cię spotkała, dziękuję ci za cierpliwość, że wytrzymałaś te moje kaprysy.

 — Dom to nie żaden kaprys, niektóre domy buduje się i po dwadzieścia lat albo i dłużej, by wreszcie zyskały swój niepowtarzalny klimat. My uporaliśmy się niemal w dwa lata z projektem. Kolejny rok lub więcej to budowa — Szacowała.

 — A ty ile budowałaś swój dom? — zapytał nagle Carlise.

 — Zbyt krótko, by przetrwał… — Odpowiedziała ze smutkiem.

 — Jak to?

 — Ty zaczynasz budowę swego domu, ja patrzę, jak mój obraca się w ruinę. podsumowała.

 — Może czas zbudować nowy dom… z kimś innym? — Zasugerował Jack. Janette spojrzała na niego zdumiona. Carlise po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, jakie palnął głupstwo. Zawstydzony przeprosił i usunął się gdzieś na bok pod pretekstem podziwiania swojego domu z innej perspektywy.

 — Co, znowu humory wielkiego pana Carlise’a? — Zażartował Frank.

 — Tym razem życiowa mądrość. — odparła znudzona Janette.

 

Janette długo siedziała sama przed szklanką z whisky. Zastanawiała się, czy wypić ją teraz, czy za minutę. Może za minutę przyjdzie Nigel, ale wciąż nie było słychać przekręcanego zamka. Pewnie znowu ma dużo pracy. W końcu wypiła i poszła na górę do pokoju Chrisa, który lśnił, jak nigdy przedtem, jakby tam nikt nigdy nie mieszkał. Usiadła na dywanie, oparła się o łóżko. Patrzyła na plakaty na ścianie i książki na półce. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze Chris je przeczyta.

 

Minęły dwa lata od wypadku Chrisa, dwa lata do przyjęcia na staż w szpitalu św. Piotra. Peter właśnie kończył uzupełniać dokumentację, gdy weszła Claire.

 — I jak? – zapytała.

 — Za chwilę skończę. — Odparł nie odrywając wzroku od papierów.

 — A potem?

 — To znaczy? — Zdziwił się dociekliwością Claire.

 — No co zamierzasz?

 — Spacer po szpitalu.

 — Czyli jak zwykle. Uważaj, żebyś tu nie zamieszkał. — Powiedziała znudzonym tonem Claire. Już miała wyjść, gdy stanęła w drzwiach i powiedziała żartobliwie.

 — Pozdrów ich ode mnie.

 — Kogo? — Zdziwił się.

 — Nie udawaj. — Uśmiechnęła się i wyszła na korytarz. Peter jeszcze słyszał stukot jej drewniaków. Wziął łyk kawy i również wyszedł. Kierował się na samą górę do „Komnaty śpiących”, jak ją tu nazywali. Na tym piętrze było najciszej. To piętro było najwyżej, bliżej chmur i niebios, a ci którzy tu przebywali, zdawali się być na granicy dwóch światów, choć nie mogli powiedzieć, jakie to uczucie. Tak jak każdy dom ma strych, gdzie wrzuca się nieużywane już sprzęty, tak tu w tym szpitalu pozostawiono na górze tych nie używanych od dłuższego czasu ludzi.

Zdawali się oni być podobni do muzealnych eksponatów, które teraz przyszedł podziwiać ten ciekawski turysta. Szedł długim korytarzem, mijając szklane ściany, za którymi widział ich wszystkich, młodych jak i starych. Widział tego faceta, do którego już od lat nie przychodziły żona i dzieci. A dalej leżał chłopak, obok którego było mnóstwo zabawek, jakby przed chwilą się bawił, a teraz odsypia zarwaną noc. Jakby te wszystkie zabawki były niczym amulety złożone w grobie faraona, by pomóc zbłąkanej duszy w nowym życiu. Bo po drugiej stronie Styksu, też wypada się bawić. Tak jak spacer po cmentarzu daje refleksję, że trzeba doceniać każdą chwilą, tak spacer w tej wielkiej sypialni budził u Petera poczucie, że najlepiej wcześnie wstawać i próbować realizować jak najwięcej marzeń ze swojej długiej listy. Póki są niedopowiedzenia, trzy kropki, aż jakaś ręka postawi kreskę. Aż człowiek nie zniknie na końcu tego ciemnego korytarza, tak jak teraz Peter przechodził przez drzwi z ciemnego szkła.

Drzwi się zamknęły. Przed chwilą wyszedł Nigel. Miał ze sobą walizkę, a w niej swoje osobiste rzeczy. Po resztę przyjedzie kiedy indziej. Co było wcześniej? Parę gorzkich słów. Za niedługo Janette dostanie papiery rozwodowe. Już wie o niejakiej Mirandzie Stockley.

 — I co tak po prostu? Dwa lata temu byliśmy rodziną! — Krzyczała.

 — Wtedy był Chris, wtedy wszystko miało swój sens.

 — A teraz? Przecież on wciąż jest. Czekamy aż się obudzi. A jeśli nadejdzie ten dzień. Co wtedy? Wróci tu do domu, ale ciebie nie będzie?! Jak mu to wytłumaczysz.

 — Będę przy nim. — Zapewniał Nigel.

 — Ale nie będziesz przy mnie.

 — Już od dawna była między nami przepaść, nie udawaj…

 — Kryzysy się zdarzają. Można je przeczekać, rozwiązać… — mówiła przejętym głosem, czując, że się poniża. Przecież to on ją zdradził. Podszedł do niej i złapał ją za ramiona, spojrzał w oczy i spokojnie powiedział.

 — Można, ale my wybraliśmy pracę. To się już wypaliło, pozwól mi odejść.

 — Jak mogę ci pozwolić? Zresztą… — Westchnęła i spojrzała gdzieś w dal.

Jeszcze długo po odejściu Nigela patrzyła w niewiadomym kierunku. Podeszła do sztalugi, gdzie znajdował się szkic domu, wzięła węgiel i pokreśliła nim rysunek. I nagle te kilka zdecydowanych kresek poprowadziło ją do domu, który przez ostatnie dwa lata budowała, dom Jacka Carlise’ a. Dom, który zdawał się być dziwnym tworem prosto z obrazów Salvadora Dalego. Bo jakże surrealistyczna wydawała się ta wizja nowego życia, już bez Nigela i bez Chrisa, w zupełnie innym środowisku. Siedziała znów przed sztalugą i coś szkicowała, gdy Jack postawił na stoliku herbatę. Jak w domu.

Peter dopił kawę i spojrzał na kalendarz. Miał dzisiaj kolację z rodzicami. Nie lubił tych spotkań. Zastanawiał się, czy gdyby zasnął tak długo jak Chris, rodzice też by go odwiedzali? Minęło już pięć lat od jego wejścia na pokład tego szpitala. Nawet jeśli nie zostałby tu zatrudniony, przychodziłby, aby sprawdzić, co dzieje się u Chrisa, którego historia rozpoczęła wraz z jego stażem w tym szpitalu. Peter był już pełnoprawnym lekarzem, neurologiem, Chris natomiast był wciąż w tym samym miejscu jak przed laty. Mało kto już do niego zaglądał, poza matką. Wszyscy jego rówieśnicy, którzy z początku tak często odwiedzali Chrisa, mówili do niego, puszczali muzykę, teraz albo kończyli studia albo już pracowali lub rozjechali się po kraju. Chris natomiast był wciąż w tym samym punkcie, jak środek na tarczy kompasu, którego drżąca igła wskazywała Peterowi tylko ten szpital jako jedyny cel życia. Nawet Claire przeniosła się już do innego szpitala. Podobno spotkała jakiegoś ciekawego faceta i pojechała za nim. Nawet Nigel wyjechał gdzieś daleko z nową żoną. Był tu miesiąc temu. Przywitał się z Peterem. Spojrzał na śpiącego syna i się rozpłakał. Coś mu powiedział, prawdopodobnie, że wyjeżdża gdzieś w nieznane i wyszedł. Misja ojca się skończyła, misja matki jeszcze trwała.

 — No, gratuluję, wytrwałeś! Pięć lat w szpitalu. I niech będzie kolejne dziesięć i piętnaście lat! — Powiedział uroczystym tonem ojciec i wzniósł toast. Wszyscy przy stoliku klaskali i cieszyli się. Mama była wzruszona, ojciec dumny, że dopiął swego, wujostwo uśmiechnięte. Taka niby rodzinna atmosfera, a tak sztuczna, że aż chciało się opuścić ten film klasy b. Tylko dokąd iść? Znów na śpiący odział, gdzie jest tak cicho i słyszy się nawet cichą mowę pacjentów?

 — No to teraz pozostaje ci tylko spotkać odpowiednią dziewczynę, założyć rodzinę, wziąć kredyt i kupić dom! — Powiedział ojciec. Ale tu już Peter zachował znacznie chłodniejszy stosunek do spełnienia ojcowskich ambicji. Wystarczy, że był lekarzem, a jego rodziną byli ci wszyscy dziwni pacjenci. Po co mu jeszcze inna rodzina? Nie miał do tego głowy. Chciał być maksymalnie swojej pracy. Wciąż pochłaniały go myśli o przerwanych żywotach jego pacjentów i ich marzeń.

Mary, lat 56. Doznała udaru i zapadła w śpiączkę. Wcześniej była sekretarką. Wracała z pracy. Wypadek samochodowy. Minęło 8 lat od tego wydarzenia. Do dziś przychodzi do niej jej córka i prosi ją, by ta się nie poddawała. Tylko o co tu walczyć? O powrót. Ale do czego? Skoro w pamięci jest tylko ten dawny świat, to wspomnienie tamtej osoby, której ciało leży bezwładnie na łóżku.

Chris leżał już na łóżku już siedem lat. Niesamowite. Co tydzień zmieniano pościel, co drugi dzień go myto, rehabilitacja, masaże. Codziennie obserwowano, czy Chris nie daje jakiś znaków życia. Wyglądał już inaczej niż na samym początku. Miał gęstą brodę, którą przycinano co tydzień. Trochę przytył i wciąż był tak nieznośnie obojętny. Od pięciu lat był już stałym elementem ekspozycji na ostatnim piętrze, kolejnym manekinem w witrynie sklepu, w którym sprzedawano ciszę i spokój. Właśnie tu i nigdzie indziej nadzieja zyskiwała tak ironiczny charakter. Peter wraz z innymi lekarzami przychodził tu na obchód i monitorował stan pacjentów. Ale co ciekawe, poza obchodami i zwykłymi obowiązkami w szpitalu, Peter przychodził tutaj także po skończonej pracy, siadał przy biurku i pisał różne historie. Tu mógł się skupić. A gdy tylko czuł natłok myśli, odrywał wzrok od zapisanej kartki, spoglądał na swoich niemych towarzyszy i zyskiwał nowy wgląd. Spisywał te wszystkie niedokończone historie, których jakoś wcześniej nie miał odwagi. Przez te wszystkie lata uzbierało się parę zeszytów. A co one takiego kryły? Dokończone żywoty tych wszystkich, którzy tutaj leżeli. Tu w tych opowieściach wszystkie marzenia się spełniały, tu te rozbite kawałki naczynia, w którym kiedyś gotowały się wielkie miłości, przyjaźnie, relacje znów łączyły się w całość, jak w naiwnych baśniach. Nagle Peter usłyszał, że coś spadło na podłogę. Odwrócił się przerażony, zapalił światło w całej sali. Wreszcie namierzył źródło hałasu. To szklanka się rozbiła. Ale dlaczego? Szklanka stała na szafce obok łóżka Chrisa, właśnie tego Chrisa, do którego Peter tak się przyzwyczaił. Zaintrygowany podszedł bliżej. Jeszcze raz obejrzał rozbitą szklankę.

Może jakiś wstrząs, może aparatura się poruszyła. Czemu nie dopuszczał tego najbardziej niezwykłego wyjaśnienia? Przestał wierzyć? Piotrze, gdzie twoja wiara? Ujrzał rękę Chrisa przy szafce, dość sztywną, ale palce dłoni się poruszały jak haczyki, próbujące się czego uczepić.

 — A niech mnie. — Powiedział do siebie Rabbit, próbując odtworzyć ruch ręki, która strąciła szklankę. Tym razem ta rozbita szklanka, jej leżące na podłodze ostre kawałki wyglądały jak fragmenty niewidzialnej ściany, którą wreszcie rozbił udręczony duch. Peter spojrzał w oczy Chrisa, wyjął swoją małą latarkę i poświecił. Bał się, że może to jakiś skurcz ciała i nic poza tym. Takie przypadki się zdarzały, ale tu źrenice reagowały na światło. Chris wyraźnie chciał coś powiedzieć.

Oto wreszcie w tym pokoju pełnym posągów ktoś ożył. Ta nowina szybko się rozeszła po całym szpitalu. Już po chwili Chrisa otaczał cały zastęp lekarzy, pielęgniarek, sanitariuszy i logopedów, którzy mieli pomóc w komunikacji przebudzonego pacjenta. Te kilka lat bycia zupełnie nieruchomym zrobiło swoje. Chris z trudem wypowiadał dane kwestie, ale wśród nich dało się usłyszeć pytania o rodziców. Gdzie oni są i co się właściwie stało? To zupełnie tak, jakbyś narodził się na nowo. Jak powiedzieć człowiekowi, że obudził się po ośmiu latach? I jak powiedzieć to jego rodzinie, jeśli ona jeszcze w ogóle istniała.

 

 — Co, co takiego?! To niesamowite. Będę. Oczywiście. Nie wiem, dziś, zaraz. Na pewno! — Mówiła podniecona Janette. Jack spojrzał na nią zdziwiony.

 — Chris się obudził. — Wyjaśniła.

Pewnie by tak się cieszyła, gdyby żyła. Ale nie dane było jej dożyć tego momentu. Te wszystkie stresy, oczekiwania, lęki, tęsknoty stały się żyzną glebą, na której wyhodowała sobie chorobę. Trudno było powiedzieć, gdzie jest Nigel, który chyba zrozumiał, że już nigdy nie porozmawia z synem, pożegnał go na zawsze. Jedyny kontakt, jaki się udało się zdobyć to telefon do Jacka Carlise’ a, który przez ostatnie lata był drugim mężem Janette i towarzyszył jej w postępującej chorobie. Długo się zastanawiał, czy przyjść do szpitala. Usłyszał w słuchawce, że syn Janette się obudził, czyli jego pasierb, którego właściwie nigdy nie poznał. Ale był to winien swojej żonie. Tylko, jak powiedzieć temu chłopakowi… mężczyźnie, że jego matka nie żyje. Jack stał przed lustrem i wiązał krawat. Tylko właściwie po co. To nie było jakieś biznesowe spotkanie, ale i tak czuł ścisk w gardle. Czy naprawdę powinien iść? Czy się boi? Stawiał czoła gorszym sytuacjom. Ze swoimi pieniędzmi zawsze czuł się trochę ponad, wyniosły, dumny, kapryśny, ekscentryczny. Dopiero przy Janette nieco spokorniał. A teraz miał stanąć oko w oko z jej synem. Nie było sensu gdybać i się zastanawiać. Trzeba było to zrobić. Próbować. Ustalono spotkanie na miesiąc po przebudzeniu Chrisa. Kiedy Jack wreszcie znalazł się w szpitalu, przywitał go doktor Peter Rabbit. Przejęty Carlise od razu wyjaśnił, że…

 — Tak, słyszałem, że matka Chrisa zmarła, a ojciec…

 — Nie mam od niego żadnych wieści. Tak się teraz zastanawiam, czy to spotkanie — zająknął się Jack.

 — Chris już wie. — powiedział spokojnie Rabbit.

 — Wie o wszystkim? Ale… — Zdziwił się Jack.

 

Tak Chris o tym wiedział. Lekarze po tygodniu od obudzenia powiedzieli mu. Powiedzieli o tym, że zasnął na ponad osiem lat, podczas których wszystko się zmieniło. To znaczy, co dokładnie się zmieniło? W pobliżu Chrisa była pielęgniarka, by dać mu w każdej chwili środek uspokajający. Choć trzeba było uważać, by nie doszło do jakiegoś wstrząsu anafilaktycznego. Po tak takiej długiej nieaktywności, organizm był narażony na wiele różnych komplikacji.

 — O…siem lat. — Powtórzył zdumiony Chris.

 — Właśnie tyle czasu spałeś.

 — Boże. — Jęknął i się rozpłakał. Pielęgniarka podała mu wodę. Wypił, choć cały drżał.

 — Aaa, ro… ro dzic… mam… ta… — wyjąkał. Pielęgniarka spojrzała przerażona na Petera, który próbował jakoś ułożyć słowa tak, by nie zraniły one odbiorcy. Zupełnie jakby obracał rozżarzonymi węglami. Teraz żałował, że nie ma przy sobie złotoustego rzecznika.

 — Odpocznij trochę.

 — Spaaaał łem dooo sć długg…

 — No tak. — Przyznał zrezygnowany Peter. Podszedł bliżej do Chrisa, położył rękę na jego ramieniu. Ten zrobił się jakiś niespokojny.

 — Osiem lat to dużo. Wiele się mogło wtedy wydarzyć. — Zaczął Peter.

 — Rodzic….eeeee. — Wydusił z siebie, jakby krzyczał z głębi duszy.

 — Wiem, że twoja mama niedawno… odeszła, zmarła. — Powiedział Peter, zerkając na pielęgniarkę. Chris zacisnął oczy, z których popłynęły łzy. Z trudem powstrzymywał łkanie. Wreszcie zapytał

 — A taat… — Peter tu miał większy dylemat. Nie wiedział, gdzie jest Nigel. Wszystko wskazywało na to, że on zostawił syna i wyjechał gdzieś daleko z nową żoną. A może też nie żył? Może to by było lepsze wyjaśnienie? Oboje rodzice umarli ze zgryzoty, że nie potrafią w żaden sposób obudzić swojego syna.

 — Przykro mi, ale on też… — odparł Peter. Chris znów zamknął oczy. Nic już nie mówił przez kolejne dni. Wreszcie po tygodniu dał się namówić na spacer. Musiał rozchodzić nogi. Wspierał się na kulach, a obok towarzyszyli mu sanitariusz wraz z doktorem Rabbitem. Któregoś dnia, gdy szli tak aleją parkową, nad którą wznosiło się wysokie sklepienie z koron drzew, Chris zapytał żartobliwie

 — Na, na prawde nazyw… się pan Rabbit? — Petera się roześmiał, podobnie jak sanitariusz.

 — Tak, tak się nazywam.

 — Saaaacze… pan…wys oko?

 — Ha, ha, żebyś wiedział. I tobie też pomogę przeskoczyć…

 — Ale ccco da da lej… przesko…ko koczę? — Zapytał Chris. Peter poczuł znowu tą dojmującą bezradność, gdy w kieszeniach nie miał gotowych odpowiedzi.

 — Widzisz, mówiłem ci, że przez te osiem lat sporo się zmieniło. Twoi rodzice się rozwiedli, bez ciebie, w tym domu… widać nie miało to sensu. Twoja mama wyszła za mąż powtórnie. Jeśli chciałbyś się spotkać z jej mężem, to może… — zasugerował Peter, czując, jakby wchodzi na cienki lód, który za chwilę pęknie. Chris spojrzał na niego zdumiony.

 — Nie maaaaam już ddddomu, rodziiii… ale teen paaaaan… — Wystękał, krztusząc się.

 — Chciałbyś? Chciałbyś go spotkać?

 — Nieeeee wieeeeeeem. — odparł Chris. Przez dalszą część spaceru już nie rozmawiali o tym. Chris nagle zauważył, że z naprzeciwka jedzie jakiś rowerzysta w dresie. Zatrzymał się i przyglądał mu się uważnie. Peter to zauważył i przypomniał sobie, że Chris uległ temu nieszczęśliwemu wypadkowi jadąc na rowerze do szkoły.

 — Miałeś wtedy wypadek. Pamiętasz to? — Zapytał Peter.

 — Jeeeechał… m na rrrowe…rze i poootem niiiiccc

 — Tak, zderzenie z ciężarówką. Ten kierowca cię odwiedzał przez kilka lat, ale ty wciąż spałeś… ech zresztą…

Potem Chris zamilkł na dwa tygodnie. Leżał i rozmyślał. O wskazanej godzinie chodził na spacery, wykonywał ćwiczenia. Walczył z napierającą nudą. Budził się rano, dreptał po szpitalu, potem znów się zamyślał. Wracał do siebie i siedział tak drętwy i przerażony. Raz gdy Peter do niego zajrzał, Chris mu się zwierzył

 — Booooooo…je się zaaaaaasnąć. Spaaaałem już tak dłuuuugo. Boję się. Nie mam już nikogo.

 — Może jednak… masz. — Odparł Peter z błyskiem w oku. Potem przez kolejny tydzień Peter i Chris nie rozmawiali na ten temat, aż któregoś dnia Chris wyraził gotowość.

 — Chceee gooooo poznaaaaaaćć.

 — Stanie się, jak sobie życzysz. — Odparł z uśmiechem Peter.

 

Peter spojrzał z uwagą na Jacka i zapytał:

 — Jest pan gotów?

 — Na to nigdy nie jest się gotowym.

 — Niech pan się nad nim nie lituje, od razu prosto z mostu. — Wyszeptał Peter. Otworzył drzwi pokoju, w którym przebywał Chris. Ten spojrzał obojętnym wzrokiem na Jacka. Jack zerknął na Petera, po czym wyciągnął dłoń do Chrisa.

 — Dzień dobry. — Chris tylko skinął głową. Jack ściągnął usta i dodał.

 — Jestem…

 — Wieeeeem, kiiiim pan jeeest. — Jack spojrzał bezradnie na Petera.

 — Może chcecie wyjść na świeże powietrze?

 — Czyyyy ona…

 — Mama? Janette. — Starał się go naprowadzić Jack.

 — Chciaaaaałbym… zob…aaaczyć gróbbb. — Jack spojrzał pytająco na Petera, a ten tylko skinął głową.

Chris siedział na tylnym siedzeniu wielkiego samochodu i co chwila patrzył na różne mijające ich samochody. Jack był trochę nerwowy, ale obok siedział doktor Rabbit. Właściwie nikt nic nie mówił podczas tej podróży. Sceny i pejzaże zmieniały się tak szybko, jak podczas snu zmieniają się wrażenia. Zaparkowali na zielonym wzgórzu i wysiedli. Chris ujrzał na wielkim zielonym polu rząd kamiennych płyt. Zacisnął usta i powstrzymywał się od płaczu. Chyba teraz do niego dotarło, gdzie naprawdę jest. Przekroczyli bramę, a potem długą aleją szli jakieś sto metrów. Wreszcie skręcili i tu Jack się zatrzymał pokazując na skromny nagrobek, gdzie widniał napis „Janette Carlise”. Chris chciał uklęknąć, ale nie potrafił, chwiał się na kulach. Jack i Peter przytrzymali go

 — Czczczyyyy ooona cierrppppiaaaaaaa? — Jack słysząc to pytania zmarszczył czoło, zacisnął usta, aż wreszcie zdobył się na odpowiedź:

 — Bez przerwy myślała o tobie. Cierpiała dlatego, że nie mogła cię obudzić… — Jack się rozpłakał, a za nim Chris.

 — Teraaaz jaaa nie moooooge jej obuuuudzić.

 — Masz wspomnienia o niej…

 — A jaaaak się poznaaaali? — Zapytał nagle Chris.

 — Jak się poznaliśmy?

 — Twoja mama wróciła do pracy architekta. Zaprojektowała mój dom. Tak się poznaliśmy, ale wtedy doszło do twojego wypadku. Podczas gdy ty leżałeś w szpitalu, ja budowałem swój dom, w którym potem zamieszkałem z twoją mamą. Dom pozostał, a jej już nie ma. — Powiedział Jack patrząc na nagrobek.

 

 — Jaaa jeeeest…

 — Tak, wróciłeś.

 — Nauczczzzzz mnie — Wystękał Chris.

 — Ale co? — Zdziwił się Jack

 — Naaaaauczczyyy….szszszsz mnie żyyyyyć z pow…ro…tem? — Zapytał Chris. Jack spojrzał na Petera.

 — Nie wiem, czy będę potrafił — Powiedział ze śmiechem Jack.

 — Jest pan jedyyynyyyy. — Chris uścisnął dłoń Jacka i się do niego uśmiechnął, po czym ruszył aleją. Z każdym krokiem szedł coraz pewniej, wydawało się, że za chwilę odrzuci kule. Jack go dogonił, wołając:

 — Zaraz, chłopcze, co tak gonisz. Wyspałeś się już? No, teraz zrobimy z ciebie człowieka… — Peter jeszcze stał nad grobem Janette i się uśmiechał, widząc, jak ci dwaj idą na spotkanie z nowym życiem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE