OPOWIEŚCI Z NARNII

 NARNIA



Mamy rok 1940. Dzieci są ewakuowane z Londynu, który jest właśnie bombardowany. Piotr, Zuzanna, Edmund i Łucja Pevensie opuszczają swój dom i jadą na wieś do domu starego profesora, gdzie jakby zatrzymał się czas. Ten magiczny dom jest niczym muzeum, gdzie każdy eksponat ma swoją, niezwykłą historię. A najlepiej ją poznawać poprzez zabawę w chowanego. Dom jest pełen zakamarków, gdzie można się schować, gdy za oknem deszcz. Jedni kryją się pod łóżkami, inni za kotarami, a jeszcze inni wchodzą do szaf. Właśnie tak wybrała sobie najmłodsza z rodzeństwa, Łucja. Weszła do szafy, gdzie było pełno futer i pachniało naftaliną. Przeszła jeszcze kawałek, ale zamiast tylnej ściany ujrzała przed sobą krainę otuloną śniegiem. Gdy poszła dalej, zauważyła latarnię, a potem sylwetkę jakiejś dziwnej istoty.

To był Faun.

 

I co ten faun zrobi z dziewczynką?

 

Brzmi przedziwnie

 

A może to ona przesadziła z naftaliną i ujrzała rzeczy, które nie śniły żadnym filozofom.

 

Nieee, kontynuujmy baśń.

 

Tak Clive Staples Lewis po skończonych zajęciach na uczelni, czytał fragment po fragmencie swoje próby literackie zebranym przyjaciołom, wśród których byli m. in. John Ronald Reuel Tolkien, czy Owen Barfield. Wszyscy oni razem tworzyli coś w rodzaju klubu literacko-towarzyskiego (Inklingowie), gdzie dzielili się swoimi opowiadaniami, wśród których znalazły się późniejsze klasyki literatury fantasy. „Opowieści z Narnii” zadebiutowały w 1950 roku, a ostatnia część cyklu pt. „Ostatnia bitwa” ukazała się w 1956 roku. Ciekawie musiało tam być na tych spotkaniach, gdy po godzinach panowie w tweedowych marynarkach z tytułami doktorów i profesorów snuli sobie opowieści o faunach, które szczególnie upodobał sobie Lewis albo o elfach, Hobbitach i pierścieniach, jak to czynił konsekwentnie przez całą swoją twórczość Tolkien. Lewis nie zamierzał zostawać w tyle za Tolkienem, bo motyw pierścieni wykorzystał w opowieści „Siostrzeniec czarodzieja”, chyba jednej z najciekawszych w całym zbiorze narnijskiego cyklu, bo będącym niejako księgą Genezis. To właśnie z tej historii (wydanej jako przedostatnia, w 1955 roku) dowiadujemy się, jak powstała ta Narnia i co tam robiła latarnia w środku lasu, stanowiąca znak/drogowskaz między Szafą (światem ludzi) a magiczną krainą. Dziecięcy bohaterowie cyklu o Narnii będą stali w rozkroku między światem rzeczywistym (Anglią z lat czterdziestych i pięćdziesiątych) oraz światem magicznym, gdzie zwierzęta mówią ludzkim językiem. Również J. K. Rowling, inspirująca się Lewisem, zastosuje ten znany koncept w swoim cyklu o przygodach Harry’ ego Pottera. Tolkien z kolei od początku stawiał przed czytelnikiem zupełnie inny świat przedstawiony, a ze swoim poważnym stylem, rodowodami postaci, stworzył coś na miarę fantastycznego eposu.

Wszyscy troje napisali niezwykłe historie, które aż prosiły się o przeniesienie na filmowy ekran. Tu przede wszystkim Tolkien i Rowling mieli szczęście do upartych filmowców. Peter Jackson z rozmachem zrealizował „Władcę pierścieni”, a potem jeszcze pokusił się o ekranizację Hobbita, rozciągając tą krótką książeczkę do trzech długich filmów. Rowling (jako jedyna, która dożyła premiery ekranizacji swoich dzieł) z kolei szła w parze z Warner Bros i Davidem Yatesem, obserwując, jak jej wizja przenosi się na niezwykłe scenografie i ciekawe kreacje aktorskie. Regularnie wydawała nowe przygody o małym czarodzieju i jednocześnie była konsultantką scenariuszy do następnych filmowych części. Gdy na ekranach kin zagościł mały czarodziej, jak za dotknięciem magicznej różdżki, obroty Warner Bros od razu się zwiększyły. Inaczej ma się rzecz z „Opowieściami z Narnii”, których cykl kinowy wciąż nie został domknięty. Ma się wrażenie, jakby te historie z potencjałem były przerzucane z rąk do rąk, jak gorący węgiel. Fantazy to ryzykowny i drogi format, a trzeba też uważać, żeby nie przytłoczyć całej historii zbyt dużą ilością fajerwerków.

Te przymiarki, by przenieść fantastyczny świat Lewisa do radia i telewizji trwały już od lat pięćdziesiątych, ale wiadomo, że wtedy wizja pisarza nie współgrała z efektami specjalnymi. Jak tu pokazać Aslana, gdy to jeszcze nie była epoka Jima Hensona i jego skomplikowanych kukiełek (Creature Shop) i animatroniki? Ktoś oczywiście zapyta, że po co te wszystkie efekty? Liczy się wyobraźnia odbiorcy, która w odpowiednim momencie dookreśli brakujące elementy, jak w staromodnej baśni. Są opisy autora, które bynajmniej nie przytłaczają czytelnika i są niezwykłe ilustracje Pauline Baynes, nawiązujące trochę do rycerskich eposów. Nota bene, Baynes również ilustrowała książki Tolkiena. Połącz słowa i obrazy, a przeniesiesz się do Narnii. Jeszcze odpowiednie stroje, scenografie i kamera, by ukazać historię majestatycznego lwa, który pokonuje złą czarownicę.

Już w 1967 roku Helen Standage wyreżyserowała „Lwa, czarownicę i starą szafę”. W 1979 roku podjęto kolejną próbę ekranizacji „Opowieści z Narnii”, ale w formie animacji, współtworzonej przez Billa Meléndeza. Z kolei pod koniec lat osiemdziesiątych BBC zrealizowało własną wersję, gdzie wystąpili aktorzy, a reżyserii podjęła się Marilyn Fox.

 


Oczywiście efekty specjalne również były tu dość ograniczone, chociaż mamy trochę ciekawych ujęć z bluescreenem, gdy na przykład bohaterowie lecą w powietrzu, oglądając panoramę pięknej Narni. Z kolei w scenach wielkiej bitwy, gdzie fantastyczne stwory śmigają z mieczami, zastosowano animację, nałożoną na prawdziwe plenery, ale wyszło to dość statycznie, jakoś bez tej werwy, grozy, dramatyzmu, energii, jakie zobaczymy w disneyowskich ekranizacjach. Z kolei Lew Aslan, jako najważniejsza postać, okazał się być tu pluszową kukłą, którą obsługiwali animatorzy (dwie osoby w środku i jedna na zewnątrz sterująca za pomocą pilota oczami i paszczą lwa). Ale jakoś to poruszanie łbem i otwieranie paszczy nie bardzo przekonuje widza, tak jak choćby kunszt animatorów z „Gwiezdnych wojen” poruszających wielkim Jabbą. Innymi słowy, pluszowy Lew Aslan nie jest tu tak majestatyczny, jak czytaliśmy w książce. Już lepiej wygląda Lew z „Jumanji” (1995 r.), który także był kukłą-robotem sterowanym pilotem. To była dopiero bestia. A co z innymi narnijskimi zwierzakami? Koszmarnie prezentują się bobry, sowa, wilki czy waleczna mysz, Ryczypisk zagrani tu przez aktorów. Ich mimika jest dość ograniczona przez maski, a ruchy dość nieporadne w tych dziwnych „futrzanych pancerzach”. Już lepiej radzą sobie karły, którzy pod gęstą brodą potrafią pokazać niezadowolenie czy złośliwość. A propos. Aktorem, który pojawił się zarówno w starych produkcjach o Narnii i tych nowszych był Warwick Davis, który także zaliczył występ w „Gwiezdnych wojnach”, „Willow” czy w „Harrym Potterze”. O ile Aslan w tym serialu jest dość statyczny, to na odmianę gra pozostałych aktorów jest zbyt jaskrawa. Ale to można wybaczyć. W końcu to produkcja dla dzieci, gdzie dobre charaktery mają się uśmiechać od ucha do ucha, a parszywe postacie powinny wręcz syczeć jak węże i stroić okropne miny. Produkcję BBC pamiętam z zimowych ferii i do dziś uważam, że najlepiej ten serial ogląda się właśnie w porze zimowej, gdy chcesz się zaszyć się w zaciszu domowym, cofnąć w czasie do beztroskich lat i odpocząć od nadmiaru efektów specjalnych w najnowszych produkcjach. Senna atmosfera Anglii, tajemniczych ogrodów, starych domów z poddaszem i starymi szafami udziela się całej produkcji. Serial swoją statycznością bardziej kojarzy się z teatrem telewizji, gdzie z pewnymi scenami trzeba iść na kompromis. Ale gdzieś w tym jest urok staromodnej telewizji, która przez proste rekwizyty niejednokrotnie bardziej pobudzała wyobraźnię niż obecne produkcje naszpikowane efektami.

BBC udało się przenieść na ekran w sumie cztery części Narnii. Ugrzęzli na „Srebrnym Krześle”, gdy Zielona czarownica, Jadis rzuciła klątwę na całą ekipę. Swoją drogą chyba tylko piękna Barbra Kellerman wyróżnia się tu jako zły charakter. Przeraża, niepokoi, czasem trochę śmieszy swoim przesadnym oburzeniem. Dopiero po roku 2000 Douglas Gresham, pasierb i spadkobierca dzieł C.S. Lewisa postanowił połączyć siły z Walden Media i Disneyem. I trzeba przyznać, że było to bardzo dobre posunięcie. Narnia kolejny raz weszła na salony, by sprzedać się jako pięknie oprawiona historia, a także jako zabawki i gry komputerowe. Z lepszą technologią, większym budżetem, z Disneyem zawsze full-wypas. Wreszcie komputerowo animowane bobry wyglądają jak bobry. Urocze są te ich kłótnie i wzajemne docinki, jak to w starym dobrym małżeństwie. Zwinnie śmigają tu i tam, podobnie jak narwany Ryczypisk z małą szablą. No i wreszcie Aslan ze złocistą grzywą i głosem Liama Neesona wygląda tak dostojnie, jak właśnie Ten, który ma przynieść pokój i harmonię. Ale nie tylko efekty specjalne, rekwizyty, plenery, scenografie, charakteryzacje (Oscar) tu zachwycają. Aktorzy prowadzeni pod wodzą Andrew Adamsona (reżysera „Shrecka”) zgrabnie wchodzą w swoje role. Napisałbym, że są wręcz bardzo naturalni, jakby byli stworzeni do swoich postaci. Jim Broadbent z Hogwartu przechodzi na emeryturę jako ekscentryczny profesor Digory Kirke (bardziej ironiczny niż Michael Aldridge w wersji z 1988 roku), a młody James McAvoy w zielonych spodenkach (zastąpionych potem nogami kozła) wspaniale portretuje sympatycznego Fauna Tumnusa, idąc trochę tropem Jeffa Perry’ego z ekranizacji BBC. Biedny faun, który chce być tak bohaterski jak jego ojciec, ale boi się złej Czarownicy. Ale nade wszystko oklaski należą się tu dzieciakom, grającym rodzeństwo Pevensie. Oto ten ciekawy kwartet: William Moseley (opiekuńczy Piotr), Anne Popplewell (poważna Zuzanna), Georgie Henley (urocza Łucja), czy Skandar Keynes, który już w pierwszej części Narni miał ciekawe wyzwanie sportretowania brata-zdrajcy, wrednego Edmunda, wydającego swoje rodzeństwo za porcję ptasiego mleczka (albo rachatłukum). Urzeczony Białą Czarownicą, w którą wciela się tu bladziutka Tilda Swinton, pragnie rządzić Narnią. Biała Pani, jak matka otula go białym futrem i od razu zaspokaja jego najmniejsze zachcianki. Tureckie słodycze w pięknym, srebrnym pudełku i puchar słodkiego napoju. Już tak słodko i tak ciepło. W tle brzmi piękna i zarazem smutna muzyka Harry’ ego Gregsona Williamsa, obwieszczająca, że człowiek jak dziecko został po raz kolejny omamiony przez Szatana. 

Bo ta czarownica to Szatan, prawda? A Aslan to Jezus Chrystus? Dostojny i straszny, zwłaszcza dla tych, którzy czują zawiść i pogardę w swoim sercu. Znając teologiczne zapędy Lewisa, który z ateisty awansował na kaznodzieję, tłumaczącego wszystkie patenty Pana Boga na wychowanie człowieka, to ta interpretacja narnijskiego cyklu wydaje się najbardziej prawdopodobna. To Lew Aslan przedstawiany jest jako Mesjasz powracający do Narni, aby przepędzić białą zimę i obudzić wiosnę. To Aslan poświęca się dla Edmunda, jako upadłego człowieka, by ratować jego duszę przed Czarownicą. To on decyduje się na tortury i śmierć z ręki samej Jadis, która jeszcze nie rozumie, że przegrała. Na samopoświęcenie nie ma mocnych!

A może Lwa i Czarownicę łączy inny pakt, o którym nie wiemy? Neil Gaiman, podejmujący twórczy dialog z dziełem Lewisa, napisał kontrowersyjne opowiadanie: „Problem Zuzanny”, w którym przedstawia stosunek seksualny między Czarownicą a Lwem. Lew posiadł Czarownicę. Złamał jej cnotę. W pewnym sensie ją pokonał, ale sam się skalał grzechem. Czarownica w całym tym narnijskim cyklu jest cały czas kusicielską, bo kusiła Edmunda, Kaspiana, Piotra, Księcia Riliana, Digory’ ego i jego wuja, Andrzeja.

Co Lewis miał tu na myśli? Ten który przez lata stronił od związków uczuciowych z kobietami (dopiero pod koniec życia związał się z poetką Joy Gresham, o czym opowiada film „Cienista dolina”), a w swojej baśni zło spersonifikował jako kobietę? Kobietę nienasyconą władzy, która również u ludzi wzbudza to ciągłe pożądanie czegoś większego, piękniejszego, zawsze innego, lepszego. Poza tymi zawoalowanymi podtekstami seksualnymi, których pewnie doktor Freud doszukałby się jeszcze więcej na czele z tytułową szafą, narnijska saga opowiada przede wszystkim o poszukiwaniu prawdy w sobie.

 

Jeszcze raz cofnijmy się do początku i wejrzyjmy głębiej  

 

Nic na to nie wskazywało, a jednak… rodzeństwo Pevensie, Piotr, Zuzanna, Edmund i Łucja zostają właśnie wysłani na wieś, by tu pozbyć się wojennej traumy. Dosyć, że ich ojciec służy w armii, a dla urozmaicenia wieczorów nad ich głowami świszczą pociski. Tuż obok słychać dźwięk tłuczonego szkła. Coś było i już tego nie ma. Świat w rozsypce. Parę sekund, parę centymetrów. Koniec. A potem długie lata, by ich nowe pokolenie odbudowało to wszystko z ruin. Zbudowało nowy świat, którym będą władali lepiej lub gorzej. Ciąży na nich ogromna odpowiedzialność. Są jeszcze dziećmi, ale już muszą myśleć jak dorośli. I oto nagle w tym starym domu, podczas zabawy w chowanego, gdzie w pewnym sensie każdy chce uciec przed swoim cieniem i odpowiedzialnością za siebie, dzieci znajdują w starej szafie przejście do innej krainy. Zasępiony psychoanalityk wydałby pewnie diagnozę w stylu: Może ta czwórka dzieci przerażona wojną, uparcie wierzyła w inny świat, aż w końcu się w nim znaleźli. W sumie nie było to takie trudne. Dom na wsi, dookoła piękne ogrody, prawie jak w raju. Aż trudno uwierzyć, że gdzieś tam w centrum Anglii spadają pociski i wszystko wygląda jak po apokalipsie. Tu natomiast, w tym spokojnym domu wyobraźnia dziecka odradza się na nowo, by trafić do innego świata. Ale w Narnię trzeba uwierzyć. Każde z rodzeństwa Pevensie z racji różnego wieku reprezentuje także inny sposób widzenia pewnych rzeczy. Łucja, która trafia pierwsza do Narni jest tą najwierniejszą, najbardziej otwartą. Ona od razu wierzy w ten niezwykły świat, podczas gdy Edmund, Piotr i Zuzanna są nad wyraz sceptyczni. Chcą być już dorośli. A jednak, gdy mówią o swoich spostrzeżeniach staremu profesorowi Kirke, u którego goszczą, ten podziela relację Łucji, że rzeczywiście za szafą może być jakaś magiczna kraina. Czyżby profesor na stare lata zdziecinniał?

Nie, on dobrze pamięta pewną przygodę z dzieciństwa, gdy był „Siostrzeńcem czarodzieja” i musiał również zmierzyć się z czarownicą oraz pokusą. Narnia nie jest placem zabaw, jakby się mogło wydawać. Panuje tu zima, a Biała Czarownica bacznie śledzi, czy aby gdzieś nie pojawiły się ludzkie dzieci, które mogą zagrażać jej władzy. Każdy, kto o tym wie, każdy kto pomoże takim dzieciom, będzie zdrajcą. Bowiem napisane jest w proroctwie, że dwóch synów Adama i dwie córki Ewy zasiądą na tronie w zamku Ker-Paravel, by rządzić Narnią. Miła to perspektywa mieć już zagwarantowany tron i luksusy, chociaż dzieci w ogóle nie zdają sobie sprawy, jaka odpowiedzialność ciąży na nich. Oto przybyły do innego świata, gdzie są traktowani niemal jak wyzwoliciele, przyszli władcy, co jest też analogią do ich obecnej sytuacji w Anglii, gdy będą musieli po wojnie odbudować swój kraj i władać nim mądrze. Nie można uciec od problemów w fantazję, bo problem zawsze powraca, tylko w innej masce i scenografiach. Dzieci nie mogące brać czynnego udziału w wojnie w Londynie, muszą wyzwolić Narnię i walczyć u boku Aslana, centaurów i innych mitycznych stworzeń. Wszyscy na nich liczą. Problem w tym, że w szeregach wyzwolicieli nie zawsze panuje zgoda. Lewis w następnych częściach będzie skłócał młodych bohaterów, by wprowadzić więcej dramatyzmu. W magicznych scenografiach jedni ulegną dziecinnym, egoistycznym kaprysom, inni z kolei będą musieli wykazać się większym rozsądkiem. Zarówno silni i słabi nauczą się wiele w kolejnych przygodach i od samych siebie nawzajem, aby się wzmocnić w charakterach lub w ogóle zmienić się na lepsze. Punktem kulminacyjnym każdej części jest konfrontacja ze złem i pojedynek lub bitwa. Oto nastolatki z Anglii będą się biły jak dorośli faceci w średniowieczu, władający toporami i mieczami. Bo dzieci pragną walczyć, chcą udowodnić, że są potrzebne i że zasługują na koronę. A jak to zwykle bywa w poetyce baśni, korona to nie ten złoty przedmiot, co raczej metafora bycia świadomym władcą swego życia, który również respektuje władzę Losu. W Narnii można dojrzeć do bycia odpowiedzialnym, co Lewis obrazuje faktem, że dzieci spędziły tu ponad kilkanaście lat, stając się dorosłymi władcami. Ale potem, gdy wszyscy oni wracają z magicznej krainy, wypadają z szafy jako niesforne dzieciaki. I znów życie toczy tak, jakby się nic nie stało.

 

Do czasu, gdy nie wezwie ich inny prawowity władca Narnii

 

Książę Kaspian (Ben Barnes czyli Dorian Gray), który zrozumie, że dawne legendy o wielkich władcach wymarłej Narnii to nie żadne bajeczki. Gdy dookoła spiski i wrogowie, pozostaje uciekać i wierzyć w dawnych sprawiedliwych królów. Telmarski książę, Kaspian, następca tronu nagle się zorientował, że jest w środku spisku, uknutego przez sprytnego wuja, Miraza. A z nim nie ma żartów. Zabił bez skrupułów ojca Kaspiana, a teraz ostrzy miecz na bratanka. Nie docenił jednak czujności księcia, który uciekł. Dokąd? Do dawnej Narni, która od czasów odejścia rodzeństwa Pevensie bardzo zdziczała. Kaspian poza mieczem, dostał także od swego nauczyciela, strażnika tradycji, doktora Korneliusa róg królowej Zuzanny. To właśnie ten magiczny instrument przywołał znów czwórkę rodzeństwa i zwołał ostatnich Narnijczyków, których Telmarowie z Mirazem na czele jeszcze nie dopadli.

Zabawnie się ogląda tu Sergio Castelatto w roli tyrana Miraza, pamiętając, że wcześniej grał on pokornego ojca Pio, a towarzyszył mu Pierfrancesco Favino, który tu także gra jego prawą rękę. Ciekawostką jest, że w tej produkcji znajdziemy także polskie akcenty. Część plenerów kręcono w naszych pięknych Górach Stołowych (Błędne Skały), a wśród polskiej ekipy, można znaleźć nazwisko Piotra Woźniaka-Staraka, jako jednego z asystentów.

Tu, w tej baśni asystentem jest książę Kaspian, wzywający na pomoc wielkich władców z przeszłości, którzy okazują dzieciakami niewiele młodszymi od samego księcia, lecz jednak bardziej doświadczonymi. Książe musi wykazać się pokorą, by zaufać swoim „kolegom po fachu”. Wszyscy znów stają przed wyzwaniem, by zjednoczyć Narnię i bić się jako pierwszorzędni wojownicy. A po wszystkim jak zwykle muszą wrócić do siebie i żyć zwyczajnym życiem, słuchając mamy. Zuzannie się to jednak udaje i w końcu zapomina o tej niezwykłej przygodzie. Dorasta, umawia się z chłopakami. Pewnie za niedługo wyjdzie za mąż, skoro ma już tylu adoratorów wokół siebie. Ma w kim wybierać. Czy to grzech żyć zwyczajnym życiem?! Na to wychodzi, bo do Narnii z powrotem trafiają tylko Łucja, Edmund, wzmocniony wiarą i rozważny Piotr, a także ich rodzice. Do tego jeszcze nieznośny Eustachy Scrubb (strasznie wredny wrzód w „Podróży Wędrowca do Świtu”), Julia Pole i wreszcie profesor Digory Kirke. Dodajmy, że ta ostatnia trójka bohaterów nie była taka rozważna od początku. Jednak podczas kolejnych przygód przeszli poważną zmianę. Oni wszyscy giną w katastrofie kolejowej i trafiają do Narnii, gdzie zaczyna się dla nich nowe życie. Zuzanna natomiast musi sobie poradzić z traumą straty rodziny. Lewis (tchórzliwie) jednak nie przybliża nam szczegółów tego, jak Zuzanna wraca do siebie. Trudno powiedzieć, czy w ogóle wróci? Może zapadnie w depresję albo na inną chorobę psychiczną? Stracić całą rodzinę za jednym razem, to jednak spory szok.

Neil Gaiman w swoim opowiadaniu postanawia jednak zajrzeć w życie bohaterki po tych wydarzeniach, ukazując Zuzannę jako dojrzałą (i chyba samotną) kobietę, profesor literatury, która nawet jakoś nieźle sobie radzi, choć wspomnienia identyfikacji zwłok po katastrofie pociągu często ją nawiedzają. Może rzeczywiście Narnia nie była dla niej? Może Zuzanna zbyt wcześnie straciła ten dziecięcy zachwyt, jaki miała Łucja. To okrutne, a zarazem intrygujące, co Lewis zrobił na końcu swojego narnijskiego cyklu. Jednak dzięki temu cała ta opowieść nie wydaje się już taką naiwną bajeczką ze szczęśliwym zakończeniem dla wszystkich.

Żeby wejść do Narnii, nie można się potępiać i udawać kogoś, kim się nie jest. Narnia to esencja naturalności i radości. Tu można żyć w harmonii ze wszystkim dookoła. Trzeba się pozbyć poczucia winy i wstydu za siebie, jak zobaczymy na końcu całego cyklu, gdy stara kraina upadnie, a narodzi się nowa i jedne zwierzęta będą przechodziły przez bramę, a inne znikały w czeluściach.

A po premierze „Podróży Wędrowca do Świtu” (już słabiej przyjętego niż poprzednie części) w czeluściach tajemnicy znów zniknęły kolejne projekty nowych ekranizacji „Opowieści z Narnii”. Fani, którzy liczyli na kinową premierę „Srebrnego krzesła”, srogo się zawiedli, bo po raz kolejny się przekonali, że narnijski towar dla wielkich studiów filmowych jest dość kłopotliwy, niby z potencjałem, a jednak nie przynoszący takich zysków, jak powinna przynieść wzorowa produkcja fantasy. Czyżby Narnia zawsze była tą wielką przegraną, gdy obok ciągle widmo nowych Gwiezdnych Wojen, bohaterów Marvela albo „Władcy pierścieni” według Amazona?

Gdy wielkie wytwórnie odrzuciły Narnię, przygarnął ją inny gracz, istna fabryka filmów i seriali. Netflix zdecydował się wykupić prawa do ekranizacji wszystkich części Narnii. Za reżyserię ma być odpowiedzialna Greta Gerwig, która ostatnio zasłynęła filmem „Barbie”. I znów ambitni twórcy z wielką wizją będą zaczynali od początku, czyli od „Lwa, czarownicy i starej szafy”. Ta część jest już tak oklepana, że trudno powiedzieć, co jeszcze można tam pokazać lepiej i głębiej. I po co ogóle pchać kolejne miliony w ekranizację, którą całkiem zgrabnie przekazał Disney? Zatem czeka nas (jeśli w ogóle do tego dojdzie) wielka powtórka z rozrywki: stara szafa, książę Kaspian, Wędrowiec do Świtu, Srebrne krzesło… i czy wreszcie twórcy posuną się na przód i pokonają klątwę Czarownicy?

 

Trzymamy kciuki, by dotrwać do „Ostatniej Bitwy”, jaką studia filmowe stoczyły o ciekawą wizję dzieł Lewisa.

 

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE