VAN GOGH. WARIACJE O VINCENCIE
ROŻNE ODCIENIE VINCENTA VAN GOGHA
Jego nazwisko brzmi wykwintnie jak marka sama w sobie, tak jak Jacques Louis Davis, Delacroix, Dali, Michel Angelo. Snobistycznie rzecz ujmując to klasyk, którego trzeba znać i fajnie mieć coś z jego repertuaru, np. tapetę z „Gwiaździstą nocą”, kubek albo koszulkę z nadrukiem. Miło zobaczyć, że sztuka wychodzi poza galerie, że cieszymy się tymi niepowtarzalnymi wzorami i kolorami. Falujące formy i kształty hipnotyzują, jakby wszystko drgało, płonęło dookoła. Jakbyśmy mieli nieustanną gorączkę i równali się z bohaterami tych obrazów. Przeżywali ich dramaty i radości, stojąc tam w szczerym polu, czekając na złowróżbne czarne kruki.
Chyba żaden malarz nie doczekał się tylu ekranizacji swojego tragicznego, ale i też ciekawego życia, co właśnie rudowłosy Holender imieniem Vincent. Miał życie na miarę wielkiej literatury, co w pełni docenił autor fabularyzowanych biografii Michała Anioła czy Camille’a Pissarra, Irving Stone w swojej powieści „Pasja życia”. A za powieścią potoczyły się ekranizacje. Bo czyż filmowcy mają być gorsi od pisarzy, którzy tylko poezją są w stanie opisać to, co dzieje się na niezwykłych obrazach? Wszak na filmie najlepiej pokazać potęgę malarstwa, intensywność kolorów, nastroje, spojrzenia i wreszcie pasję tworzenia. I tak powstały ruchome obrazy:
„Pasja życia”
„U bram wieczności”
„Twój Vincent”
„Van Gogh”
„Vincent i ja”
„Vincent i Theo”
„Pasja życia” jako ta pierwsza filmowa biografia Van Gogha w reżyserii Vincenta Minelli’ ego do dziś silnie rezonuje w późniejszych filmowych biografiach malarza. Van Gogh w wydaniu Kirka Douglasa wręcz promieniuje pasją i charyzmą. To trzyma dłoń nad świecą, szantażując wuja, dławi się nieostrożnymi wyznaniami, to z tą dzikością w oczach dogania Gaugina z brzytwą w ręku, krzycząc jak oszalały pośród wichrów namiętności. Męczy się, nie mogąc odnaleźć własnej drogi. Zalewa się potem i przeczesuje nerwowo włosy ręką, po czym znów maluje falujące formy drzew i ludzi. Coraz bardziej odrzucony przez innych, ma coraz większą empatię dla ludzi z marginesu, oddając im hołd w swoich obrazach. Z kolei dla niego największą empatię ma jego cierpliwy brata Theo, który wciąż walczy o spokój swego brata artysty.
Czy miał uwierzyć, że ci, którzy urodzili się dla sztuki, będą rozkwitać i tworzyć? Że ci, którzy przyszli do niej z nienaturalnych powodów, ponieważ wydawało się to łatwe, romantyczne albo stanowiło prostą drogę do sławy i fortuny mogą mieć niewiele do powiedzenia? Przymus rysowania i malowania był czymś realnym. Czy był to dar czy upośledzenie, błogosławieństwo, czy przekleństwo? Chodziło o samozwańców czy wybrańców?
(…)
Kobiety tak, miłość nie. Pan już się zakochał w sztuce. I proszę dochować jej wierności[i]
Ileż to razy biedny Vincent próbował dochować wierności komuś lub czemuś? Drżał i miotał się w konwenansach. Te falujące linie w jego obrazach, te pulsujące barwy, te grube faktury farby, że aż można poczuć każde pociągnięcie pędzla, stanowiące nastrój danego obrazu. To podniecenie, które każe chwytać kształty mglistej wizji i ruszać gdzieś przed siebie, bo nagle w coś wierzysz albo przed czymś uciekasz. Raz kogoś pokochałeś, potem znowu zostałeś odrzucony. I dalej w drogę, od jednego nastroju do kolejnego. Raz sprzedawca obrazów, potem nauczyciel w szkole, to wreszcie kaznodzieja i na końcu bezmajętny malarz. Ale nade wszystko człowiek pragnący przemawiać do ludzkich serc, poruszać emocjami i dzielić się swoimi obsesjami. Zbyt żarliwy, zbyt uczuciowy, boleśnie odczuwający wszelką niesprawiedliwość, jak słoń w składzie porcelany, raniący siebie i innych, krok po kroku zdegradował się do człowieka obcego nawet dla swojej rodziny.
W swoim życiu napatrzył na się zbyt wiele tandetnych obrazów, które codziennie wciskał snobom, chcącym ozdobić ściany swych salonów ckliwymi pejzażykami. Odczuwał, że w tych pięknych ramach nie ma odbicia ludzkich uczuć, tylko uparcie kopiowane sprawdzone wzory. Miał już dosyć tych nadętych klientów i ich pożal się Boże gustów. Wreszcie wejrzał głębiej w swoją duszę, gdzie coraz więcej przybywało melancholii. Może rzeczywiście urodził się, by być kaznodzieją jak jego świętobliwy ojciec. Umiał mówić o Bogu z pasją, chociaż tylko jego ta pasja porywała. Zwłaszcza, gdy trafił do jednej z najbiedniejszych miejscowości we Francji, Borinage. Ten błysk w oczach jakoś nie porywał tłumów w kościele. Zresztą kto by tam myślał o Bogu, gdy co dzień schodzi się do piekła kopalni, czując, że to może być ostatni raz. Gdzie tam sławić imię Stwórcy w tym szarym krajobrazie? Ciemne barwy zasnuwają oczy malarza, który pragnie sławić trudy ciężkiej pracy, jakiej nigdy w swoim życiu nie zaznał, nie mogąc się w niczym odnaleźć. Tak sobie postanowił, tak odda hołd tym wszystkim prostym robotnikom, którzy codziennie ruszają w pole lub zjeżdżają w dół, przeplatają nici życia i tkają cierpliwie kolejne płótna, na których być może kiedyś van Gogh będzie malował.
Tymczasem kaznodzieja Vincent zrozumiał, że samym słowem nie dotrze do tych biednych ludzi, musi dać przykład, musi ich poznać, zrozumieć, zejść z nimi w dół do tego piekła, podzielić się ubraniem i jedzeniem. Mieszkać tak samo jak oni. Tarzać się w brudzie, by potem malować tymi doświadczeniami równie ciemne obrazy, przypatrywać się nędznym rekwizytom, zniszczonym butom, wynędzniałym ludziom, którzy mimo wszystko są dumni, że mogą zjeść przy stole gorące kartofle, na które ciężko zapracowali.
Jeszcze parę lat temu Vincent z kolegami dyskutował sobie o sztuce i polityce w jednym z salonów pełnym tandetnych pejzaży, imitujących życie. Jego wuj już szykował dla niego awans, a może nawet widział w nim swojego następcę, który będzie zarządzał firmą van Goghów. Koledzy mu zazdrościli. Vincent miał właściwie świetlaną przyszłość. Ale to życie już minęło. Sztuka się o niego upomniała jako o twórcę i wcieliła do swej armii. Tonący chwyta się brzytwy, którą sobie odetnie to lub tamto, by spuścić trochę czerwonej farby na paletę. Od teraz mój drogi będziesz walczył na polu sztuki, zdobywając nowe pola awangardy. Zapełniaj uparcie białe płótna! I życie przestało być zwyczajne, a stało się męką. Bo ten kto staje się pionierem, niesie ciężkie brzemię. Ale co zrobisz? W przypadku wielkich, totalnych artystów jak Michał Anioł, Caravaggio, Ludwig van Beethoven, Jackson Pollock, Basquiat sprawdza się brutalna zasada, że im trudniejsze życie, tym bardziej owocna sztuka. Przeciwności losu dawały im materiał do tworzenia dzieł.
Choć van Gogh przez większość swego życia czuł się wyobcowany, a może nawet przeklęty, tak jakby sztuka naznaczała go trądem, to zdarzyło mu się spotkać ludzi, którzy odcisnęli na jego palecie bardzo wyraźne ślady empatii, której barw i odcieni nasz artysta szukał przez całą swoje życie. Na jego drodze stanął choćby impresjonista, Camille Pissarro, będący w tamtym czasie w Paryżu mentorem dla wielu poszukujących malarzy. Obok van Gogha byli także Signac, Seurat, czy Bernard. Odnalazł on swoje twórcze towarzystwo, w którym mógł wymieniać teorie na temat malarstwa, spierać się i inspirować.
Ale zanim Vincent zrozumiał po tych wszystkich miłosnych zawodach i nieudanych oświadczynach, że tylko Pani Sztuce jest przeznaczony, wdał się on jeszcze romans z pewną prostytutką, samotnie wychowującą dziecko. Zapowiadało się ciekawe, wręcz ewangelicznie. Oto niespełniony kaznodzieja, chcąc zapić ból po kolejnych porażkach, spotkał w kawiarni pewną damę lekkich obyczajów, „kobietę upadłą”, Sien Hoornik, którą starał się nawrócić miłością. Ale to nie mogło się udać. Van Gogh rozpoczynający swoją twórczą przygodę z malarstwem, nie miał zupełnie głowy do zarabiania pieniędzy, więc nie mógł zapewnić godnego bytu swojej nowej rodzinie. Przez chwilę może czuł się jak w prawdziwym domu, mając u boku kobietę i dziecko, ale nie potrafił im namalować lepszego życia. Ich drogi się rozeszły. Każde wróciło do swojej nędzy.
Innym ciekawym bohaterem był listonosz, Joseph Roulin (również uwieczniony na portrecie). Pomógł on zagubionemu artyście w Arles, gdzie malarz stworzył najwięcej swoich dzieł. Roulin i jego liczna rodzina też w pewnym sensie zastępowali Vincentowi prawdziwą rodzinę. Ale to nie uchroniło niespokojnego malarza od tragedii, gdy van Gogh ranił się w ucho. Tu wkracza na scenę kolejna ważna postać, jaką był Paul Gaugin, twórczy demon, z którym Vincent prowadził zbyt ożywione dyskusje na temat sztuki. Paul to następny przykład ekstremalnego artysty, który poświęcił całe swoje życie, w tym rodzinę dla sztuki. Niegdyś dobrze zapowiadający się urzędnik giełdowy, głowa rodziny, mąż i ojciec, a w chwilach wytchnienia malarz, który coraz bardziej eksplorował sztukę, aż w końcu poszedł za nią w siną dal, aż na Tahiti. Tam każdy chodził swobodnie, prawie nagi, żyjący czasem natury niż ciasnej cywilizacji. Artysta nie żałował sobie romansów z miejscowymi kobietami, które podziwiał i uwieczniał na swoich płótnach. Gaugin był jednym z nielicznych kolegów-malarzy, z którym autor „Słoneczników” tak dobrze dogadywał się w Paryżu. Ale gdy przyszło im razem mieszkać w Arles, by tak pobudzać siebie twórczo, więcej było w tym destrukcji niż kreacji. Z tygodnia na tydzień między skrajnie różnymi malarzami dochodziło do coraz większych konfliktów. To się spotkali Spartakus (Kirk Douglas) i Grek Zorba (Anthony Quinn) w jednym domu. Istnieje teoria, że być może to sam Gaugin ranił van Gogha w ucho, a ten nie wyjawił prawdy o przyjacielu, którego tak podziwiał i w końcu dał mu odejść, a sam o mało co się nie wykrwawił. Widać, zostało mu jeszcze trochę szkarłatnej farby, krwi, którą miał przelać na swoje kolejne obrazy.
W czasie tych najgłębszych kryzysów psychicznych, Vincent poznał doktora Paula Gacheta, psychiatrę i entuzjastę sztuki, który jak żaden inny rozumiał rozterki artystów. W filmie „Vincent i Theo” widzimy, że także córka doktora, Marguerite była ważną osobą, pokrewną duszą dla Vincenta. Malarz nawet ją uwiecznił na dwóch swoich obrazach. Może, gdyby ją poślubił, odnalazłby spokój, mając za teścia psychiatrę? Ale czy namalowałby więcej tak niezwykłych obrazów? Coś za coś.
W przeciwieństwie do takich tytanów sztuki jak Da Vinci czy Michał Anioł rozrywanych przez pomysły i ambicje na obrazy, posągi i różne niezrealizowane wynalazki, van Gogh zostawił po sobie znacznie więcej obrazów. Jak się skupił, potrafił pracować jak oszalały. Malował bardziej dla siebie, bo przecież chętnych na jego obrazy właściwie nie było. Nie mierzył się z humorami klientów, hojnych mecenasów. Chodziło tylko o to, by ktoś mu dostarczał płótna i farby, a on będzie tworzył od rana do nocy. Tym dostarczycielem materiałów była najważniejsza osoba w jego życiu — cierpliwy brat, Theo, który być może mógłby być alternatywną wersją życia samego Vincenta. Co by było, gdyby Vincent nie został malarzem, tylko zwyczajnym marszandem? Wiódłby właśnie takie życie jak jego młodszy brat. Vincent i Theo — jak dwie połówki jaźni, jak szaleństwo i spokój. Którą chcielibyśmy być? Obie są soczyste, gorzkie i słodkie zarazem.
Theo choć młodszy, to jednak dbał o swojego starszego, szalonego brata jak troskliwy ojciec, przesyłając pieniądze na życie i akcesoria malarskie. Cierpliwie wystawiał obrazy Vincenta, wierzył w ich potencjał, a może nawet zazdrościł bratu, że ten w tak bezkompromisowy sposób walczył o wyrażenie swoich emocji między tymi kolorowymi falami. Vincent z kolei zazdrościł Theo tego spokojnego życia, że brat znalazł swoją towarzyszkę życia, Joannę, a tym samym zrozumiał, że już nie będzie miał brata na wyłączność. Theo wraz z Joanną doczekali się syna, któremu nadali imię „Vincent”, tak jakby Theo chciał jeszcze raz wychować swego brata, dać mu drugie i lepsze życie, gdzie jest więcej spokoju i oddechu. Vince jednak zapragnie w swej kreacji doświadczyć totalnej destrukcji, a na płótnie poczuć i zobaczyć szkarłatną barwę krwi. Jeden strzał z pistoletu
Koniec
Nareszcie
Czarne kruki już nadlatują po duszę, krążąc nad polami zbóż, między którymi przechadzał czarny żniwiarz.
Panie Ravoux, szybko lekarza!
Po tym wszystkim zapłakany Theo pozostanie w jednym pokoju z niezwykłymi obrazami swego brata. Jedne nachodzą na drugie. Jak tu gęsto od tych falistych pejzaży i portretów. Cóż to za dziwne uczucie. Jego brata już nie ma. Nie trzeba się martwić, drżeć, odbierać niepokojących telegramów ze szpitali i policji. Tak cicho. Można wreszcie wieść spokojne życie z Joanną i wychować Vincenta.
A jednak nie.
Theo nie wytrzyma tej tęsknoty za bratem, wobec którego zawsze czuł się winny, że nie zapewnił mu lepszych warunków, widząc w malarstwie Vincenta jakąś niezwykłą dzikość. Umrze niedługo po śmierci malarza. Dopiero Joanna rozsławi obrazy szwagra, organizując wystawę i wydając korespondencję braci, ukazującą ten najważniejszy, wspólny autoportret braterskiej relacji pełnej lęków i wzruszeń, kojącego błękitu empatii.
37 lat. Szybko i intensywnie. Życie van Gogha kończy się tragicznie, lecz wszyscy już zrozumieli, że tylko śmierć dla tego niespokojnego artysty będzie wyzwoleniem. Śmierć i spokój, jaki obiecywał Woland zmęczonemu Mistrzowi. Niespokojnym artystom, którzy tak uparcie szukali awangardy na białym płótnie, należy się tylko spokój. Dziś obrazy van Gogha osiągają zawrotne ceny na aukcjach i przyciągają do muzeów sporo zainteresowanych. Teo uśmiecha się uradowany. Nie mylił się co do malarstwa swego brata. Wierzył, że w końcu trafi ono na swój czas.
Myślę, że czytając i oglądając liczne biografie van Gogha, chcielibyśmy, aby bohater tej historii poczuł, że jego sztuka została doceniona. Żeby wreszcie ten wymęczony rudzielec, uważany za dziwaka spotkał swoją publiczność, która mu szczerze pogratuluje, przytuli do swojej dumnej piersi, przygarnie i ogrzeje. Tego szukał przez całe życie, dialogu i wspólnoty ze swoją publicznością. Od czego jest wyobraźnia i sztuka ruchomych obrazów? Taki rodzaj hołdu sprawili malarzowi twórcy „Doktora Who” zapraszając samego Vincenta na wystawę jego prac, gdzie spotkał jednego z krytyków sztuki, który zachwalał malarza pod niebiosa. To właśnie najwspanialsze uczucie dla artysty, gdy jego twórczość wzbudza zainteresowanie, łączy wspólnotę, podejmuje dialog.
[i] I. Stone: Bezmiar sławy. Przeł. H. Pawlikowska-Gannon Wydawnictwo Literackie Muza. Warszawa 2007, s. 52-59.
Komentarze
Prześlij komentarz