MÓJ PRZYJACIEL GOLIAT
Zaczęło się w podstawówce. Szkoła to takie dziwne miejsce, w którym wszystko jest tak jaskrawe. Jak nie masz bluzy z trzema paskami, to jesteś bidak albo GAPa, a jak jeszcze nie dorobiłeś się super modnych butów, to jesteś frajer. Jak nie nadążasz za poziomem kliki bystrzaków, to jesteś tępy. Jak nie uganiasz się za dziewczynami, to chyba jesteś pedał, a jak pocałujesz dziewczynę, to chyba za chwilę będziesz musiał się z nią ożenić itd. Dzieci mają w sobie tak samo wiele naiwności i dobra, jak i wiele okrutności, zła. Ale od tego jest dorastanie i szkoła, by wreszcie ustawić sobie balans między dwoma biegunami, w których wirują stereotypy, etykiety.
Niezwykłe, jak potem te niektóre etykiety przylegają do nas niczym twarde pancerze, nie dające nam zupełnie swobody działania. Myślisz sobie: to tylko głupie przezwiska, zwielokrotnione przez soczewkę wspomnień. Czyżby? A jeśli pomyślisz, że szkoła to całe następne lata, praca i znów to samo, choć może bardziej zawoalowane, przezwiska ploteczki, kompleksy. Jezuuu, ja chcę zwolnienieeee. Jassne, proszę iść prosto, do końca tej ulicy. Brama cmentarna. I proszę nie wracać. Ale czy tak się poddamy? Och, musi być jakaś inna droga.
Tak, zaczęło się w podstawówce. Pusty korytarz. Ja przywarty do muru z notatnikiem, jako jedynym przyjacielem. Po to są zeszyty i notatniki, by wbijać w nie zakłopotane spojrzenie, by tam szukać rozmowy i pocieszenia. Otworzyły się drzwi. Weszli. Trzej Królowie. Lider i dwóch pomocników, którzy gadają to samo co on. On jest jak centrum wieży hi-fi, a oni jak głośniki, które zwielokrotniają spektrum jego przekazu: krzykiem, siłą i czym tam chcesz jeszcze. Na wuefie wiodą prym. Bo przecież oni zawsze muszą wygrywać. Co za motywacja. Aż strach być w ich drużynie. Zdarzało mi się to aż nazbyt często. Byłem bramkarzem, bo na innych pozycjach się nie wyrabiałem. Biegałem za piłką, ale nigdy jej nie wybiłem przeciwnikowi. Uznali, że może przydam im się jako bramkarz. Musiałem się wykazać, bo trener nie zakładał istnienia ławki rezerwowych. „Jak się źle czujesz, to spadaj do domu!”. Jako bramkarz byłem nawet całkiem niezły. Umiałem w porę wykopać piłkę lub ją złapać, a nawet się rzucałem, gdy trzeba, chociaż potem strasznie mnie bolał bok, no i kolana były pełne siniaków, bo przecież graliśmy na twardym parkiecie albo na betonowym boisku. Pamiętam taką lekcję wuefu, gdy zupełnie mi się nie wiodło na bramce i na nieszczęście byłem w drużynie tych ambitnych piłkarzy. Nie wiem czy to kwestia niewyspania, refleksu, złych fluidów, czy czegoś jeszcze. Chyba w tym samym dniu miałem test z maty. No tak myślałem — zła energia. Świadomości, że przeze mnie ci trzej przegrywali, że to ja byłem tą najgorszą owcą w drużynie, była nie do zniesienia. Ogromna presja, drżenie. Niby zwykły mecz, a człowiek się czuje, jakby walczył o mistrzostwo świata. To mi już chyba zostanie na zawsze. Praca w zespole to do dzisiaj dla mnie ogromne przeżycie, by zawsze sprostać oczekiwaniom ambitnych kolegów. Jakbym znów stał na bramce. Puszczę czy nie puszczę? Znów smród! Wtedy kapitan cały czas się na mnie wydzierał i kopał piłkę w moją stronę, jakby strzelał z armaty. A po wuefie też dostałem nieźle po brzuchu. Było tak jeszcze kilka razy. Zawsze ci trzej, zawsze ja sam. Zawsze moja niemoc. Zawsze ich pięści i kopniaki, szyderstwa i przekleństwa. To nawet nie było specjalnie bolesne. Nie mogli sobie pozwolić na dużo, bo przecież gdyby pobili mnie do nieprzytomności, wylecieli by ze szkoły. Wtedy mnie znaleźli w tym ciemnym korytarzu. Siedziałem i rysowałem jakąś postać w stylu siłacza. Jeden z nich wyrwał mi notatnik z rąk i rzucił w kąt. Nagle zobaczyłem jakąś wielką postać, która wyłoniła się z mroku. Byłem przerażony. A oni się cieszyli, że tak reaguje na ich siłę. Ale to nie z waszego powodu palanty! Był ktoś jeszcze, oprócz nas czterech. Postać momentalnie chwyciła jednego i rzuciła go w kąt, potem następnego, a trzeci w ostatniej chwili się zorientował, że ktoś tu jest. Krzyknął. Pierwszy raz słyszałem tak rozpaczliwy krzyk z ust tego mocnego dzieciaka, tego urodzonego lidera. Jak widać tego dnia jego pozycja lidera mocno osłabła. Upadł na kolana, jakby miał prosić o litość. Postać nie posłuchała. Tym razem fortuna odwróciła się od wybrańca. Lider poleciał w kąt jak lalka. Usłyszałem jęk. Chciałem coś powiedzieć. Moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem mego wybawiciela. Jak wyglądał? Nie potrafię tego opisać. To był cień. Cienista, olbrzymia postać. Człowiek góra, troll, goliat. OOO, tak go zacząłem nazywać po prostu: „goliat”, „mój przyjaciel goliat”. Nim zdobyłem się na odwagę, by wyrzucić z ust jakieś okruchy słów, jego już nie było. Zniknął jak superbohater, nie oczekując nawet nagrody.
Pozbierałem pośpiesznie rzeczy, w tym mój notatnik, który został rzucony w kąt przez tego chama i wyszedłem jak gdyby nigdy nic. Jednak wtedy przechodząc obok tych trzech leżących, czułem wyraźnie ich spojrzenia na sobie. Byli zdumieni i przerażeni. Szok to największa broń. Nawet nie próbowali rewanżu. Odszedłem dumny i z zadartym nosem. Piękna chwila, która mogła być trwać wiecznie. Ale nic nie trwa wiecznie. Czy coś się zmieniło od tego incydentu? Pamiętam, że przez dwa tygodnie chyba się nawet do mnie nie odezwali. Nawet na wuefie dali mi spokój. Bez tego uczucia presji nawet spokojniej broniłem i zremisowaliśmy. Ale jakoś nie świętowaliśmy. Mijali mnie bez słowa i wyżywali się na innych, by tak się dowartościować. Obawiali się mnie, bo byłem jedynym świadkiem ich upokorzenia. Musiałem za to zapłacić. Którego dnia, po lekcjach zaskoczyli mnie w szatni. Zgasły światła, ale widziałem ich dobrze. Na ich twarzach nie malował się już drwiący uśmieszek. Wtedy tak niewiele potrzebowali, by mnie zniszczyć. Teraz byli bardziej zdeterminowani. Wkurzeni, jak nigdy, zdeterminowani, by mi przyłożyć. Chcieli, żebym znów się ich bał. I rzeczywiście się bałem. Przypominali rozwścieczone byki, które przygotowują się do starcia z czerwoną płachtą. Krew mi pulsowała w żyłach i pociemniało mi przed oczyma. Dwóch sługusów, których nazywałem głośnikami złapało mnie z prawej i z lewej, a trzeci: czyli lider jak zwykle przewodził całej akcji i postanowił poćwiczyć na mnie boks. „Oj będzie bolało. To ambitne chłopaki” – pomyślałem. Szarpałem się, ale oni mnie tak ścisnęli, że o mało co nie zemdlałem. Pozostawało czekać, aż dostanę po gębie albo w brzuch, albo niżej – ale to już byłoby spore przegięcie. Zamknąłem oczy i gdy już przygotowywałem się na uderzenie, poczułem, że mnie puścili. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem jak jeden leci w kąt i uderza o wieszak, z którego od razu spadły kurtki i przykryły poległego. Lider próbował kopać, ale wciąż nie trafiał, trzeci zaś chciał uciekać ale potężny Goliat go zawrócił, jak nakręcanego żołnierzyka w drugą stronę, po czym zasadził mu kopa w brzuch. Ten od razu się skulił i upadł. Teraz mój wielki obrońca skupił się na liderze. Chwycił go za bluzę i podniósł do góry, na jakiś metr wysokości, po czym puścił i kopnął na dokładkę. Lider zwijał się z bólu jak robak. Widząc tą piękną scenę, kontemplowałem ten portret grozy, słuchałem z rozkoszą tych jęków, chciałem koniecznie poznać autora, wybitnego portrecistę cierpienia. Wziąłem plecak i ruszyłem do wyjścia, zapaliłem światła, ale nigdzie nie mogłem dojrzeć mego wybawiciela. Za późno. Znów się wymknął.
Od tej chwili miałem już prawie spokój. Byłem ciekaw, czy zaatakują mnie gdzieś w drodze do szkoły. I rzeczywiście zhańbiony lider podjął taką próbę. Byliśmy akurat na wzgórzu, a od szkoły oddzielała nas leśna ściana. Nie było żadnych świadków, poza driadami ukrytymi w drzewach — chciałem w to wierzyć. Znów poczułem strach. Czyżbym zwątpił? Ironiczny głos odbił się echem w moim pustym wnętrzu. Przecież zawsze wtedy, w chwili największego strachu, zjawiał się on. Czyżbym już zapomniał? Niby tak, ale przecież byliśmy na zewnątrz, w zupełnie innym miejscu. I skąd w ogóle to naiwne przekonanie, że się pojawi? Na twarzy lidera malowały coraz ostrzejszymi barwami wściekłość, furia, dzikość, które nie znają już żadnych sentymentów. Moim jedynym sprzymierzeńcem było to miejsce, bo nie byłem ograniczony przez mury, do których by mnie przycisnął i dusił. Przypomniałem sobie testy na biegi z wuefu i rzuciłem się w ucieczkę. Ruszył za mną jak wściekły wilk. Czułem już to nieprzyjemne pieczenie w gardle i zadyszkę. Trochę zwolniłem. On wciąż był w tyle, ale wiedziałem, że mi nie odpuści. „Gdzie jesteś?” – Pytałem w myślach. Nogi stawały się coraz słabsze, jak z waty. Potknąłem się o jakiś korzeń i upadłem, na szczęście na mech. Od razu się podniosłem i ruszyłem dalej. Nagle usłyszałem za sobą dziki krzyk. Odwróciłem się zaniepokojony. Lider leżał na ziemi i stał nad nim ten wielki cień. Uniósł mojego prześladowcę i uderzył w brzuch. Ten od razu się skulił i upadł. Zmrużyłem oczy. Światło przedostające przez konary drzew porwało tą cienistą postać na kawałki, które zniknęły między gałęziami. Ruszyłem przed siebie, ale wtedy usłyszałem za sobą rozpaczliwe wołanie.
— Kim on jest?! — Spojrzałem na lidera oprawcę, który wręcz płakał, nie mogąc pojąć tej dziwnej tajemnicy.
Zawsze mamy, gdzieś w głębi tego obrońcę i nawet gdy zwątpimy, on nadejdzie. Może nie od razu, ale odbije krzywdę, jak piłkę, która nagle stanie się pociskiem siły. Zemsta? Raczej wyrównanie sił. Zostaw, Goliat zrobi to za ciebie. Miło tak myśleć, ale kiedyś może nie przyjść w porę. I co wtedy? Czy dam sobie radę? Miałem już wiele takich chwil. Nawet gdy już opuściłem tą przeklętą szkołę, nawet gdy podrosłem nieco, atakowali wciąż moi wierni wrogowie: zwątpienie i brak wiary we własne siły.
Kiedyś przechodziłem przez zebrę. Zielone światło i to dziwne uczucie, ta niepewność, że może jednak nie dojdę na drugą stronę. Nagle samochód. Ostro wyhamował, ale ja z wrażenia upadłem. Zielone baranie, zielone. Moje zielone. Facet był nieźle nabuzowany, od razu wyskoczył z japą a i ja nie pozostawałem mu winny. I k… i h… i au, bau buch. I nagle coś się z tym facetem stało, że polciał na drugą stronę ulicy, a ja nawet go nie dotknąłem. Dostał za swoje chamstwo. Ale od kogo? Mogłem się domyśleć. No tak. Był wciąż ze mną.
Kiedyś nie wytrzymałem. Dotarłem do granicy. Czułem sznur na szyi. Znalazłem odpowiednie miejsce. Czułem, jak siebie dobijam, jakbym wyszedł z tego podkurczonego ciała, stanął na baczność niczym srogi generał i zacząłem wypominać sobie wszystkie swoje porażki. To wystarczy, by znienawidzić się tak bardzo, żeby się wreszcie ze sobą skończyć. Już stałem na stołku, już go odepchnąłem. Usłyszałem uderzenie. Sznur się zawiązał na szyi, poczułem dreszcz, strach. Czy się odważę? Właśnie to robię. To się dzieje. Jeszcze chwila. Nagle ktoś mnie złapał, zdjął z szyi linę i rzucił mną na podłogę. Rozpoznałem tą sylwetkę. Dawno go nie widziałem. Ten wielki cień i ja tak mały. Stał przede mną przez chwilę, a potem zniknął w mroku, nie oczekując żadnej nagrody. Lecz ja wyszeptałem to jedno ważne słowo „dziękuję”. Zostałem sam w tym opuszczonym miejscu. Wiatr wiał przez szczeliny między deskami, jakby pazury rzeczywistości już chciały mnie dorwać. Musiałem działać, a nie tylko reagować.
Życzę każdemu, by miał takiego goliata ze sobą
Komentarze
Prześlij komentarz