ZAGINIONY (FRAGMENTY/SZKICE)

1

 

To było tak jak wtedy, padający śnieg i ta ciemna sylwetka. Rzucił się za nim w pościg, miał go już złapać, trzymał go, ale ten nagle zniknął. W rękach miał tylko kurtkę i nic poza tym. Śnieg wciąż padał i przykrywał powoli ślady dawnej obecności tamtego. Marek szedł w tą ciemność, widział jakiś promyk, chciał sięgnąć, nagle dojrzał, ze stoi przed lustrem i widzi swoje oblicze, wychudzony, zimny, blady — lustro się rozbija, a za nim jest pustka, wieje zimny wiatr, jakby okno w wieżowcu zostało rozbite. Stoi nad krawędzią. Wreszcie spada.

 

Budzi się zlany potem. Po raz kolejny nawiedza go ten koszmar.

 

Szła prostym korytarzem. Zastanawiała się, jakie to wszystko proste: sensacja, tytuł, szybka relacja — montaż — koniec. No i może jakaś popularność, a potem etat w lepszej stacji. Szła tym swoim dziarskim krokiem pewnej siebie już reporterki, która miała na swoim koncie jakieś już osiągnięcia. Słyszała z biur poszczególne newsy i układała je sobie w różnych zestawieniach. Na telefonie zerknęła, że to dziś jeszcze czeka ją spotkanie z klasą, takie spotkanie po latach, na którym niewiele się dzieje. A ona była przyzwyczajona, że zawsze coś się działo. A spotykać to się można na wywiad. Weszła do pokoju redakcyjnego, przejrzała parę gazet i przeleciała wzrokiem po nagłówkach głośnych sensacji, o których sama chciała przygotowywać materiał. Wreszcie zabrała się za porządkowanie archiwum. Od czasu do czasu zerkała na telewizor, gdzie przesuwały się wiadomości, jak rozedrgane jej myśli o przyszłości, dryfujące między sukcesem a upadkiem. Wreszcie ktoś jej przerwał. Był to Mariusz, sekretarz redakcji.

 — Co tu robisz?

 — Czekam. To mnie dobija. Z tej bezczynności zrobiłam porządek w segregatorach.

 — To mogłaś sobie odpuścić. Artur nie lubi takich rewolucji w archiwach.

 — O cholera, więc już podpadłam? — Zaczęła panikować.

 — Ale na koniec zgłoś się do kadr po nowy etat sprzątaczki. — Roześmiał się.

 — Może masz coś dla mnie? — Zapytała błagalnym tonem.

 — Wszystko zajęte. Musisz się otrzaskać z nowym otoczeniem. — Wzruszył ramionami.

 — A ten temat z elektrownią? — Zapytała szukając rozpaczliwie jakiegoś ratunku.

 — To Mariolki.

 — A o….

 — To temat Marka — Odparł, westchnął i podszedł do niej.

 — Co? Jak w urzędzie pracy, nie?

 — Gorzej, Bo chociaż ma się etat, to nie można się wykazać. — Odpowiedziała i odłożyła segregator. Mężczyzna nic nie powiedział, tylko przejechał dłonią po policzku. Potem pomachał ręką i wyszedł. Czekała jeszcze długo. Przeglądała papiery, sprawdzała kartoteki, przesypiała w fotelu, aż nagle. Nagle na korytarzu dało się słyszeć krzyk.

 — „No jasne, jak potrzeba, to nigdy nie ma, a Jarek? Czy ktoś mi łaskawie odpowie poza tym echem?! Gdzie oni wszyscy?” — Głos był coraz wyraźniejszy, słychać było zdecydowane kroki i gwałtowne otwieranie kolejnych drzwi na korytarzu, niczym sprawdzanie katalogów bibliotecznych w wielkiej szufladzie. Ale jak dotąd, poszukiwacz nie natknął się na swoją treść. Nasłuchiwała z niepokojem, aż wreszcie drzwi się otworzyły z takim impetem, że aż podskoczyła z wrażenia. W drzwiach stał łysy mężczyzna o złośliwej, czerwonej twarzy. Był to nowy szef działu, z którym wcześniej jakoś nie miała okazji pracować. Rozejrzał się po pokoju, jakby w ogóle nie dostrzegał dziewczyny, aż wreszcie się zmusił i zapytał zniechęcony

 — Jesteś sama?

 — No jestem, jak widzisz, jak pan widzi. — I przez chwilę poczuła się nieswojo. Pomyślała o czymś nieprzyzwoitym i się zawstydziła.

 — To ty jesteś tą szarą myszką z wielkimi ambicjami?

 — Tttak, Agnieszka Laskowska, miałam już za sobą kilka reportaży, poza tym dyplom z wyróżnieniem na Uniwers…

 — Doprawdy?! — Zapytał ironicznie, a ona natychmiast ucichła. Oparł się o kant stołu i zimnym tonem oznajmił:

 — Jest taka sprawa, niedaleko stąd, w okolicach Jeziora Orcha był wypadek.

 — Tak. — Przytaknęła jak żołnierz, chcąc już pokazać mu absolutną gotowość.

 — Wiesz, co to jest wypadek? — Zapytał drwiąco.

 — Nieszczęście… yyyy… — Nie wiedziała, czy to pytanie podchwytliwe, czy może tak zwyczajne jak pytanie o samopoczucie. Ale przecież tego nie było na studiach. Zastanawiała się dłuższą chwilę, aż w końcu on wypalił:

 — Sensacja! Oglądalność! — Ryknął i pstryknął palcami. Znów podskoczyła z wrażenia, speszyła się i opuściła wzrok. On kontynuował wytyczne.

 — Pojedziesz z chłopakami, zrobisz relację, jak to zaginął syn znanego polityka. Pamiętaj do cholery, on zaginął! Więc jeszcze nic nie wiadomo. Fakty! — Sprostował i pogroził palcem.

 — Tak proszę pana.

 — Lubię szare myszki, zawsze posłuszne. — Powiedział do siebie i wyszedł.

 — Za pięć minut. — Przykazał i wyszedł. Chciała jeszcze o coś zapytać, ale już po chwili weszli dwaj mężczyźni. Jeden z nich oznajmił.

 — No Aga! Słyszałaś szefa, zbieraj się, jedziemy. — Po chwili wszyscy ruszyli do wyjścia.

Aga spojrzała znacząco na Grześka, który sprawdzał coś w kamerze, zobaczył jej twarz w obiektywie. Spojrzeli na siebie ze smutkiem

 — Przepraszam za wczoraj. — Powiedziała Aga.

 — Nie mieszajmy pracy z życiem osobistym.

 — Jedna noc to jeszcze nie życie osobiste. — Odparł Grzesiek. Laskowska zacisnęła usta.

 — No pośpieszcie się.

Na parkingu duży samochód z logiem stacji witał Agnieszkę niczym limuzyna, prowadząca do sukcesu. „Teraz albo nigdy” — pomyślała, a Grzesiek wręczył jej papiery.

 — To o tym, który zginął. Są już tam gliny i w ogóle niezłe zamieszanie. — Agnieszka przejrzała dokumenty i rzuciła okiem na zdjęcie młodego mężczyzny.

 — Nasz zaginiony.

 — Wypadek.

 — Jeszcze jakieś ofiary? — Dopytywała się.

 

Tymczasem gdzie indziej ktoś inny rozmawiał poirytowany przez telefon:

 

 — Za chwilę będą ofiary, jak znów mi powiesz o przyjęciu urodzinowym. Nie chcę żadnego przyjęcia! — Krzyczał przez telefon i chodził nerwowo po pokoju.

 — I żadnych prezentów. Naprawdę nie chcę, bo już wiem, co dostanę. — W dniu swoich 35 urodzin znów unikał przyjęcia urodzinowego, bo prawdę powiedziawszy nie wiedział kogo zaprosić i nie chciał tych głupich prezentów i tych samych życzeń. Urodziny to przecież dzień jak co dzień. Czujesz się odrobinę wyjątkowy, a jak dostajesz majtki w słoniki trafia cię szlag. Odebrał jeszcze parę sms-ów. Życzenia były niemal takie same, choć i zdarzały się te tradycyjne wstawki w stylu „błogosławieństwa Bożego”, „no zdrowia, pomyślności”. Straciliśmy już oryginalność, za to umiejętnie korzystamy z szablonów. Przez chwilę zastanawiał się, czy jego życie jest równie szablonowe?

Gdy otworzył laptopa i uruchomił automatycznie Facebooka, również zobaczył całe mnóstwo wiadomości, które miał ochotę potraktować jak spam. Nie pomylił się i tu wszystkie te życzenia brzmiały tak banalnie jak reklamy, że jedną po drugiej skasował. Były to wiadomości od jego kolegów i koleżanek z klasy, których co jakiś czas podglądał na Goldenline i LinkedIn., zazdrościł im coraz lepszych stanowisk. Sam się dziwił, że on stoi tak w miejscu, podczas gdy te największe obiboki klasowe, które olewały szkołę, osiągnęły znacznie więcej. „Zamęczysz się porównywaniem do innych. To prowadzi do nikąd. Albo popadniesz w pychę, będziesz piał z dumy, że ty chociaż masz pewną posadę” — zapewniała go jego dobra znajoma Monika, która mogłaby być jego dziewczyną, ale jednak nie była. Jedyne, na co było ich stać to przyjaźń. To równie oryginalne w tej nudnej rzeczywistości, co małżeństwa z bardzo długim stażem.

Usiadła obok niego na kanapie i sięgnęła po popcorn. Zrobili sobie kolejny seans ze starymi filmami. Mógł być z siebie zadowolony: miał przecież swoje mieszkanie i względnie stałą pracę. Był na swoim. Jakby już osiadł w tym swoim małym świecie. Ale wciąż czuł gdzieś w głębi, że gdyby tu przyszli jego koledzy z klasy, wyśmiali by jego życie. Dla większej elity były to marne osiągnięcia. Czemu wciąż żył tym, co powiedzą dawni koledzy i koleżanki? Czemu był tam a nie tu?

Obok niego siedziała towarzyszka, która zawsze wskaże mu dobry kierunek. A jednak wciąż czegoś mu było mało. Nie miał tak superowego życia, jakie pokazują na swoich profilach jego koledzy i koleżanki. Wciąż nie mógł się pochwalić imponującym wykształceniem wyższym i wczasami w Tunezji. Ostatnią jego mocną przygodą był remont, podczas którego szlifował ściany. Znów to wspomnienie wróciło, biały pył, mgła, krzyki i nagłe zniknięcie kolegi z klasy.

 — Co jest? — Zapytała z troską. Pokiwał tylko głową i odłożył kartonik z wodą po goleniu, którą dostał od niej w prezencie. Ona zawsze dbała o te detale.

 — Mówię ci wypróbuj, od razu poczujesz się inaczej.

 — To znaczy jak. Jak człowiek z wyższych sfer? To chciałaś powiedzieć?

 — Może czasem warto trochę być snobem. Nie uważasz? — Zapytała i uderzyła go poduszką. Jeszcze raz zerknął na wiadomości .

 — I co tam piszą inne snoby z klasy?

 — Zobaczmy — Oprócz życzeń natknął się jeszcze na jedną wiadomość, która go trochę zaskoczyła. Szykował się kolejny zjazd szkolny. Była to wiadomość wysłana jakieś dwa tygodnie wcześniej. Chyba już nikt nie miał powodu wierzyć, że on przyjdzie, bo właściwie nigdy się nie pojawiał na takich imprezach, które coraz bardziej przypominały przechwałki, co kto w życiu osiągnął. On nie mógł pochwalić się wieloma rzeczami, a przynajmniej ich nie dostrzegał na tle trofeów, jakie zdobywali jego koledzy i koleżanki. Paradoksalnie zjazd odbywał się od siedmiu lat niedaleko jego domu, więc zawsze mógł w ostatniej chwili dołączyć, ale zawsze w ostatniej chwili znajdywał powód, by coś innego zrobić.

Miejscem zjazdu był bar o nazwie „Cztery strony świata”, który prowadził kolega z klasy. Całkiem przyjemne, nastrojowe miejsce, jeśli nie liczyć faktu, że znajdował się on w okolicach, w których przed laty odbyła się ta feralna wycieczka szkolna, na której zaginął jeden z uczniów. Nigdy go nie odnaleziono. Wciąż się zastanawiał, co mogło się z nim stać. A jednocześnie nie chciał wracać do tych wspomnień, które już pokryły się patyną legendy opowiadanej przy zapalonej fajce, ale on aż nazbyt był naznaczony tymi wydarzeniami. Zresztą, czemu przeprowadził się właśnie w te okolice? Tylko psychiatra mógłby mu na to odpowiedzieć.

Ta tragedia wydarzyła się w jego siedemnaste urodziny. Był zimny marzec, jeszcze trochę zimowy, a szkoła zorganizowała wtedy rajd szkolny. To była taka tradycja. Zawsze co roku. Przełom marca i kwietnia. Wszystkie klasy wspinały się na niewielką górę, walcząc ze swoją kondycją, zastygłą w ławkach szkolnych. Pokonywali kolejne zaspy i zajadali się batonami dyskutując o sprawach bieżących, czyli o nadchodzącej maturze. Jedni trzymali się w małych grupach, drudzy samotnie, a gdzieś dalej szli nauczyciele, którzy jakimś cudem pilnowali bezpieczeństwa dzieciaków w tym trudnym terenie. To zresztą przecież nie były Alpy czy Himalaje. Nikt nie zakładał, że akurat ten rajd szkolny zakończy się tak tragicznie, skoro wcześniejsze zawsze odbywały się bez problemów. Wtedy padał gęsty śnieg, ale to nie przeszkadzało dzieciakom pokonywać kolejnych kilometrów i nabijania się z nauczycieli, którzy czasem dostawali zadyszki. No ale w końcu to był pomysł władz szkoły, niech sobie pocierpią — żartowali dalej ci najbardziej wysportowani uczniowie, którzy wręcz śmigali po białym szlaku.

Gdy wszystkie grupy doszły do celu, uczcili to z nauczycielami w gospodzie ciepłym posiłkiem. Marek miał powody by jeszcze zajadać się tortem. W końcu miał urodziny. Gdy wychowawca sprawdzał obecność, początkowo nikt nawet się nie zdziwił, że nie ma tego ucznia. Zawsze był outsiderem i właściwie nie za bardzo się dogadywał w klasie z innymi. Nikt się nim specjalnie nie przejmował. Ale godziny mijały, a ucznia nigdzie nie było, nawet w pobliżu gospody. W końcu zaczęto go szukać. I do dziś nie znaleziono. Niektórzy zakładali, że może jego bogaci rodzice, o których wiele plotkowano zabrali go z miejsca. Ale w końcu i oni się dowiedzieli, że ich syna zwyczajnie nie ma, ani w domu, ani w pobliżu góry czy u miejscowych w jakiejś chacie, gdzie mógł zabłądzić. Ratownicy przeszukiwali teren, a rodzice wynajęli prywatnego detektywa. Nikt na nic nie trafił. Dokąd mógł pójść? Co się tam stało?

Ta tajemnica na każdym z uczniów odcisnęła swoje piętno. Na Marku odbiło się to tak, że w końcu siedem lat temu przeprowadził się w te okolice i w każdej wolnej chwili przemierzał ten szlak, by odtworzyć ostatnie godziny marszu kolegi. Chodził tam z ciekawości w nadziei, że coś znajdzie, a może podtrzymywał, pielęgnował tą dziwną melancholię pośród pejzaży rodem z obrazów Friedricha, a przy okazji ćwiczył kondycję. Miał tą dziwną potrzebę, żeby to zdarzenie wciąż wspominać, podczas gdy większość z jego klasy wyruszyła w wielkie miasto, by tam zrobić kariery prawników, lekarzy, psychologów, biznesmenów, urzędników i co tam jeszcze jest w mainstreamie. On wrócił tu i założył sklep z używanymi rzeczami. Dla niego było to jakieś osiągnięcie, choć dobrze wiedział, że na spotkaniu klasowym, niejeden mu wypomni brak ambicji i niezaradność. Nie potrafił się z tym zmierzyć. Pod tym względem klasowe spotkania przerażały go tak, jak spotkania rodzinne, na których nikt nie był przekonany do tego, czy on wie, co robi tkwiąc w tej dziurze i próbując utrzymać swój interes. Już miał skasować wiadomości dotyczące klasowego zjazdu, gdy nagle natknął się na jeszcze jedną informację, która go wyraźnie zaintrygowała. Jakiś użytkownik o pseudonimie „PanYeti” napisał: „przyjdź dziś do baru na zjazd, to się dowiesz, co stało się z twoim kumplem, który zaginął szesnaście lat temu”. Serce zabiło mu mocniej, poczuł dreszcz na plecach, zmrużył oczy, kliknął na profil „Pana Yetiego”, ale niewiele tu było aktywności. Zdjęcie profilowe było właściwie grafiką przedstawiającą białego potwora. No jasne, gdzie tu miejsce na szczerą gębę. Żadnych innych informacji, gdzie mieszka, gdzie pracuje, nic. Tylko ta jedna wiadomość. Co to miało znaczyć? Kto z klasy był takim żartownisiem? Zasępił się nad monitorem. Monika wpatrzona w telewizor śmiała się w najlepsze próbując popcornu, ale w końcu zauważyła, że coś chyba się stało. Ściszyła nieco telewizor i spojrzała na niego zaniepokojona. Był cały blady.

 — Co jest? Już cię zmęczyły te życzenia? — Pokiwał głową i otworzył szeroko oczy, jakby próbował się obudzić.

 — Tak jakby. Chyba muszę się przejść. — Powiedział i zerknął na zegarek.

 — Teraz? O tej porze? Jest już ciemno. — Zauważyła.

 — Muszę. — Powiedział i podszedł do wieszaka, zdjął zamszową kurtkę i pośpiesznie założył.

 — No jasne, te twoje samotne spacery w urodziny. — Podsumowała żartobliwie Monika i przegryzła kolejną porcję popcornu.

 — Kolejny kilometr dalej.

 — Żebyś nie dostał zadyszki. I uważaj, pogoda jest naprawdę nieciekawa.

 — Tym lepiej, wolę samotne spacery. A właściwie to — Zawiesił głos i zerknął na garnitur wiszący w szafie.

 — Co? — zapytała.

 — To nie do końca spacer…

 — Nie?

 — Idę na ten cholerny zjazd.

 — Więc jednak? Właśnie się zastanawiałam. To dzisiaj? — Podrapała się po głowie i burzę jasnych loków opadła jej znów na czoło.

 — Tak. — Odpowiedział krótko.

 — Dziwne, dotąd unikałeś tego jak ognia. A teraz urodziny i ten zjazd? Co ty kombinujesz? — On tylko wydął usta i wzruszył ramionami. Po otrzymaniu takiej wymownej odpowiedzi naburmuszyła się i rzuciła mu:

 — Nie chcesz to nie mów. Nie jesteśmy przecież małżeństwem. — Podsumowała gorzko i przełączyła na kanał z muzyką, gdzie grał jej ulubiony zespół. On podszedł i ściszył telewizor.

 — Nie znoszę ich.

 — A ja wręcz przeciwnie. — I jak na złość pogłośniła jeszcze bardziej.

 — Masz pretensje? — Zapytał mile zaskoczony jej rozczarowaniem wobec statusu, jaki pełniła w tej relacji. Chyba uderzył w czuły punkt, bo nawet nie zdobyła się na ripostę. Wzruszyła ramionami i wróciła do oglądania filmów.

Przez chwilę przeszło mu przez myśl, by zaprosić Monikę, by się nią pochwalić, skoro inni z klasy już od lat trwali w szczęśliwych związkach (te ich przesłodzone zdjęcia z połówkami) albo i mieli za sobą rozwody. On jednak uparcie trwał w zawieszeniu. Ale Monika przecież nie była nawet jego narzeczoną. Nie chciał jej w to mieszać. Lecz ona nagle wstała z sofy i podeszła do niego, tak zwyczajna, w bluzie sportowej i potarganymi włosami i powiedziała:

 — Ale skoro już się wybierasz na ten zjazd, bal wspomnień czy jak to inaczej nazwać, może byś włożył coś innego. Chyba stać cię na niezobowiązującą elegancję. Chociaż koszula, krawat. — Wyjęła z szafy jakiś zestaw, który mu kiedyś przygotowała. Znała się na modzie i wiedziała, jak kompletować garderobę

 — Nie przesadzaj. — Powiedział, ale w końcu postanowił, że się przebierze. Wypadało się odświeżyć i zrobić przyjemność Monice, która chociaż tak chciała być obecna w jego życiu: poprzez wybór stroju do okazji. Skropił się wodą, którą dostał od niej. Rzeczywiście czuł się trochę inaczej.

Pomachał jej jeszcze na pożegnanie i wyszedł. Przez całą drogę zastanawiał się, czy to jakiś żart. Kto z klasy mógł to napisać? W większości znał nicki ludzi z tamtych lat, ale przecież można mieć wiele kont na Facebooku, tak jak ma się wiele masek i znać wiele tajemnic. Ciekawość wygrała z niechęcią do tego typu imprez.

 

2

 

 — A co tym razem?

 — Zjazd klasowy.

 — Jedziesz sam?

 — Raczej tak. — Odparł Maciej, pseudonim Martini, inny bohater tego spektaklu. Poprawił koszulę i założył marynarkę.

 — Wstydzisz się mnie, czy może masz inną na boku?

 — Daj mi spokój.

 — Ledwo rzuciłeś tamtą, a teraz robisz wszystko, żebyśmy my się rozstali.

 — Może nie byłoby to takie głupie. — Założył kurtkę i wyszedł, trzaskając drzwiami.

 

Wietrzny zimowy wieczór trwał już w najlepsze, gdy zgarbiony i zmęczony mężczyzna zmierzał coraz bardziej zdecydowanym krokiem ku niewielkiej chatce położonej na wzgórzu. Jego krokom wtórował narastający gniew, bo deszczowa, wietrzna pogoda istotnie napawała tylko złymi emocjami, które gdzieś trzeba było wypuścić, najlepiej z dymem papierosowym. Jeszcze raz spojrzał tęsknym wzrokiem na chatkę, westchnął, zacisnął zęby i wbiegł na ostatni odcinek do domu.

Był to bar, do którego często zachodził on, by odpocząć po pracy w pobliskiej fabryce. Ale dziś nie miał spędzić tego wieczoru sam, lecz w towarzystwie znajomych ze szkoły. Zbliżała się rocznica zdanej matury i co jakiś czas organizowali sobie w tym barze takie spotkania, choć z roku na rok mogli ze smutkiem stwierdzić, że jest ich coraz mniej. I by najmniej nie chodziło tu o sprawy doczesne, o choroby, śmierć. Chodziło o… sentymenty, o to, że z roku na roku na szkolne wspomnienia jest coraz mniej miejsca. Zresztą dziś ta okropna pogoda nie zachęcała, by jechać do jakiejś chaty położonej na odludziu i wspominać szkolne czasy. Marek zamknął za sobą drzwi, rozejrzał się po przytulnym pomieszczeniu wyłożonym kamieniami, które poprzedzielane były drewnianymi belkami. Wreszcie spojrzał na bar, za którym stał barman, jego dobry znajomy Dero. Pomachali sobie z daleka. Marek zdjął kurtkę, powiesił na wieszaku, zatarł ręce i ruszył do baru.

 — Okropna pogoda. — Zaczął barman.

 — Ty już tu siedzisz parę godzin, a ja dopiero co przychodzę. — Powiedział zniechęcony Marek.

 — No i? — zdziwił się Dero podając Markowi wysoką szklanicę z jasnym płynem

 —Ach, daj spokój! — odezwał się oburzony

 — Jak zwykle przynosisz zły nastrój. — Odparł ze śmiechem Barman.

 — Taaak. — Zamyślił się Marek.

 — Te spotkania, to już jakaś dziecinada

 — A jednak przyszedłeś.

 — Mam tu najbliżej, zresztą tak jak ty. Zostaliśmy w tej dziurze.

 — Każdy wybiera jak chce.

 — Czyżby? — Zapytał pretensjonalnie Marek i spojrzał na zdjęcie klasowe.

 — O co ci chodzi? — Zdziwił się Dero.

 — Ciekawe, czy on też tak wybrał? Osiemnaście lat temu.

 — Znów do tego wracasz? To był wypadek.

 — Nie znaleziono ciała… — Zamyślił się Marek. Nagle dało się słyszeć świst powietrza.

 

 — A kto by szukał ciała w taką pogodę, zerwała się niezła śnieżyca. Musieliśmy przerwać tą cholerną wycieczkę… no i tak minęło te kilkanaście lat. — Odezwał się głos z daleka. W drzwiach stał Martini, kolega Marka i Dera. Dobrze ubrany, postawny blondyn o jowialnym wyrazie twarzy. Podszedł śpiesznym krokiem do baru, przywitał się z Markiem i Derem, a po chwili miał już przed sobą szklanicę piwa, po czym zaczął śpiewać „deszcze niespokojne, w piecu napalimy”

 — Jeszcze ci się chce tu przyjeżdżać? — Zapytał podejrzliwie Marek

 — A czemu nie, to jakaś miła odskocznia od tej monotonii. Nie wyjechałem przecież tak daleko. Mam równie blisko jak wy…

 — Swoim nowym jeepem? — Zapytał z ironią Barman

 — A żebyś wiedział, ale za miesiąc pewnie będzie BMW.

 — Ha, ha, ten to ma…

 — A ma, ale ciężko pracował, by to mieć. Zresztą nie przywiązuje się do tych autek. Po prostu idealnie sobie radzą w tym terenie. — Martini dopił do końca i wzniósł pustą szklanicę.

 — Za co jeszcze wznosisz toast?

Wtem Martini dostrzegł na ścianie dziwny obraz, podszedł do niego, podczas gdy Dero z zadowoleniem przecierał kieliszki

 — A to co? You tube?

 — Nie wiedziałeś? — Zdziwił się Marek

 — Co?

 — Dero jest przecież wziętym youtuberem

 — No coś ty.

 — No przecież rzeźbię w drewnie, ludziom się to spodobało, no i mam swoją publiczność

 — Tak, towarzystw wzajemnej adoracji. Ty i ten twój folklor. — Zażartował Martini spoglądając na drewnianą rzeźbę gargulca podobnego do tego z Notre Damme.

 — Uważaj, bo jeszcze ciebie pokażę w swoim odcinku.

 — Aż tak potrzebujesz nowych subskrybentów czy lajków. — Odparł Martini i rzucił monetą do Dera, po czym znów sobie nalał piwa i podniósł szklanicę.

 — No to za ten twój sukces.

 — I za nasze spotkanie.

 — Taaak, te nasze spotkania. — Powiedział zawiedziony Marek.

 — Ciekawe, czy nasza klasowa księżniczka przybędzie? — zapytał Dero

 — Wątpię, ona tylko lubi inicjować te imprezy, ale w taką pogodę się nie pofatyguje. Zresztą to i lepiej, akurat jej nie chciałbym spotykać, chwaliłaby się swoją córką i drugim bogatym mężem… Niee, on a raczej nie przyjedzie, podobnie jak inni rozważni ludzie z naszej klasy.

 — A kto tam był rozważny? — Zapytał zdziwiony Marek.

 — Zdziwiłbyś się, jak ludzie się zmieniają. Nie śledzisz na fejsie?

 — Daj spokój, usunąłem już konto…

 — Ale po chwili założyłeś kolejne. Nie tak łatwo uciec.

 — Ludzie tylko piszą, a jak przychodzi co do czego

 — Wiem.

 — Ty wiesz, że Andrzej i Anka się rozwodzą

 — A byli małżeństwem?

 — ha, ha, nawet tego nie wiedziałeś? — zapytał ze śmiechem Dero

 — Od pewnego czasu wycofałem się z życia klasowego. — Odparł Marek.

 — To naprawdę masz spore zaległości. Tak się wycofałeś, jak on…

 — Znów mówimy o nim?

 — Tak się wycofał, że już go nie ma.

 — I jakie jeszcze wieści masz z fejsa?

 — Na przykład tak Pelikan ma już piątkę dzieci, stateczny mąż i ojciec… — Powiedział z dumą Martini, pijąc kolejne piwo.

 — No co ty. Nigdy bym tak o Pelikanie nie pomyślał w czasie przyszłym. — Zdziwił się Marek

 — A tak. Widzisz, taki łobuz, taka szuja, a tu proszę… teraz tatuś… Tak słodkie te zdjęcia, że aż niedobrze się robi — Powiedział ze wstrętem Martini i znów wziął głębokiego łyka.

 — Widzę, że tobie raczej życie rodzinne nie grozi. — Powiedział Dero przecierając kieliszki.

 — A żebyś wiedział, dosyć się napatrzyłem na moich starych. Po prostu, uznałem, że to nie dla mnie. Mówcie co chcecie, ale wolę już spędzać czas w tej swojej firmie niż… no chyba nie jestem w tym odosobniony…. — Rozejrzał się porozumiewawczo. Marek się tylko skrzywił na twarzy i dopił do końca.

 — Jak tam twoja Monisia. Już długo chyba jesteście…

 — Nie jesteśmy…

 — Znaczy?

 — Jesteśmy przyjaciółmi, a nie parą…

 — Hmmm, znaczy jeszcze nie byliście, ten

 — Tylko na kanapie oglądamy filmy, wystarczy? — Uciął Marek

 — Stare dobre małżeństwo na kanapie. Może i to jest jakaś recepta. Nic na siłę i bez rozgłaszania światu, że jesteśmy w związku skoro za tydzień już chcemy się rozstać. — Podsumował Dero i przetarł ostatni kieliszek. Znów było jasno i szczerze. Marek się skrzywił. Nie wiedział już, czy brak rodziny w tym wieku to triumf czy może porażka.

Jechali szybko. Grzesiek wciąż przeklinał pod nosem, a Mirek z trudem przekładał papiery. Aga nerwowo się rozglądała. Nieźle sypało, tak jak wtedy, podczas tej tragicznej wycieczki. Tak, znów to do niej wracało.

 — Na sygnale byśmy od razu przejechali.

 — Nie wieziemy ciężko rannego… — odparł Mirek

 — Jedziemy po informacje Miruś, musimy się śpieszyć, inaczej będziemy trupami. — Odparł Grzesiek i dodał gazu

Na miejscu zauważyli inne ekipy dziennikarskie, grupy ratowników i oczywiście gapiów spragnionych sensacji. Sporo było tych ciekawskich, a najmniej tych, którzy mogliby podać jakieś konkretne informacje. A o co właściwie chodziło?

 — Zaginął jeden z uczestników obozu. Z naszych informacji wynika, że to Sebastian Burta.

 — Burta? Syn tego Burty? — Zdziwiła się Aga i popatrzyła na ekipę, a potem na zdjęcie zaginionego.

 — To dopiero news. — Szepnął Mirek.

 — Wybrał się ze znajomymi na taki mały rajd no i gdzieś przepadł. Minęło już sporo godzin.

 — My też przyjechaliśmy na żer. Teraz pora znaleźć wygadanych świadków, którzy ładnie nam to powiedzą do kamery… albo świadków z bujną wyobraźnią.

 — Wszyscy mile widziani. — Agnieszka z kwaśnym uśmiechem na twarzy przygotowała mikrofon i wyszła w teren.

– Przeszukujemy teren w promieniu ośmiu kilometrów, ale pogoda niezbyt sprzyja, coraz bardziej pada. — Odezwał się ratownik. Mirek na razie wyłączył kamerę.

 — Impreza, alkohol, brawura, chyba jasne. — Dodał Grzesiek.

 — Jak to? — zdziwiła się Aga.

 — To wszystko się zaczęło wieczorem, w czasie imprezy, w posiadłości Burtów. To właściwie niewielki domek, chatka położona tu na stoku. — Wskazał informator.

 — Nieźle wypili, choć Sebastian podobno nie pił tak dużo.

 — I dlatego się zgubił?

 — Więc wyszli po pijaku na spacer, czy żeby?      

 — I to i tamto.

 — Zgubił się, czyli szedł sam? Chyba że byli tak pijani, że w ogóle go nie zauważyli.

 — Jak zeznała jedna z uczestniczek, szli dwójkami w różnych odstępach.

 — Sebastian był z kolegą, ale się pokłócili i rozeszli. On został w tyle, a Burta przyspieszył.

 — Pokłócili? — Powtórzyła Aga.

 — Ale nie pobili.

 — No i nic?

Pośród tej galerii różnych świadków, postanowiła najpierw zasięgnąć opinii kapitana służb ratunkowych. Wiedziała, że na nich zawsze można było liczyć: konkretni do bólu, zwarci i gotowi.

 — Kapitan Haber — przedstawił się krótko ostrzyżony i dobrze zbudowany mężczyzna. Agnieszka dała znak chłopakom, by dołączyli do niej. Szybko rozłożyli statywy i włączyli kamerę. Wzięła głęboki oddech i wyrecytowała:

 – Cholera ten śnieg! — Marudził Mirek.

 — Weź tą płachtę, a ty masz parasol. — Grzesiek podał Adze parasolkę.

 — Przynajmniej nie muszę się malować. — Zażartowała Aga i spojrzała na mikrofon, a potem na ludzi dookoła. Wreszcie dostała sygnał, że już studio się łączy z nią i prosi o krótką relację z miejsca wydarzenia, dała znak chłopakom z ekipy i ruszyła ze swoją gadką:

„znajdujemy się nad jeziorem Ochran, a za nami góra Sebarton i wąwóz Galador, gdzie w nocy zaginął dwudziestosiedmioletni Sebastian Burta, syn znanego przedsiębiorcy a wcześniej polityka Andrzeja Burty. Jest z nami kpt. Ochotniczej straży przybrzeżnej, Marian Haber. Panie kapitanie, jak przebiega akcja?” — Haber równie konkretnie począł recytować.

 — O ósmej nad ranem otrzymaliśmy zgłoszenie zaginięcia Sebastiana Burty. Akcję rozpoczęliśmy o dziewiątej. W tej chwili mija już siódma godzina poszukiwań: sprawdzamy wszystkie zakamarki wąwozu, nawet dno jezioro, którego głębokość waha się w przedziale między 5-30 metrów, Na razie nic nowego nie mamy. — Mirek z uwagą oglądał zarejestrowany materiał i nucił sobie pod nosem „parastatkiem w piękny rejs, statkiem na parę”. Agnieszka słysząc to, szturchnęła amatora szlagierów i szepnęła — „zwariowałeś?!”

 — Mamy robotę i jest się czym cieszyć.

 — Daj spokój. Jego ojciec ledwie trzyma się na nogach, a ty tu takie piosenki.

 — Jego ojciec ma żelazne nerwy, przecież był wicepremierem. — Popatrzyli w stronę mężczyzny o surowym obliczu, do którego najbardziej pasował czarny garnitur, ale tu był ubrany w sportową kurtkę i czarne okulary.

 — Raczej z nim nie będę robiła wywiadu.

 — Słusznie, jego mina wystarczy za wszystkie komentarze,. A żona?

 — Zmarła dawno temu i może lepiej, nie doczekała tych okropnych chwil.

 — Jeszcze nic nie wiadomo. — Zapewniał Krzysiek. Aga rozejrzała się po okolicy i od razu zarządziła: „Zróbmy jeszcze parę ujęć tych gór.

 — Się robi szefowo. — Podczas gdy operator rejestrował po kolei te różne punkty. Aga postanowiła jeszcze raz przejść się obok grupki młodych ludzi, którzy właśnie tłumaczyli policji całe zajście. Każdy próbował coś dołożyć do tej układanki, ale trop urywał się koło czwartej nad ranem, gdy mało kto jeszcze był na nogach. Na białym tle wyglądali jak ledwo zarysowane szare sylwetki, które próbują znaleźć dla siebie usprawiedliwienie w tym dziwnym dniu.

 — Kto u diabła chodzi w nocy w taką pogodę po takiej okolicy, gdzie są góry i doły, i jeszcze jezioro na dokładkę. — Syknął ktoś z tłumu.

 — Chcieliśmy się trochę odprężyć, pospacerować. — Ktoś tłumaczył, nie wierząc chyba w to, co mówił.

Pewna dziewczyna stała z boku i dziwnie przyglądała się Agnieszce, aż w końcu zapytała ostro: „Pani jest dziennikarką?” — Aga jak wyrwana z transu odwróciła się do niej i wyjąkała:

 — Mmm, Ttak. — Zapadła niezręczna cisza. Najbardziej bezczelny z całego towarzystwa podszedł do niej z rękami w kieszeni i oświadczył chłodnym tonem.

 — Kolejna pijawka! Posłuchaj dziennikareczko. Nie masz czego tutaj węszyć. My po prostu razem z tym debilem imprezowaliśmy, a on zgrywał się na bohatera, no i masz, teraz same problemy, a chciałem się wyspać. — Tu ostentacyjnie beknął wprawiając niejedną osobą w zakłopotanie. Inna dziewczyna dodała „dosyć się już nagadaliśmy z glinami”. — Teraz dotarło do Agnieszki, że w reportażu nigdy nie jest tak, jakby chciał twórca, bo to przecież nie jest film artystyczny, to samo życie, brutalne i nieprzewidywalne. Ale musiała się skupić, to miała być dynamiczna relacja. A jeszcze parę minut temu kusiło ją, by tak ustawić scenografie, takie wybrać kwestie, by każdego urzekł ten reportaż. W końcu studiowała także reżyserię. Ale tu musiała powstrzymać swoje zapędy. Błędnym wzrokiem rozglądała się jeszcze, aż zauważyła smutną twarz dziewczyny o słowiańskiej urodzie, z jasnymi włosami i śniadą cerą. Ona w tym całym towarzystwie płakała chyba jako jedyna. Kim zatem była? Tą jedyną przyjaciółką dla Sebastiana? Aga postanowiła, że sprowokuje dziewczynę do wyznania, jakkolwiek by to było perfidne. Dyskretnie przywołała Grześka z kamerą, a sama na początek, by przełamać dystans podała dziewczynie chusteczkę. Ta skorzystała i otarła natychmiast łzy. Aga uznała, że teraz warto ruszyć.

 — Jest pani przyjaciółką Sebastiana Burty?

 — Można tak to nazwać. — Odparła spokojnie zapatrzona w zmarzniętą taflę jeziora, na której co chwila odbijały się błyski słońca. Jakby tańczyły tam złośliwe duszki albo to autor męczył się od dłuższego czasu nad tą historią i nie widział dla niej sensu. Ale Aga uparcie drążyła opowieść.

 — Jak pani myśli, co się stało?

 —Myślę, że spadł w przepaść. Wszyscy tak już tak mówią.

 — Nic pani sobie nie przypomina?

 — Może gdzieś się schował. — Krzyknął ktoś z tłumu i dało się słyszeć ten drwiący śmiech.

 — Schować to się mógł tylko przed swoim ojcem. To przed nim cały czas uciekał i robił wszystko mu na złość. — Wtrącił się inny chłopak, który stał obok zapłakanej dziewczyny. Po czym ją objął i próbował pocieszyć. Aga w tej chwili pomyślała, że może to tylko takie przedstawienie.

 — Więc twierdzi pan, że Sebastian mógł to wszystko sfingować?

 — To zbyt śmiała teoria. — Wtrącił się jeden z policjantów. Aga się zaczerwieniła.

 — Póki co szukamy, a wy nie mąćcie w głowach, tylko informujcie o faktach. — Pouczył policjant i zmierzył wszystkich srogim spojrzeniem, jakby widział już w nich winowajców.

 — Burżuazja i gównażeria. Urządzili sobie wczasy i trzeba teraz szukać śpiącego królewicz. — Syknął któryś z ratowników.

 — Przynajmniej masz robotę. — Ktoś odpowiedział z tłumu. Ratownik tylko prychnął i poszedł do namiotu.

 — „I wciąż nie znaleziono Sebastiana Burty… czy może ciała Sebastiana Burty”. — I wciąż nie mamy nic, jak w archiwum X„ — skwitował Krzysiek.

 — Za godzinę też pewnie nic nie będziemy mieli. Gdzieś tu widziałem faceta z grillem.

 — Skusisz się? — Nie zdziwiło ją to, że jej koledzy w takim momencie myślą bardziej o jedzeniu niż o losach biednego Sebastiana. W końcu mieli tylko przekazać informacje. Zresztą widzieli już tyle tragedii, które filmowali z różnych perspektyw, że się zwyczajnie uodpornili. Ona powoli też wkraczała na tą ścieżkę. Dobrze wiedziała, że łzy i pocieszne słówka nie wiele zdziałają wobec ludzkiej tragedii.

 — Nie, dzięki, mam dosyć na dzisiaj. — Odeszła na bok, by przycupnąć przy drzewie. Ołowiana kula wciąż toczyła się po okręgu nie mogąc spaść, by wreszcie było coś wiadomo. Postanowiła się przejść po lesie. Chciała zapalić, ale zapomniała papierosów. Miała wrażenie, że idzie pośród mgieł, z których za chwilę coś się wyłoni, jak w baśniowej scenerii.

Nagle zrobiła nieostrożny krok i zniknęła w urwisku. Kiedy otworzyła oczy, czuła się cała obolała, ale nie było najgorzej, miała pod sobą miękki mech, najwygodniejszy materac, jaki mógłby być. Zerwała się na równe nogi i zobaczyła w głębi skuloną postać, o której trudno było cokolwiek powiedzieć, poza tym, że wyglądała jak wielki wór ziemniaków, albo jak ktoś…w habicie mnicha, ale co by tu robił mnich? No może pustelnik. Tak jak próbowała jakoś to wyjaśnić, jednocześnie próbowała złapać oddech.

 — Halo proszę pana? — Zapytała, lecz ten ktoś po chwili się podniósł i zniknął gdzieś w ciemnościach. Zdawało się jej, że widziała kawałek jego twarzy. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale wtedy dobiegł do niej Mirek:

 — Tu jesteś. Nie oddalaj się za bardzo. Bo jeszcze ciebie będą szukać. Spadłaś?

 — Trochę się potłukłam. Nic mi nie jest. — Wyjaśniła i weszli na szlak. Mirek podał jej kubek z parującą kawą.

 — Tam ktoś był. — Wskazała na zaciemnione miejsce.

 — Gdzie? — Zdziwił się Mirek, próbując coś dostrzec w głębi, ale jak na złość zaczęło mocniej padać.

 — No tam. — Wskazywała uparcie w dal. Mirek tylko pokręcił głową.

 — Jadłaś coś dzisiaj w ogóle? — Zapytał w końcu.

 — Myślałam, że zapytasz, czy coś piłam?

 — Masz apetyt na sensację, ale poszukiwania zostaw ratownikom.

 — Coś widziałam.

 — Boli cię głowa? — Zapytał zaniepokojony.

 — Daj już spokój z tym lekarskim wywiadem. Nic mi nie jest. I nie mówi mi, że chciałam to widzieć. — Odpowiedziała drażliwa

 — Widzimy to, co chcemy widzieć. Znam się na tym, jestem przecież operatorem kamery. — Aga wypiła trochę, a na jej twarzy od razu pojawił się grymas.

 — Chodźmy pod jakiś namiot, bo zaczyna padać.

 

3

 

 — Coraz bardziej pada — zauważył Martini i odszedł od okna mówiąc z radością.

 — Nie przyjadą, koszmarna pogoda.

 — Cieszysz się? — zauważył z ironią Dero i zerknął na Marka.

 — A żebyś wiedział. Nie z każdym chciałem się spotkać.

 — To po co w ogóle tu przyjechałeś?

 — Bo jestem zbyt ciekawski.

 — A z nami chciałeś się spotkać?

 — Z wami to co innego. — Zaśmiał się Martini

 — Bo jesteśmy tak smutni i żałośni, że świecisz przy nas jak słońce… — odparł zgorzkniały Marek, bawiąc się szklanką.

 — Co to tobie? — pouczył go Dero. Martini włożył ręce do kieszeni i przeszedł się jeszcze raz po barze, rozwiewając wokół siebie zapach jakiejś drogiej wody. Wreszcie odpowiedział na zaczepkę Marka.

 — Właśnie dlatego, że jesteście tacy smutni, chce mi się z wami gadać. Nigdy nie zawodzicie. Dero wziął szklankę i nalał kolejną porcję piwa i podał Martiniemu.

 — Zdrowie

 — Zdrowie

Drzwi się otworzyły, stanęła w nich jakaś dziewczyna o zaczerwienionej twarzy. Uśmiechnęła się.

 — Nasza pani reporter…

 — Pomyślałam, czemu by nie zawitać. To chyba już ta godzina? — Zapytała, zerkając na zegarek.

 — Ale jakoś nie dopisało towarzystwo

 — Przyszli tylko najlepsi. — Odparł Martini rozglądając się po sali. Marek uniósł kieliszek w geście toastu.

 — Cześć Aga. — Pomachał jej Dero. Martini podszedł do niej i uściskali się. Marek niechętnie wstał i przywitał się chłodno z Agnieszką. Nie bardzo przepadał za nią. Może dlatego, że ona osiągnęła tak wiele, a on wciąż był gdzieś tu na tym odludziu. Ona była zawsze taka przebojowa i ambitna, zawsze pierwsza do tablicy, by się wykazać a on. I tak to zaprocentowało w jej zawodowym życiu. Zresztą nieważne. Odgarnął te nieuzasadnione żale. Przełknął ślinę.

 — No i co, tylko tyle nas? — zdziwiła się?

 — A co się dziwisz, pogoda jest beznadziejna, tak jak te całe spotkania. — odparł Martini.

Do baru wszedł jeszcze jakiś rosły mężczyzna i oznajmił:

 — Zaparkowane.

 — Chodź, poznasz moich kumpli ze szkoły. — powiedziała Aga. Mężczyzna podszedł i przywitał się. Podali sobie ręce

 — To Grzesiek, kierowca i operator z mojej ekipy.

 — I ma jeszcze jakąś inną rolę, bardziej prywatną? — zapytał ze śmiechem Martini

 — Daruj sobie — odparła znudzona Aga i odebrała od Dera szklanicę piwa, a potem podała Grześkowi, który usunął się w cień i przysiadł przy drewnianym słupie. Przez jakiś czas wszyscy milczeli, a wiatr świstał za oknem, wreszcie Martini się odezwał.

 — Widziałem ten twój ostatni reportaż

 — Relację! Chociaż prosi się o reportaż. Śladami zaginionego. — Wyjaśniła Aga.

 — Całkiem niezły… zupełnie, zupełnie, jakbyś wracała znowu do tematu tej naszej feralnej wycieczki.

 — Kto wie, może dlatego zostałam reporterką? Podświadomy wybór.

 — Dzięki niemu? — zapytał Marek.

 — Dzięki jego zaginięciu. — Poprawiła Aga. Marek poczuł ukłucie. Wreszcie postanowił zadać to pytanie wprost, choć przeczuwał, że to głupota.

 — Jest tu gdzieś Pan Yeti? — Zapytał Marek. Wszyscy przerwali swoje rozmowy, śmiechy i popatrzyli zdziwieni na Marka

 — Że co przepraszam?

 — Już ci odbija, ile ty wypiłeś?

 — Ma dziś urodziny, nie wiecie. Ma prawo pić, ile chce.

 — No tak, urodziny. Ha, ha. No to wszystkiego najlepszego. Kompletnie zapomniałem, że to dziś. Zresztą ty rzadko się pojawiasz na tych naszych zjazdach.

 — Nie ma się co dziwić. Jak zawsze reprezentujemy żałosny poziom.

 — Ale o jakim Yeti on gada?

 — Już mu w głowie się kręci.

 — Wypiłem tylko jedno piwo. — Powiedział twardo Marek.

 — I co ty tam dolewasz Dero?

 — I wielu po jednym piwie odpada.

 — Ty zawsze za mało piłeś i za mało posuwałeś. Zawsze byłeś taki sztywny. — Roześmiał się Martini.

 — O co ci chodzi. Mam przepraszać za to, że nie imprezowałem jak wy! Że wciąż nie jestem taki jak wy. Że mam przetarte dżinsy i tanią koszulę?! — Krzyknął Marek.

 — Zawsze wam było mało. Mało piwa, mało dup, mało śmiechu. Zaczynam rozumieć dlaczego on zawsze trzymał się z dala od tej elity klasowej. Myślałem, że z tego się wyrasta, ale widać do końca życia będę przepraszał, że za mało piłem w liceum. Kurwa mać. Jakie to ma znaczenie? Żałuję, ze tu przyszedłem. — Krzyknął Marek i już miał wyjść, ale Dero go zatrzymał.

 — Daj spokój, poczekaj. — Martini jeszcze mierzył uważnym spojrzeniem Marka, jakby chciał go zrozumieć, jakby mu współczuł, po czym odstawił kieliszek i podszedł do kolegi.

 — Dobra, już dobra. Przepraszam.

 — Ale o jakiego Yetiego chodziło? — Zapytała zaintrygowana Aga.

 — Chcesz zrobić reportaż. Nie przepuściłabyś takiej okazji, nie? — Zapytał z ironią Marek.

 — Na tym polega moja praca. Na rozwiązywaniu tajemnic. I wszystkiego najlepszego.

 — Bez łaski. — Syknął Marek. Aga tylko odfuknęła.

 — No to co z tym Yetim? — Zapytał Dero. Wszyscy popatrzyli na Marka, a on włożył ręce do kieszeni. Przeszedł się kawałek po gospodzie.

 — Ktoś o nicku Pan Yeti napisał do mnie widomość, że zna tajemnicę zaginięcia Karata. Zaproponował, żebym przyszedł tutaj. To wtedy się dowiem.

 — Fajna laurka urodzinowa. — Podsumował Martini.

 — Ciekawe.

 — Czyli co nie ma Yetiego? — Zapytał zniecierpliwiony Marek.

 — Może nie dojechał. To w końcu daleko, nie z tych Himalajów, czy gdzieś tam.

 — Bardzo śmieszne

 — A nie?! Tylko pomyśl. Jakiś kretyn wysyła ci wiadomość o rozwiązaniu sprawy sprzed osiemnastu lat.

 — Czyli poznamy tajemnicę zaginięcia naszego kolegi?

 — Kolegi?

 — Był naszym kolegą i zaginął.

 — Zaginięciu? — dziwił się dalej Dero.

 — Ciała nie znaleziono — wyjaśniła Aga

 — Tak, ale po tylu latach.

 — Może gdzieś się ukrywa i teraz napisał do nas? Osiemnaście lat. Całe pokolenie. To dobry czas, by odsłonić karty. Nie uważacie?

 — Myślisz?

 — Po cholerę. Nawet jeśliby sfingował to wszystko. To po cholerę teraz wracać i rozgrzebywać stare rany?

 — A choćby z zemsty. Nie byliśmy dla niego dobrzy.

 — Oj tam, jak w szkole. Zawsze były tarcia.

 — Aż trociny leciały. — Wyszeptał Marek.

 — Chyba miał pogrzeb? — zapytał Martini.

 — No przecież… byliśmy całą klasą.

 — No to ja chyba byłem na wagarach.

 — Proszę cię. — powiedziała zdegustowana Aga.

 — Pytanie, czy ktoś go żałował, tak jak ty teraz? — zapytał Martini i popił, patrząc na pozostałych.

 — Każdy przeżywa to na swój sposób. Przecież to był szok… kumpel z klasy, tak nagle…  — zaczął Marek.

 — Kumpel? — Zdziwił się Martini.

 — No, a… — Zawahał się Dero.

 — On nigdy nie był naszym kumplem. — Powiedział twardo Martini spoglądając na zgarbionego Grześka, który siedział w półmroku nad szklanicą piwa.

 — Bo nigdy nie daliśmy mu tej szansy. — Odparła Aga.

 — Jaka siostra miłosierdzia z ciebie. A prawda jest taka, że wszyscy go olewaliśmy… — Martini przeszedł się po barze, do wszystkich uszu dotarło skrzypienie podłogi.

 — Nie wiem, jak, wy, ale gdy przyszedłem do budy, po paru dniach od tego wypadku, to nie odczuwałem specjalnej różnicy. Może… byliśmy trochę przestraszeni, ale po miesiącu już wszystko wróciło do normy… on przecież z nikim się nie przyjaźnił. Nie był częścią naszej klasy. Przyszedł nagle nie wiadomo skąd i zniknął w równie tajemniczych okolicznościach.

 — Stał się legendą. — podsumował Dero.

 — A tam legendą. Trzeba mieć jakąś osobowość, by zostać legendą. A ten nie miał. Taki mruk, gbur… — Martini prychnął z lekceważeniem. Włożył ręce do kieszeni i odszedł na parę kroków, zatrzymał się przed oknem, po czy znów się odwrócił do pozostałych i zapytał z wyrzutem:

 — Kto to w ogóle kurwa był? Jakby go w ogóle nie było! Nawet jego rodziców nigdy nie widziałem! — Powiedział oburzony Martini.

Wziął kij bilardowy i podszedł do stołu, wbił jedną bilę, dwie wpadły do otworów. Martini nie krył zadowolenia.

 — To była dziana rodzinka

 — Karatowie?

 — Nazwisko mówi samo za siebie.

 — Jego ojciec, Jakub Karat do dziś ma niezłą fabrykę. Sprawdźcie sobie rankingi miliarderów.

 — A ty jak tam Martini, nie ma jeszcze swego miliona, to słabo. — Podsumował drwiąco Dero.

 — Zajmij się swoim barem.

 — Pieniądze ich nie opuściły

 — I co z tego, skoro stracili jedynego syna.

 — On bogaty?

 — Tak? Nie było po nim widać.

 — Po co epatować bogactwem, on nawet nie próbował się chwalić tym, co ma, nie chciał nas kupić — powiedział zamyślony Marek.

 — Raz pokazał się z jakimś szwajcarskim zegarkiem.

 — Ale to nie było tak, że chodzi po wszystkich i mówił „patrz na mój zegarek”. Jakiś wścibski go wypatrzył i potem wziął.

 — Taaa, pamiętam. Byliśmy chciwi do bólu. — Powiedziała rozżalona Aga.

 — Nie uogólniaj! — Oburzył się Martini.

 — Ale w końcu stracił ten zegarek.

 — Ten osiłek Darwi mu wziął ten zegarek. I nigdy mu go nie oddał. Wszyscy mu o tym wiedzieli. Ale on nigdy nie poskarżył się nauczycielom. Patrzył tylko na Darwiego w taki sposób, jakby coś w nim pękło. Wtedy już miał dosyć.

 — Jak byłaś taka spostrzegawcza, mogłaś kapować na Darwiego.

 — Może i mogłam.

 — Najwyżej by cię pobił następnego dnia.

 — Nie poskarżył się. Był na swój sposób lojalny wobec nas, a my go wciąż odrzucaliśmy. — Powiedział z podziwem Marek.

 — Uważaj, bo się wzruszę.

 — Ciągle był przestraszony, zamknięty, słyszałam, że rodzice wymagali od niego, by uczył się jak najlepiej.

 — Ale z tego co pamiętam nie był orłem

 — Może to spowodowało…

 — Że niby co, sam zdecydował i skończył ze sobą… kompleksy, że nie sprostał oczekiwaniom rodziców.

 — Swoją drogą dziwne, że taki dzieciak z bogatej rodziny nie chodził do prywatnej szkoły z największymi luksusami, tylko trafił do naszej podrzędnej budy? — Dziwił się Dero.

 — Może nie chciał zadawać się z elitami, dziedzic niezłego majątku, ale tak nieśmiały… przestraszony. Ciągle pamiętam, jak przemykał tymi szkolnymi korytarzami.

 — Bogacz, tchórz, maminsynek — nie ma nic gorszego — podsumował z pogardą Martini i podrapał się po głowie.

 — Tak, etykietę, to ty masz w jednym placu — podsumowała Aga. Martini wyciągnął środkowy palec i pokazał Adze, po czym dopił piwo i odszedł na bok.

 — Ale nigdy się nie skarżył po tych naszych zaczepkach… nigdy jego rodzice nie przyszli na skargę…

 — A potem byli tylko na pogrzebie. — Zauważył Dero wpatrzony w piwo.

 — Ooo pogrzeb… bez trumny — odparł Martini.

 — Pożegnanie.

 — A jeśli on…   — zaczęła Aga

 — Ooo nasza reporterka znów wraca do swego żywiołu. — Zaśmiał się Martini

 — O co ci chodzi? — zapytała zniechęcona Aga.

 — Będziesz snuć te dywagacje?

 — Że on niby żyje? — zapytał zaintrygowany Dero.

 — Co roku to samo, ta sama opowieść o naszym zaginionym… — Zirytował się Martini.

 — Zaginionym? — zapytała podejrzliwie Aga.

 — A co umarłym? To niewyjaśniona sprawa. Rodzina chciała to zamknąć.

 — Może to było jednak porwanie, skoro jego rodzice byli dziani…

 — Nadal są.

 — Ojciec zlecił porwanie…

 — Przeeeestań, nie da się tego słuchać! — Powiedział zniechęcony Marek.

 — Przez te dywagacje zostałam właśnie reporterką.

 — Piękna historia… — odparł znudzony Martini i dopił piwo, po chwili na jego twarzy wystąpił grymas.

 — Tragiczna. — poprawiła Aga

 — A tragiczna! Dlatego tak cię pociąga. Czemu jeszcze nie zrobiłaś reportażu o tym? — pytał Martini

 — Bo…  — zawiesiła głos i spojrzała na posępnego Grześka.

 — Więc co? Zaginął i żyje gdzieś w puszczy jak Robinson? — Pytał ze śmiechem Martini.

 — Ciała nie znaleziono. — pogroziła palcem Aga.

 — Najpierw była śnieżyca, potem była jeszcze powódź… czego tu szukać? — podsumował Marek.

 — Ale nigdy nie zastanawialiście się, że on gdzieś jednak jest? — Zapytała zaintrygowana Aga.

 — Nawet jeśli! To co z tego! Niech sobie żyje, a my żyjmy swoim życiem! — Znów się zirytował Martini.

 — Co tak się denerwujesz, przecież to ciekawy temat!

 — Więc powinnaś zrobić reportaż, zgarnąć oklaski i przydać sławy naszemu mrukowi. — zaśmiał się Dero.

 — Wkurza mnie, że ciągle do niego wracamy, jakby nie było czegoś innego! — irytował się Martini.

 — Bo łączy nas tylko przeszłość. — Odparł Dero.

 — Każde pokolenie ma swoją historię, która mrozi krew w żyłach. Nam się trafiło akurat takie coś — podsumował Marek.

 — Taak, chyba sobie zapalę.

 — Jak to było wtedy? On zawsze szedł na końcu, nie? — zapytała Aga.

 — Wywiad śledczy? — zdziwił się Martini, zerkając na Grześka.

 — O jej. Ustalenie faktów. — powiedziała powoli Aga i przewróciła oczami. Martini tylko pokiwał głową.

 — Jakoś wtedy się rozdzieliliśmy. Każda z grup szła swoim tempem, ale w końcu mieliśmy się spotkać przy takim wielkim głazie… — Mówił Dero.

 — Ja go nazywałem totemem. — Dodał z ożywieniem Marek.

 — No, tak. Ja szedłem z grupą Pelikana, byli jeszcze Justyna, Kara, Dżokej… a on szedł za nami, parę metrów nas dzieliło. Pamiętam, że było takie rozwidlenie… — zawahał się Marek.

 — Więc ty go widziałeś ostatni? — Ożywiła się Aga.

 — Może skręcił, chociaż miał nas cały czas przed sobą…

 — Wtedy już zaczęło mocno śnieżyć — dodał Martini.

 — Może wtedy poszedł tą inną drogą, może wszedł do jakiejś jaskini…

 — Nie rozpędzaj się.

 — Wiecie, że parę dni temu mi się śnił? — dodał Marek

 — O Boże. — Złapał się za głowę Martini i odszedł

 — Przysłał ci wiadomość z zaświatów?

 — Za chwilę powiecie, że nasz kumpel stał się Yeti?

 — Skąd ci to przyszło do głowy?

 — Nie wiem, tak bredzę, jak i wy bredzicie w takie śnieżne wieczory.

 — Czekaj, czekaj, czy wy tam… byliście właściwie sami, bo wuefista szedł z inną grupą…

 — Nie było nauczyciela, nadzoru? —Zastanawiał się Dero.

 — Wuefista miał potem dyscyplinarkę, ciągali go po sądach… Kuratorium się przyczepiło.

 — Kurde pamiętam, potem zrezygnował z pracy w naszej budzie… — Dodał Dero.

 — Był jeszcze inny nauczyciel. Taki młody.

 — Jaskólski?

 — No i?

 — Słyszałem, że romansował z tą od biologii.

 — Nazurską?

 — Tak, a Nazurska z kolei sporo uwagi poświęcała naszemu koledze, Marcinowi. Zawsze miała słabość do uczniów, którzy byli nieśmiali i małomówni. Chciała mu pomóc. Nie to nie był żaden romans. Po prostu troskliwość.

 — I co? Czyżby w tej teorii to Jaskólski miał się pozbyć młodego Karata? — Zapytała Agnieszka. Martini stracił cierpliwość, zerwał się z krzesełka i krzyknął

 — Co wy sugerujecie?!

 — Niczego nie sugerujemy, co tak się wpieniasz?! Już po raz kolejny z rzędu. — Zauważył Marek.

 — Może jednak masz coś na sumieniu. Nawet teraz go krytykujesz i obrażasz, mimo, że go już nie ma. A może doszło do czegoś, biliście się? — Dopytywała się Aga.

 — Przestań. — Powiedział zniechęcony Martini Koderski i odwrócił się od pozostałych. Dero wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Agą. Maciej Martini kręcił się nerwowo po barze, jak kula odbijająca się od ziemnych spojrzeń rozmówców.

 — Przestań się bawić w reporterkę. Znalazłaś sobie temat i powód, by mnie dręczyć.

 — Powiedz co tam się stało?! — zapytała stanowczo.

 — A co miało się stać?! Chłopak zabłądził i tyle… i już go nie ma!

 — A sprawa przedawniona.

 — No właśnie.

 — Szliście jako ostatnia grupa. Szedłeś z nim w grupie. — Zauważyła Aga z wyrzutem, tymczasem za oknem było widać, jak przewalają się kłęby śniegu.

 — Cholera coraz większa zamieć. — Zauważył Dero.

 — No to już pewnie nikt nie dojedzie. — Odparł zawiedziony Maciek Koderski, podczas gdy Aga nie spuszczała z niego wzroku.

 — No co, o co ci jeszcze chodzi?! Teraz to ja jestem tym złym?!

 — Nie byłeś aniołkiem.

 — To było liceum, nikt nie był wtedy święty. — Zauważył ze śmiechem Dero. Martini westchnął, zacisnął mocno usta. To jeszcze bardziej zaintrygowało Agę. Stanął obok Grześka, ale ten zmierzył go takim spojrzeniem, że szybko odszedł na drugą stronę baru.

 — Co cię gryzie? — Zapytała Aga. Maciek się uśmiechnął, a półmrok, w którym stanął okrył połowę jego twarzy. Wreszcie wyznał.

 — Parę dni wcześniej… pokłóciliśmy się, nie… to nawet nie była kłótnia. On przecież niewiele mówił, ale tak jakoś naskoczyłem na niego. Nie wiem już, o co poszło, przecież on nikomu nie zawadzał, ale o coś musiało pójść. Potem trzymał się już z dala od nas…

 — A dziś wraca. — Dodał Marek.

 — Jak bumerang — Martini zerknął na Agę dając znak, że to wszystko, co ma do powiedzenia w tej sprawie. Kolejne dywagacje na temat tamtego wypadku musiały ustąpić miejsca pytaniom, co też dzieje się na zewnątrz. Niepokojący świst wiatru i jakieś uderzenia w dach sprawiały, że można było czuć się nieswojo

 — Normalka. — Odparł Dero przecierając kieliszek.

 — Taaa? — Zapytała podejrzliwie Agnieszka. Marek i Dero popatrzyli po sobie, po czym wrócili do ostrożnego popijania, by przypadkiem się nie zakrztusili, gdy po raz kolejny coś uderzyło mocno w dach baru. Było to tak mocne uderzenie, że nawet posępny Grzesiek rozejrzał się po pozostałych, ale nie mogąc znaleźć w ich twarzach jakiejkolwiek odpowiedzi, szybko powrócił do kontemplacji szklanicy piwa. Zaniepokojona Aga wstała i popatrzyła przez okno.

 — Spokojnie. — Zapewniał Dero, ale na jego twarzy można było zobaczyć już coś innego niż tylko głupawy uśmieszek zadowolonego z siebie barmana. Coś go zaczęło niepokoić. Aga podeszła do drugiego okna. Zdawało jej się, że kogoś widzi, ale trudno jej było wywołać dalszy plan spośród białych płatków. Wytężyła wzrok. Jakaś ciemna sylwetka, wyraźnie odcinająca się od wszechogarniającej bieli mignęła po raz kolejny.

 — Co jest? — Zapytał Marek. Ta jednak nie odpowiedziała, patrzyła jak zahipnotyzowana. Tam za oknem coś. Co? To mroczne pytanie odbijające się w niej samej. Agnieszka nie zadowalając się seansem przed oknem szybko podeszła do drzwi i gwałtownie je otworzyła, wpuszczając do środka — ku niezadowoleniu innych — białe tumany śniegu.

 — Co jest, oszalałaś. O co chodzi?! — Wołał Dero. Wszyscy zerwali się za Agą, która wyszła na dwór. Rozglądała się dookoła, ale nic już nie było widać. Dookoła szalały tumany śniegu niczym białe kule, dzielące się co chwila na kolejne płaty.

 — Heeeeej! — Zawołała zdesperowana Agnieszka, ale odpowiedział jej tylko świst wiatru. Stała tak jeszcze chwilę i się rozglądała za czymś, podczas gdy inni patrzyli zniecierpliwieni na nią, oczekując jakiś wyjaśnień. Aga w końcu odpuściła to czekanie i weszła z powrotem do baru. Dero zamknął drzwi. A Martini dał Adze kieliszek czegoś mocniejszego. Skinęła głową i szybko wypiła.

 — Co się stało? — zapytał zaniepokojony Marek. Nawet dotąd obojętny i cichy Grzesiek zerwał się swojego krzesełka i stanął obok Marka. Aga przez chwilę zbierała myśli, w końcu się odezwała.

 — Coś tam było, mówię wam.

 — Co?

 — Ktoś. — Poprawiła, a w jej oczach zagościło teraz przerażenie.

 — Kto, jakiś turysta?

 — Mamy mu pomóc?

 — Ktoś tam był, przemknął

 — Taaak, jej się wydaje, że ktoś był, wyjdziemy i sami się pogubimy w tej zamieci — powiedział poirytowany Martini. Aga słysząc ten komentarz tylko przewróciła oczami i jeszcze dopiła trochę.

 — A jeśli? — zapytał Dero.

 — No chyba nie myślisz, że to duch naszego kolegi…. ? — zażartował Martini.

 — Nie myślałem o nim — odparł zniecierpliwiony Dero, rozglądając się po wszystkich.

 — Tylko…. jeżeli rzeczywiście jest tam ktoś w potrzebie.

 — Może jeszcze ktoś się pofatygował na zjazd?

 — Powinniśmy to sprawdzić. — zasugerował Dero. Wszyscy popatrzyli po sobie.

 

4

 

Już po paru minutach wszyscy stali w śnieżycy, ale połączeni grubą liną o pomarańczowej barwie, by w ten sposób  się nie zgubić. Kierowali się do przodu. Martini zerknął na wielką górę śniegu, spoza której coś błyszczało–

 — Cholera, moja bryka. — Mruknął. Aga nagle dostrzegła coś jakieś trzy metry przed nią.

 — Patrzcie, tam. — Wskazała. Wszyscy podbiegli, ale kurtyna śniegu znów zakryła tajemnicę. Kiedy wszyscy się zebrali, nagle ze zdziwieniem zauważyli, że brakuje…

 — A Grzesiek?! — Zapytała przerażona Aga.

 — Co?

 — Nie ma Grześka. — Dero zauważył urwany koniec pomarańczowej liny.

 — Jakim cud… — Odezwał się z pretensjami Marek.

 — Uciekł? — Zdziwił się Martini.

 — Po co? — zapytała zirytowana Aga.

 — Nie wiem, chyba ty go znasz lepiej. Dero popatrzył niespokojnie za siebie. Bar był ledwie widoczny. Mężczyzna wyciągnął pomarańczową latarnię, zapalił ją i wbił mocno w śnieg, by tak nakreślić punkt powrotu na białej i zimnej mapie.

 — Grzesieeeeek — krzyknęła na całe gardło Aga.

 — I po co się za to braliśmy. Za chwilę my będziemy potrzebowali pomocy?! — Zapytał ostro Martini. Wszyscy popatrzyli po sobie. Aga opuściła oczy ze wstydem, czując, że to wszystko przez jej dziennikarskie fanaberie, by za wszelką cenę dopaść sensację. Nagle za nimi dał się słyszeć jakiś dziwny ryk, a potem świst powietrza, coś między drzewami mignęło

 — Patrzcie tam. O tu, tu! — Krzyknął Marek.

 — Wracajmy, wieje coraz mocniej. — zarządził Martini szturchając liną.

 — Grzesiek! — Krzyczała zrozpaczona Aga.

Wreszcie czarne punkty skupiły się wokół pomarańczowej liny i wszyscy zrezygnowani wrócili do baru. Marek zakańczał ten kondukt. Niechętnie domknął drzwi, żegnając się jakby z nadzieją. Rozległo się tąpnięcie. Aga złapała się za głowę, jej usta delikatnie zadrżały. Powstrzymywała płacz. Usiadła przy stoliku, gdzie wcześniej siedział Grzesiek. Patrzyła smutnym wzrokiem na ledwo napoczęte piwo. Wyszeptała, jakby chciała przeprosić.

 — Coś widziałam.

 — Cienie i mgły. — Powiedział znudzony Martini, nalewając sobie kolejnego drinka.

 — Ciebie to w ogóle nie obchodzi?! — Zapytała oburzona Agnieszka.

 — To, że nie płaczę po człowieku, którego zupełnie nie znałem i który przez cały ten czas tutaj milczał, nie znaczy, że jestem skończonym draniem. — Odparł unosząc brwi. Aga tylko odwróciła wzrok i westchnęła. Dero zaczął wykręcać numer

 — Cholera, jeszcze tego brakowało! — Krzyknął.

 — Coś tu się jednak dzieje. — Odparł Marek i zaczął sprawdzać swoją komórkę, co szybko uczynili pozostali, gdy nagle wiatr znów uderzył mocno w ściany chaty. Rozległ się ten dziki wrzask. Drzwi się gwałtownie otworzyły. W białej chmurze legł na podłogę zdyszany Grzesiek. Wszyscy do niego podbiegli, ale najbliżej była Agnieszka z kieliszkiem koniaku.

 — Co się stało?

 — Zerwał się ze smyczy… — zażartował Martini spoglądając znacząco na Agnieszkę.

 

5

 

Nieustępująca śnieżyca uniemożliwiała jakiekolwiek przejazdy, więc goście postanowili się zatrzymać w tym miejscu do czasu, aż się nie poprawi na lepsze. Za barem znajdował się mini hotel, gdzie każde spokojnie siedziało w swoim pokoju, chcąc odreagować ostatnie wydarzenia. Agnieszka postanowiła towarzyszyć Grześkowi. Ten leżał wpatrzony w biały sufit. Na twarzy miał parę zadrapań i jak wcześniej, tak i teraz był milczący i obojętny

 — Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co tam się stało? Dlaczego nagle się odczepiłeś? Przecież ta lina, była mocna, więc? — pytała zirytowana Agnieszka przynosząc tacę z lekami.

 — Dlaczego tu jesteś? – Przerwał jej z wyrzutem Grzesiek.

 — Bo cię tu przyprowadziłam i czuję się chyba…

 — Winna?

 — Chyba tak. — Przyznała zawstydzona.

 — Daj już spokój. — Odparł niezadowolony Grzesiek i odwrócił z dumą wzrok.

 — Posłuchaj, pracujemy razem, przecież… jesteśmy jak. — Grzesiek spojrzał na nią z wyrzutem

 — Jak rodzina? — Dokończyła zawstydzona i odsunęła się na bok.

Martini siedział na łóżku i patrzył obojętnie przed siebie. Dopalał nerwowo papierosa. Nalał sobie jeszcze trochę whisky, przyjrzał się złocistej cieczy, po czym wyciągnął z kieszeni stare zdjęcie klasowe. Z zażenowaniem śledził wizerunki uśmiechniętych licealistów w rozciągniętych bluzach i dżinsach. Zobaczył siebie, a potem jego… Patrzył on prosto w obiektyw swoim smutnym spojrzeniem. A teraz wydawał się patrzeć z tego zdjęcia prosto w oczy Martiniego. Poczuł dreszcz. Im usilniej wpatrywał się w twarz zaginionego Karata, ta rozbijała się na małe fragmenty, wirujące atomy, w których nie mógł już dostrzec nikogo. Odgarnął kłęby dymu, jakby chciał… poznać tajemnicę. Rzucił zdjęcie na szafkę nocną. Zgasił papierosa, odłożył szklankę i położył się na łóżku, wpatrując się w sufit, po którym akurat chodził mały pająk.

Marek w swoim pokoju wyglądał przez okno. Wciąż padało. Wydawało mu się, że zobaczył jakąś postać. Lecz znów zaszło bielą. Wybiegł z domu. Zobaczył tą postać, która pomachała do niego, a potem zniknęła w ciemnym tunelu.

 


 

Aga wreszcie zasnęła. Znów była nad brzegiem jeziora Orcha i chodziła między tłumem gapiów. Wysłuchawszy różnych relacji, oddaliła się trochę, by odetchnąć. Nagle poczuła, że nie ma pod stopami gruntu. Wpadła w jakąś dziurę. Po jakimś czasie otworzyła oczy. Dostrzegła jakąś zamazaną sylwetkę.

 — Spokojnie, nic tu pani nie grozi — odezwał się ktoś.

 — Kim pan jest, co to za miejsce?

 — Straciła pani przytomność…

 — Ile spałam?

 — Parę godzin.

 — Dość, by już zgłosili moje zaginięcie. Jak się stąd wychodzi?! — Wstała i rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w jakiejś grocie.

 — Niech pani chociaż coś zje. — Nieznajomy nie podchodził jednak zbyt blisko, zupełnie jakby się bał, że ona ujrzy w nim coś strasznego.

 — Nie dziękuję.

 — Jak pani chce.

 — Ale co to za miejsce? Pan tutaj mieszka?

 — Od jakiegoś czasu. — Odparł, a spod jego kaptura zionęła tylko ciemność, zupełnie, jakby nic tam nie było. — To jeszcze bardziej niepokoiło Agę.

 — Chce już wyjść. — Mówiła zniecierpliwiona, obawiając się, że trafiła w jakąś pułapkę.

 — Proszę za mną. — Odparł spokojnie i ruszył ciemnym tunelem, trzymając przed sobą małą lampę. Myślała, że jest w kopalni. Miesiąc temu robiła mały reportaż o kopalniach. Próbowała dogonić przewodnika, ale on wciąż był przed nią. W końcu się postanowiła się przedstawić.

 — Widzi pan, ja jestem dziennikarką, robię reportaż o tym zaginionym w jeziorze. — Wyjaśniła, lecz on nic nie odpowiedział. Ona jeszcze bardziej zaczęła zagadywać:

 — Robię reportaże na różne tematy, a to, co teraz tu widzę…yyyy. Czy pan tu mieszka? To pański dom? Pan jest pustelnikiem? Może zgodziłby się pan… na wywiad… — Próbowała, ale od przewodnika biła tylko cisza. Jej nadmiar słów był wprost proporcjonalny do stanu bezradności, w jakim się znajdowała. Nie potrafiła ujarzmić tego kogoś, tak jak to zazwyczaj robiła w swoich reportażach. Po przejściu paru metrów, wreszcie zrobiło się jaśniej i niepokój już zaczął opuszczać Agnieszkę, gdy usłyszała szum wody. To wodospad spływał nad jaskinią, tworząc w przejściu coś na wzór kurtyny. Widok był niezwykły, szczególnie, gdy słońce prześwietlało tą ciekłą szybę. Zupełnie, jakby to była granica między dwoma różnymi światami. Oczarowana Malwina włożyła nawet dłoń w wodospad, ale jednocześnie obawiała się, że za chwilę to piękne okno się stłucze i zrani ją. Nieznajomy pokazał boczny korytarz zakręcający w prawo, tuż obok wodospadu.

 — Proszę iść tą ścieżką. Wyjdzie Pani, tam gdzie chciała. — Poradził. Wyjrzała zaciekawiona, ale już po chwili, gdy odwróciła się, nie było nikogo obok niej.

 — Proszę Pana! — Zawołała, ale usłyszała tylko echo. Spojrzała nieufnie na ścieżkę i ruszyła powoli wedle wskazówek przewodnika. Zrobiła parę zdjęć telefonem na pamiątkę. Istotnie, kręta droga tuż obok wodospadu wyprowadziła ją na wzgórze, z którego było widać cały obóz ratunkowy. Szybko zbiegła w dół, ale po tylu godzinach nadal nic nowego się nie wydarzyło. Mirek i Grzesiek nadal jedli kiełbaski i żartowali, nurkowie sprawdzali dno, a turyści się gapili, jakby właśnie przyjechali na kino w plenerze. Nic się już potem nie stało. Mijały godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata. Nie odnaleziono ciała Sebastiana Burty, a jego samego uznano za zmarłego. Agnieszka już miała dosyć takich sensacji. Zrezygnowała z pracy reporterki. Zajęła się czymś spokojniejszym. Została dokumentalistką i w wolnych chwila zaczytywała się w reportażach i przygodach, choć wciąż w pamięci przechowywała tą dziwną przygodę z jaskini.

Po paru latach od tego pamiętnego wydarzenia postanowiła wrócić nad Jezioro Orcha, do lasu, gdzie spotkała tą dziwną postać. Sprawdziła zdjęcia, jakie wtedy zrobiła telefonem. Pamiętała wodospad, a za nim ukrytą ścieżkę. To cały czas stało jej przed oczyma. To nie dawało jej spokoju. Czy to był sen, czy wydarzyło się naprawdę? Wysiadła z samochodu i zaczęła się rozglądać po okolicy. Była jesień, więc już mało kto teraz się tu kąpał. Nie było słychać dzikich wrzasków i śmiechów. Posiadłość Burtów była zamknięta na cztery spusty. Spojrzała na mroczne jezioro, które najprawdopodobniej pochłonęło młodego Burtę na zawsze. A może to było coś innego? Silny wiatr wiał od wody i smagał jej twarz, aż wreszcie zwróciła swe oblicze na las i śpiesznym krokiem zaczęła zmierzać właśnie tam. Wszystko wyglądało inaczej, zieleń ustępowała brązowo-żółtym odcieniom, tak jak stare fotografie po czasie żółkną, tak też wspomnienia pokrywają się rdzą i kruszą na kawałki i spływają z fantazjami w strumieniu podświadomości. Wchodziła coraz wyżej, czując podniecenie i dreszcze na plecach, aż wreszcie uchwyciła kojący szum wody. To musiało być niedaleko. Za kolejnymi krokami ujrzała wodną kurtyną. Wbiegła na skalną półkę, jak na taras widokowy i zajrzała ostrożnie. Niewiele było widać. Trzymała się blisko ściany i wchodziła coraz dalej w ciemny korytarz. Pośliznęła się, ale szybko wstała i szła dalej. Ciemny korytarz rozciągał się przed nią tak jak wtedy. Przygotowana na taką wycieczkę, wyciągnęła z plecaka latarkę i oświetliła sobie trasę, przynajmniej na tyle, by się o nic nie potknąć. Niestety korytarz w pewnym momencie się rozwidlał, a Malwina coraz bardziej się obawiała, że w końcu się zgubi się w tym labiryncie. Wyciągnęła kolorową chustę i podarła ją na strzępy, po czym zaznaczyła kawałkiem materiału pierwsze rozwidlenie. Postanowiła iść dalej prosto uważnie przyglądając się ścianom, by zapamiętać jakieś znaki charakterystyczne, gdyby jednak straciła orientację w terenie.

Kilka razy biegała w te i we w tę, czując, że w końcu padła ofiarą swoich obaw. Przerażona zastanawiała się teraz, czy tu będzie jej grób? A może jednak spotka tą dziwną postać, jak przed laty. Wreszcie zauważyła światło dobiegające z prawej strony. Wybiegła nad brzeg innego jeziora, gdzie rosło mnóstwo tataraku.

Na brzegu stał jakiś młody mężczyzna z gęstą brodą i długimi włosami. Był zajęty łowieniem ryb, gdy nagle zauważył Agnieszkę, upuścił wędkę, jakby się przestraszył i chciał uciekać.

 — Niech pan zaczeka! — Zawołała go. Stał jak wryty. Teraz go rozpoznała. Te oczy, nos, usta, jak z tych fotografii, które zdobiły brukowce. To był Sebastian Burta.

 — Więc pan żyje! — Krzyknęła, czując, że jest niewygodnym świadkiem.

 

Siedzieli na brzegu, kiedy wreszcie długowłosy mężczyzna zaczął tłumaczyć.

 — Trudno w to uwierzyć ale to był pomysł ojca. Już wcześniej dostawał pogróżki. Chodziło im o mnie.

 — Więc zakończył pan swoje życie jako syn znanego polityka?

 — Wypadłem „za burtę” — Odpowiedział ze śmiechem.

 — Nie boi się pan tego opowiadać?

 — Pytanie, czy nie boi się pani tego słuchać? — Zapytał, przyglądając się jej z uwagą.

 — Tutaj na tym odludziu łatwo mógł się pan mnie pozbyć.

 — Wystarczy, że wśród nas jest jeden trup. Ja.

 — Pamięta pan, spotkaliśmy się wtedy? Wszyscy szukali pan, a pan był tuż obok.

 — Tak, ale szybko zniknąłem, a pani wróciła do swojego życia.

 — A pan? Co to za życie? Jeśli już decydować się na taką mistyfikację, to raczej za granicą z fałszywymi dokumentami?

 — Bez przesady. Tu też jest dobrze. A poza tym, kto powiedział, że jestem tutaj cały czas?

 — Ale co? zamierza pan tak do końca żyć jak włóczęga?

 — Bogaty włóczęga. — Zaznaczył Sebastian. Aga się uśmiechnęła, ale wciąż nie potrafiła zrozumieć tego bohatera.

 — A pani? Czemu pani tu wróciła? Chce pani tu robić reportaż?

 — Kiedyś chciałam. Teraz dopiero by to była historia.

 — Ale?

 — Ale już nie zajmuję się tym zawodowo. Chciałam odpocząć od tych wszystkich sensacji. — Wyjaśniła wpatrując się w pomarańczowe słońce na szarym niebie.

 — Przykro mi.

 — Nie ma czego żałować.

 — Pani rzuciła dziennikarstwo, a ja życie bogatego dziedzica.

 — Już przekroczył pan granicę, nie wróci pan nigdy

 — Myśli pan, że teraz można iść inną drogą? — On wyciągnął do niej rękę i oznajmił

 — Zapraszam panią

Weszli do groty i stanęli przed ścianą z wodospadu.

 — Gotowa? — zapytał uśmiechając się. Skinęła głową.

 — Chodźmy. — I przeszli przez wodną ścianę, nie szczędząc sobie śmiechów i krzyków.

 

6

 

Zmęczony Marek wrócił do domu. Monika spała na kanapie. Spojrzał na nią wzruszony. Wreszcie ujął jej dłoń i pocałował. Otworzyła oczy i spojrzała na niego zdumiona.

 — Coś się stało? — Zapytała

 — Nic. Po prostu cieszę, że tu jesteś. — Wyszeptał i pocałował ją.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE