WSZYSTKO ZA ŻYCIE (INTO THE WILD)

 



Historia Chrisa McCandlesa to słodko gorzka opowieść, w której zwyczajny chłopak zostawia swoją rodzinę i umiera jak włóczęga, a zarazem zapewnia sobie legendę jak literacki bohater. Wygrał czy przegrał swoje życie? Umarł bez znaczenia, czy właśnie wraz ze swoją legendą nadał znaczenie swojej nar-racji? Dziś, po prawie trzydziestu latach wciąż jest on inspiracją dla wielu ludzi, którzy znajdują się na tzw. Rozdrożach życiowych.

Ile razy czytaliśmy taki schemat w różnego rodzaju bajkach, mitologiach czy nawet hagiografiach. Znudzony chłopiec z dobrego domu wyrzeka się komfortu, dobrobytu i postanawia odnaleźć własną drogę jako pustelnik, mnich albo (aż strach myśleć). Może nie tak definitywnie chce spalić za sobą mosty, co raczej jeszcze głęboko przemyśleć swoją życiową drogę, zanim rozpocznie nowe studia lub pracę i wreszcie się ustatkuje. Po ukończonej szkole rusza przed siebie, by oprócz teorii, nasycić się różnymi doświadczeniami, nasiąknąć przygodami, poznać różnych ludzi, różne perspektywy, kąty patrzenia, style życia, itd. I wreszcie nabrać odwagi przekonania, że może być sterem dla swego życia. Młody wojownik rusza w podróż inicjacyjną, by udowodnić braciom z plemienia, że jest mężczyzną, który pokona każdą bestię.

A potem wraca taki pielgrzym, zmywa z siebie ten brud tamtej podróży, przywdziewa odpowiedni uniform i rolę, jakiej od niego wymaga społeczeństwo i robi swoje. Czasem, gdy mu nudno w tej rutynie, w jaką popadł, wraca myślami do tamtej przygody i znów odzyskuje siły. McCandles również chciał wrócić, nawet jako przegrany, bez samochodu, oszczędności, zupełnie jak syn marnotrawny. Przeżył 24 lata, zupełnie jak 24 godziny, pełną dobę życia, ale przez większość życia żył wedle schematu konformistów. Bo tak wygodniej, łatwiej: skończ szkołę, nie zadawaj zbyt wielu pytań, zwłaszcza tych egzystencjalnych, bo okaże się, że wszystko jest bez sensu i skończysz jak bohater „Fight clubu” albo na ulicy. Rób swoje, rób karierę, zarabiaj, wydawaj no i ten tego… żyj. McCandles, dopiero ostatnie dwa lata zaczął tak naprawdę żyć. Ale nie w luksusie. Żył w poczuciu, że nigdy nie wiadomo, co go spotka, jutro, pojutrze. Tu pocałunek nowo spotkanej dziewczyny, uścisk dłoni, tam uderzenie od strażnika, który pilnuje kolei przed włóczęgami. Zmieniał miejsca, szwendał się bez grosza przy duszy, czasem nie jadł dwa dni, potem nagle dostawał pracę, zwykle tą najgorszą jak czyszczenie, sprzątanie, byleby zarobić na coś do jedzenia. Jakieś jabłko znalezione w trawie. (Nie to nie reklama Apple). W najgorszym razie coś ukradnie i dalej w drogę, byleby się nie przyzwyczajać za bardzo do tego ciepełka, które już się roznosiło po kościach. Już za rogiem nowe miejsce, nowi ludzie, nowa niepewność. To wyrabia refleks, czujność bohatera, który jest zdany na siebie. – Tak właśnie pragnął żyć Chris i takie dał świadectwo. To nie było życie bezpieczne, to było życie dzikiego zwierzęcia, które uciekło ze złotej klatki. Chciał żyć tak jak jego bohaterowie literaccy, chciał stworzyć swoją legendę. I dopiął swego. A zarazem skończył tak marnie. Umarł z wygłodzenia, mieszkając w starym opuszczonym autobusie, gdzieś w środku alaskańskiej dziczy.

Autobus jednak przeniesiono do Museum of North Alaska w Fairbanks, aby nie prowokować kolejnych amatorów niebezpiecznych wędrówek, bo odnotowano już sporo śmiertelnych wypadków właśnie w tych okolicach. Czyżby to była klątwa? A może wyprawa po życie, to wyprawa po śmierć? Jako pierwszy historią Chrisa zainteresował się Jon Krakauer, który miał napisać artykuł o znalezieniu zwłok w starym autobusie na Alasce. Jednak projekt artykułu rozszerzył się na książkę pt. „Wszystko za życie”, gdzie rozdział po rozdziale, na podstawie relacji przyjaciół i rodziny, autor ukazuje nam portret chłopaka, który pragnął żyć przygodą. Warto tu wspomnieć, że pierwsze wydanie tej książki miało miejsce w styczniu 1996 roku, a pięć miesięcy później Krakauker walczył o życie na Evereście, podczas jednej z najtragiczniejszych wypraw, gdzie zginęli tacy alpiniści jak Scott Fisher czy Rob Hall. Krakauker jako ten, któremu udało się przeżyć postanowił dać świadectwo i spisał dzieje tej tragicznej wyprawy w książce „Wszystko za Everest”. Tam również zostali sportretowani ludzie, którzy niejako porzucili spokojne życie na rzecz przygody w najniebezpieczniejszym rejonie świata, by poczuć „dreszczyk emocji”. W tych dwóch książkach Krakauer próbuje odpowiedzieć na pytanie, co motywuje ludzi do takich ryzykownych przygód? Czemu mając już taki komfort, rodzinę, dobrze zapowiadającą się karierę, gotowi jesteśmy to porzucić dla mocniejszych wrażeń? W przypadku Chrisa zdecydowały najprawdopodobniej literatura i filozofia. To zupełnie tak, jakbyśmy oglądali inną wersję „Stowarzyszenia umarłych poetów”, ale z równie tragicznym finałem. Tak, trzeba mieć coś z poety, filozofa, być spragnionych mocnych, wyrazistych wersów, a nie długiej prozy życia. Tacy są poeci, wolą krótko i intensywnie a nie jak prozaicy długo i przede wszystkim logicznie od jednego zdarzenia do kolejnego. Chris karmił się tymi głębokimi wersami, szedł coraz dalej za poetami, szedł w tą ciemność, pustkę, melancholię. Zadawał sobie coraz bardziej poważne pytanie o swój sens życia, o to czy kiedyś zerwie świeżą różę i poczuje, jakby chwytał dzień, biegnąc za szalonym Wujkiem Whitmanem i Henrym Davidem Thoreau, który sobie urządził wygodne gniazdko nad Jeziorem Walden.

 

Wyglądał na takiego chłopaka, który szuka czegoś, szuka, ale nie wie czego[i].

 

Alex dużo mówił. Takie poważne teksty o odkrywaniu duszy. (…) było widać, że coś go gryzie[ii]

 

Coraz częściej myślę o tym, że powinienem na zawsze pozostać samotnym wędrowcem w dzikich krainach. Boże, jak mnie urzeka droga. Nie potrafisz zrozumieć, jak jest dla mnie fascynująca. Samotny szlak jest najlepszy… Nigdy nie przestanę wędrować. A kiedy przyjdzie pora umrzeć, znajdę najdziksze, najbardziej samotne i odosobnione miejsce[iii]

 

Skoro powstała książka o Chrisie, która zdobyła sporą popularność, to było tylko kwestią czasu, kiedy wreszcie ta niezwykła i tragiczna historia odbije się na ekranie. Kino ma tą niezwykłą właściwość, że jest w stanie wygładzić najbardziej chaotyczną historię, ustalić w niej powody, motywacje bohatera, punkty zwrotne w jego życiu i wreszcie upiększyć je różnymi ciekawymi wizjami, które trudno byłoby ubrać w słowa. W końcu Chris przez swoją chaotyczną wyprawę, ukazuje nam włóczęgę poetę, który nie trzyma się logicznej narracji. Improwizacja i wolność! Oto cała filozofia. Jego podróż to ciągła kontestacja przygody, aniżeli staranne planowanie krok po kroku. Czy mógł powstać z tego ciekawy film? Sean Penn, łobuziak z Hollywoodu udowodnił, że jak najbardziej. Nakręcił „Into the wild”, czyli „Wszystko za życie”.

Główny bohater grany tu przez wschodzącą gwiazdę, Emila Hirsha, odczuwa silną presję ze strony rodziców, by rozpocząć studia prawnicze. Jego ojciec Walt McCandles (William Hurt) bez zbędnych czułości, jak typowy inżynier NASA próbuje zaprojektować idealną trajektorię dla kariery swego syna. A kibicuje mu w tym jego żona, nadopiekuńcza Billie (neurotyczna Marcia Gay Harden). Chris ma już za sobą dyplom z antropologii i historii, ale teraz pora na coś konkretnego, co otworzy mu drzwi do kariery. Twórcy filmu dość mocno akcentują kryzys, jaki przechodzi rodzina McCandlesa. Nie bez przyczyny jest tu fakt, że ojciec ma poprzednią rodzinę, której również poświęca uwagę, a jego obecne małżeństwo z Billie, też zdaje się wisieć na włosku. Chris ma wrażenie, że uczestniczy w czymś, co jest tylko atrapą rodziny. Jedynie jego siostra jest najlepszą przyjaciółką (Jena Malone), której zwierza się ze swoich wątpliwości. Zamknięty w sobie, wiedzie na ostatnim roku studiów niemal pustelnicze życie. W skromnie urządzonym pokoju uczy się, czyta poetów i śpi na starym materacu. Wreszcie zdaje i zamyka rozdział obowiązkowego posłusznego młodzieńca. Oznajmia, że chce na jakiś czas zniknąć, by się zastanowić nad swoim życiem. Już wcześniej urządzał sobie takie wyprawy, teraz jednak rodzice nie zdają sobie sprawy, jak długa to będzie podróż i że już nigdy nie zobaczą Chrisa. Wszystkie swoje oszczędności przekaże na cele charytatywne, a jego stary żółty Datsun, pozostanie gdzieś na pustkowiu, pokryty błotem. Cóż za definitywne zakończenie pewnego rozdziału w życiu, zupełnie, jak pozbywanie się starych ubrań z szafy. Bez sentymentów, ostre cięcie i w drogę. Na żywioł, na pieszo, na gapę, by jak najintensywniej poczuć każdy kilometr.

Ten motyw ze zniknięciem i zastanowieniem się nad swoją życiową drogą dość mocno akcentuje Bob Gale, twórca kultowego „Powrotu do przyszłości”, w swoim debiucie reżyserskim „Ale jazda”. Tam również główny bohater żyje pod presją ojca, wielkiego prawnika i wedle rodzinnej tradycji również powinien wybrać studia prawnicze. A jednak wyprawa tajemniczą drogą 66 wszystko zmienia i wyczula bohatera na pewne życiowe znaki. Tylko w drodze człowiek może jakoś poukładać swoje życia, nabrać dystansu do tego, co było i otworzyć się na to, co będzie, tak jak to widzimy w „Dzikiej drodze” czy świeżutkim „Nomadland”. Na drodze Chrisa pojawiają się różni ludzie, ale on zdecydowanie tęskni do prostoty i naturalności, stąd środowisko robotników lub hippisów – zupełnie przeciwległy biegun do inteligenckiego otoczenia, w którym Chris przebywał przez ostatnie lata.

Tu na uwagę zasługuje spotkanie z kobietą, mieszkającą w przyczepie, hippiską, Jan Burres (Catherine Keener), która od lat prowadzi życie w drodze. Ona, jak żadna inna rozumie motywacje McCandlesa. Ale próbuje też zrozumieć jego cierpiącą matkę. Sama niedawno straciła nastoletniego syna. Przygoda Chrisa przypomina jej o własnym synu. Jan ma nawet dziwne wrażenie, że jej syn niejako powrócił w postaci Chrisa. Ale nie na długo. Choć McCandles w otoczeniu hippisów i przejezdnych czuje się wspaniale, a nawet spotyka tam miłą dziewczynę, Tracy, która się w nim podkochuje, to jednak on pragnie wciąż iść dalej. Tam namiastka rodziny jest tylko przystankiem do upragnionej, zimnej Alaski. Prędko, jeszcze tyle do zobaczenia, tyle do poznania. Wiatr już wieje i wymiata stare sentymenty. Pora odgarnąć włosy, niedbale się ogolić i ruszać.


Jednym z ostatnich świadków, którzy widzieli Chrisa, był nijaki Russel Fritz, którego w filmie poznajemy pod imieniem i nazwiskiem Ron Franz. Wcielił się w niego Hal Holbrook. To trochę ironiczne, bo ten aktor przecież grał w „Firmie”. To on witał Toma Cruise’ a na pokładzie ekskluzywnej (i zarazem podejrzanej) prawniczej firmy, to on kusił coraz bardziej lukratywnymi ofertami głównego bohatera, a tymczasem pod płaszczykiem tej firmy, prowadził działalność przestępczą (zupełnie jak w „Adwokacie Diabła”). Może właśnie dlatego Chris uciekł od takiej perspektywy? Może nie chciał zaprzedać swej duszy karierze. Ale kto powiedział, że wszyscy prawnicy to słudzy Szatana? Czemu młodość jest tak dzika i bezkompromisowa?

Hal Holbrook, niegdyś grający zimnego szefa firmy prawniczej, tu wciela się w outsidera i daje przy okazji parę wskazówek Chrisowi, który się u niego zatrzymał na jakiś czas. Jest niczym długo nie widziany członek rodziny, którą Ron stracił dawno temu. Franz, widząc, że Chris uciekł od swojej rodzony, nawet składa śmiałą propozycję, że go adoptuje. Oto Alex Supertramp, włóczęga znalazł swego symbolicznego ojca, jak w mitologii. I znalazł w tej drodze szczęście, bo spotkał wiele osób, które autentycznie przejęły się jego losem, jakby byli jego braćmi, siostrami, czy rodzicami. Jakby los ciągle mu przypominał, że gdzieś tam czekają na niego rodzice i siostra i cały czas się o niego martwią. Ale on wciąż był zapatrzony w białe lica pięknej Alaski. Chciał tam dotrzeć, pobyć jakiś czas i wreszcie wrócić, oświecony, pogodzony i gotowy na nowy rozdział życia.

Kiedy Jim Gallien słuchał tej natchnionej opowieści i widział ten blask w oczach młodzieńca, którego właśnie podwoził, był nieco zaniepokojony, bo wyglądało na to, że tajemniczy autostopowicz, przedstawiający się jako Alex, nigdy nie miał doświadczenia w dziczy. Kierowało nim raczej romantyczne pragnienie, aniżeli profesjonalne przygotowanie. Gallien zauważył, że jego nowy gość nie ma odpowiedniego sprzętu, by sobie poradzić. Ale Alex był na haju przygody. Uwierzył, że skoro dotarł tak daleko na swoich nogach, bez pieniędzy, dokumentów, polegając na sobie lub pomocnych ludziach, to teraz też sobie poradzi. Gallien nie byłby sobą, gdyby również nie zaproponował mu pomocy i nie wcisnął wręcz na siłę chłopakowi paru przydatnych akcesoriów. Alex je przyjął i zniknął z oczu, by potem znaleźć dom w opuszczonym autobusie.

 

Kiedy Alex wyjechał na Alaskę (…) modliłem się. Prosiłem Boga, żeby szczególnie miał w opiece jego, bo ten chłopak jest niezwykły. Ale pozwolił Aleksowi umrzeć. Więc 26 grudnia, kiedy dowiedziałem się, co się stało, wyrzekłem się Pana. (…) zostałem ateistą[iv]

 

Tak gorzko przyznaje Russel Fritz. Ale mimo tego bólu spotkał on kogoś wyjątkowego, „Małego Księcia”, który podróżował od jednej planety do drugiej, by potem zostawić w tych wszystkich ludziach swój niezwykły, wzruszający portret bohatera, który chciał żyć intensywnie i świadomie. Takich ludzi się nie zapomina. O takich ludziach się pamięta, gdy czujesz, że twoje życie zmierza do nikąd.



[i] J. Krakauer: Wszystko za życie. Przeł. M. Jakóbczyk-Rakowska. Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 1998, s. 56.

[ii] J. Krakauer: Wszystko za życie. Przeł. M. Jakóbczyk-Rakowska. Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 1998, s. 79.

[iii] Słowa kolejnego marzyciela-wędrowca: Everetta Ruessa, przytoczone za: J. Krakauer: Wszystko za życie. Przeł. M. Jakóbczyk-Rakowska. Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 1998, s. 106.

[iv] J. Krakauer: Wszystko za życie. Przeł. M. Jakóbczyk-Rakowska. Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 1998, s. 74.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE