KOSTKA

 

Jeżeli może być jakaś zaleta zamiatania ulic to taka, że na ulicy można znaleźć sporo ciekawych rzeczy. Wystarczy się pochylić, na ile tylko pozwala kręgosłup. Blisko, bliżej. Co za gwiazdozbiory: zapalniczki, monety, złote grosze, bilety, pety, trupy ptaków, odchody, kości. Co za cmentarzysko odrzuconych fragmentów czyjegoś życia. Znowu jakiś grosz i kostka. Tak, kostka do gry. Pewnie jakiś dzieciak zgubił. Kostka. Trzymam ją chwilę na dłoni, a potem wznoszę do słońca. Jest lekko przeźroczysta. Żółta, wręcz bursztynowa. Widzę w niej złote nici niedokończonych historii i niespełnionych marzeń, które kiedyś sobie pisałem na złotym piasku, podczas pewnych wakacji. Dlaczego myślę, że taką kostkę zgubił jakiś nierozgarnięty dzieciak, który wracał od kumpla, gdzie grali pewnie w jakąś planszówkę? Nie ta kostka jest zbyt niezwykła, by służyła do takich typowych gier. Ona bardziej służy do tego, by wybierać. Raz, dwa, trzy: dzisiaj zmywasz ty, cztery, pięć, sześć – czeka cię wielka pięść. Prosto w nos. Wybieraj, jak dziś ma wyglądać twój dzień, a potem kolejny tydzień, miesiąc rok i całe życie. Czy ta kostka mogłaby decydować o moim przeznaczeniu? Nie wiem. Ona ma to coś. Jest już mocno porysowana, a tu, na ścianie z szóstką — wyszczerbiona. Ale wciąż mi się podoba. Dziwne, że można się zachwycać czymś tak małym. Sześciokątny przedmiot z kropkami. Ale gdy słońce silniej świeci, czuję, jakby coś iskrzyło w tej kostce.

Rozglądam się dookoła. Czy ktoś mnie widział? Moje rozmarzenie. Czy się zdradziłem? Jestem tylko szarą figurą na ulicy, która robi wokół siebie dym. Jest niczym szaman, który odprawia swój poranny rytuał z miotłą. Za chwilę opadną tumany kurzu. Za chwilę oddzielę porządek od chaosu. Wszyscy już wyszli do pracy. Wszyscy ci najbardziej śpieszący się przeszli swój kawałek i mogę spokojnie pracować. Zawinąłem kostkę w chusteczkę i schowałem do kieszonki, którą od razu zasunąłem. Taki przezorny jestem. Jeszcze parę chodników. Wyłączam świadomość, wyłączam nadmierne myślenie. Jestem, robię, zamiatam, przenikam pracę. Omijam pojedynczych przechodniów, by im nie zakurzyć starannie przygotowanych ubrań. Nie chcę awantur o poranku. Pamiętam dobrze mój pierwszy dzień, gdy nieopatrznie machnąłem miotłą akurat w chwili, gdy jakiś facet przechodził obok. „Co pan robi?!” Mogłoby się skończyć na tym, ale jednak doszło do rękoczynu. Poleciałem w kosze. Facet był naprawdę silny i miał zły poranek. Zresztą rano każdy ma zły humor. Nie próbowałem się bić. Bo nie potrafię. Nie pokonałbym go. Mógłbym się odgrażać, mógłbym zgrywać silnego, ale to by nic nie dało. Finał byłby taki sam. Poleciałem jak ogryzek w kierunku kubłów. Leżałem chwilę. Paru przechodniów patrzyło na mnie ze współczuciem, ale szybko przeszli, by nie przeszkadzać mojemu upokorzeniu Wtedy ktoś mnie podniósł. To był kierownik i zwrócił mi dobrotliwie uwagę, że nie tak energicznie z tą miotłą, szczególnie, gdy chodzą ludzie. Następnym razem już uważałem. Starałem się wyłączyć, a przynajmniej ściszyć do minimum tego wewnętrznego ciamajdę, którym byłem od niepamiętnych czasów.

Zakładam słuchawki i włączam odtwarzacz. W uszach uwalnia się Suita powietrzna Bacha. Lekko macham miotłą i czuję się, jakbym narodził się powtórnie. Ktoś klepie mnie po ramieniu. Odwracam się. To znowu kierownik. Ten sam od lat. Tu nie ma awansów. Są nowe śmieci. O co chodzi?

 — Zajmij się kubłami. — Mówi twardo. Wracam na ziemię i dostaję nowe zadanie. To dobrze, że mam zawsze jakieś zadanie. Coś, w co mogę włożyć ręce. Kiwam głową, że zrozumiałem. Tutaj są tak proste polecenia, że wreszcie rozumiem i nadążam. Kiedyś w ogóle nie potrafiłem nadążyć. Koncentracja odmawiała mi posłuszeństwa. Myśli mknęły szybkim metrem, podczas gdy ja biegłem zdyszany jak w tej scenie z „Przypadku”. I nigdy nie potrafiłem nadążyć. Szkoły skończyłem i skończyłem z robieniem sobie nadziei, bo to znów wymaga okropnej koncentracji. Wynieś, zamieć, wyczyść, czyli esencja roboty. Prosta rama, w której poruszam się od rana do południa, codziennie jak pionek. Kiedyś się zastanawiałem, czy gdyby koncentracja mi nie nawalała, miałbym lepiej? Pewnie tak. Ale to przypomina odgarnianie śmieci w kubłach. Szukanie skarbów pod cuchnącymi workami. Z jednej strony ciekawość, z drugiej strony obrzydzenie. To wielka udręka. Niech wszystko będzie tak zwyczajne jak tylko może być, a kolorowe śmieci, pachnące ekskluzywnością zostawię ludziom z bogatszą wyobraźnią.

Siedzę na stopniach jakiegoś domu. Zupełnie jak w scenografiach „Ulicy Sezamkowej”, ale z kubła nie wyskakuje ten zielony stwór. Wyjmuję z worka jakąś marną kanapkę. Zdejmuję rękawice. Wzdycham. Może z daleka wyglądam jak myśliciel, ale o czym tu dumać. Gryzę chleb. Okropny smak masła i sera. Chciałbym tu wypluć, ale co dopiero sprzątałem ulicę. Rozgryzam powoli czerstwe pieczywo, tak jakbym chciał rozgryźć swoją tajemnicę. Dlaczego tu jestem i dlaczego robię to, co akurat robię? Ciekawe, ilu sprzątaczy się nad tym zastanawia codziennie? Znów czuję toksyczne opary autorefleksji, której nie mogę sprostać. Boję się w pełni wejrzeć w to odbicie. Coś drży na dnie wielkiej sadzawki. Jakiś inny wymiar. Macam się po kieszeni, by wyciągnąć chusteczkę. Jest. Okropna kanapka. Więcej nie przełknę. Rozwijam chusteczkę i w tym momencie widzę, jak wypada z niej jakaś żółta kostka. No tak. Moje dzisiejsze znalezisko. Wcześniej były monety. Groszówki, raz uświniony banknot, którym co najwyżej można było się podetrzeć. Sporo zapalniczek. Trochę ognia i nadziei. Tylko, czy ta szara okolica potrzebuje nadziei? Ależ nie. Ona potrzebuje codziennie porządku. Z rana wszystko musi poukładane, by wieczorem było wszystko znów porozrzucane. A rano znów wszystko trzeba poukładać na nowo. Znaleźć nowe połączenia między porozrzucanymi elementami.

Zobaczyłem, jak kostka wypadła i potoczyła się po szarym bruku. To dziwne, ale na ulicy było tak cicho jak nigdy przedtem. Nawet z domu nie rozlegały się żadne krzyki, jak to było kiedyś. Zazwyczaj słychać było jakieś awantury sąsiada, który nigdy nie jest trzeźwy, albo płacz dziecka. Teraz dojmująca cisza, szum wiatru i kostka, która wypadła na piątce. Pięć oczek. Tak. Kiedyś w szkole rzucałem kostką i zastanawiałem, jaką ocenę dostanę ze sprawdzianu. Chciałem, żeby wypadła piątka. To nie istotne, czego chciałem, skoro niewiele robiłem. Piątki i szóstki, a nawet czwórki były tylko ścianami kostki, których jakoś nie przyciągał dziwnie sprawiedliwy los.

 

WYPADŁO 5

 

Ustawiłem kubły. Wymiotłem resztki jedzenia i przypadkowe elementy RTV. Dziś jest bardziej ekologicznie. Dzięki mnie. Czuję się przez chwilę jak bohater, ale potem wracam na ziemię. Spada kolejny worek do zsypu. To na dzisiaj ostatni. Mam dosyć. Skończyłem. Przebrałem się. Zamknąłem składzik. Wróciłem do domu. To wciąż był mój dom. Choć ze wstydu wolałbym mieszkać w jakiejś ruderze. To było mieszkanie rodziców. Drżałem, gdy przekraczałem próg. Czułem, że nie jestem godny tego domu. Bo gdzieś z tyłu głowy uderzała myśl jak drżący dzwon, że mógłby znacznie więcej osiągnąć, gdybym się tylko skoncentrował.

Wracałem w obdartych dżinsach i brudnych adidasach. Wyglądałem jak łobuz, który właśnie wraca z podwórka po całodniowej eskapadzie z kumplami i wkracza na obiad, by usłyszeć po chwili z ust zatroskanej matki: „jak ty wyglądasz dziecko”. Parę lat temu ten mój niechlujny strój byłby usprawiedliwieniem. Że szalałem, że grałem w piłkę, że dwa razy się rzuciłem na ten beton, by powstrzymać napastnika z piłką. Byłem bohaterem. Dostałem gumę do żucia od kumpla, którego ojciec wrócił z delegacji. Ale teraz, gdy wracałem do domu w takim stroju, czułem tylko wstyd. I pomyśleć, że może gdzieś w innym wymiarze, innej rzeczywistości, gdyby tylko się skupił, przyłożył, wracałbym z pracy w garniturze. Nie, nie. Jeszcze wcześniej wysiadałbym ze swojego kabrioletu. Że co? Co ja gadam?! Nie musiałby być taki elegancki, bo od razu by całe podwórko się gapiło. A kto powiedział, że musiałbym tu mieszkać? Może mieszkałbym w jakimś domu jednorodzinnym? Wysiadałbym z tego samochodu, srebrnego Audi, albo innego. Dzierżyłbym aktówkę pełną różnych ważnych dokumentów. Na twarzy mojej rysowało by się tylko skupienie i powaga a nie ten głupawy wyraz, który wciąż mi towarzyszy na każdym kroku. A sąsiedzi przechodzący obok odpowiadali by na moje „dzień dobry”. Jest jednak inaczej. Jestem wciąż tutaj. Wracam z pracy, ale wcale nie jestem z tego dumny. Wyglądam tak, jakby wracał z jakiejś meliny. Gdybym tylko się skoncentrował w szkole, w domu, w życiu. Stoję w drzwiach. Słyszę znajome dźwięki włączonego radia, czuję znajomy zapach rosołu i schabowego.

Mama, która jako jedyna wierzyła, że dostanę gdziekolwiek pracę, krzątała się w kuchni. Już była gotowa z obiadem. Wolałem sobie coś sam przygotować, ale ona nalegała, bym zjadł z nią. Mieliśmy tylko siebie. Szybko się umyłem i przebrałem. To ona zawsze coś mówiła i żartowała. Ja nie miałem tylu opowieści, mimo, że cały dzień obcowałem z porzuconymi, cuchnącymi elementami cudzych historii. Jutro przyjdzie facet sprawdzić szczelność rur gazowych. Jedyna atrakcja w tym tygodniu. Za dwa tygodnie przyjdą spisać wodomierze. Kolejni ciekawi goście. Sprawdzam rachunki. Muszę być na bieżąco. Choćby nie wiem co. Ja tu zawalę, to sobie nie wybaczę. Nie chcę robić problemów. Wiruje mi w głowie od myśli, które nie chcą się ułożyć na regale. Piję wodę, by się uspokoić. Mama mnie głaska po głowie. Robi tak zawsze, bym się nie przejmował. To nie twoja wina. Tak było w szkole, tak jest w zwyczajnym życiu. A potem nie wiem, kto mnie usprawiedliwi?

Rzuciłem się na stary tapczan, przyciągnąłem poduszkę do siebie jak najwierniejszą przyjaciółkę i usnąłem. Niewiele mi się śniło. Ciekawe sny mają tylko ci, którzy mają ciekawe życie. A może powinno być na odwrót? Ciekawy sen powinien rekompensować nieciekawe życie. Jedyne, co widziałem cały czas to te pięć oczek na kostce. Wypadło pięć. Zbudziłem się w środku nocy. Jak zwykle. By o szóstej być już na nogach z miotłą na ulicy. Póki co jeszcze miałem trochę czasu dla siebie. Zapaliłem lampkę. Mały pokoik, w którym spędziłem wszystkie swoje lata od szkoły do teraźniejszości upominał się, by wreszcie go wyremontować. I bynajmniej pędzel z farbą tu nie wystarczał. Nie dało się wszystkiego zamalować, tak jak w życiu. Te cholerne tapety ukrywające ropiejące pryszcze. A wszystko po to, by ukryć wstydliwe fakty. Usiadłem na tapczanie i spojrzałem na kostkę, która leżała na szafce przy łóżku. Wziąłem ją jeszcze raz w dłoń. Roztaczała ona wokół siebie jakiś niezwykły blask. Podobała mi się i fascynowała. Gdy była w mojej dłoni, tak cudownie do niej pasowała i toczyła się między fałdami. Podstawiałem ją pod światło i obracałem ze wszystkich stron, nie rozumiejąc właściwie, po co to robię? Co takiego może być ciekawego w żółtym, półprzeźroczystym sześcianie. Gdy tak patrzyłem na ten niepozorny przedmiot, miałem wrażenie, że ściana z piątką, była jakby jaśniejsza od pozostałych, ale może to światło padało na nią pod innym kątem. Wypadło pięć.

Budzik wybił piątą. Otworzyłem oczy. Nie spałem. Zerwałem się z łóżka i ruszyłem do łazienki. Lodowata woda z kranu zebrana w miseczce z dłoni chlusnęła w moją twarz. Zmęczenie momentalnie ustąpiło. Wlałem w siebie wczorajszą herbatę i zagryzłem czerstwy chleb. Nie miałem apetytu na ten dzień. Podobnie jak przedwczoraj, wczoraj i jeszcze dawniej. Już miałem się zbierać, gdy zobaczyłem w przedpokoju zdziwioną mamę.

 — Gdzie ty o tej porze idziesz? — Zapytała. Zmroziło mnie to pytanie. Przecież jak zwykle o tej porze wychodziłem do brudnej roboty.

 — No jak to, do pracy. — Odparłem, wzruszając ramionami.

 — Jakiej pracy? Dzisiaj jest niedziela. Popatrz. — wskazała na kalendarz. Zmrużyłem oczy, wyciągnąłem komórkę i zerknąłem na datę. Tak, dziś była niedziela. Jak to możliwe, przecież wczoraj był czwartek.

 — Ale… — Zawiesiłem głos.

 — Piłeś coś? — Uprzedziła moje wątpliwości.

 — Przecież wiesz, że nie piję. — Oparłem zniechęcony i wróciłem do pokoju. Położyłem się w łóżku. Nigdy mi się nie zdarzały takie pomyłki, ale kto wie, może koncentracja już zupełnie zaczęła nawalać. Tracę poczucie czasu, czy co? Przewróciłem się na bok i poczułem, jak coś mnie uciska. Po chwili wyciągnąłem z kieszeni ten mały sześcian. Znów mu się przyjrzałem tak, jakby było w nim coś niezwykłego, odłożyłem na półkę i przespałem się jakieś dwie godziny. Obudziło mnie szczekanie psa. To sąsiadka znowu wyprowadzała to bydlę, które robi raban z byle powodu.

Pierwsze, co zobaczyłem po przebudzeniu to kostkę, która leżała prawie na krawędzi szafki. Ostrożnie ją przesunąłem, by nie spadła, ale nagle chwycił mnie okropny skurcz i wykonałem nieostrożny ruch, w wyniku którego kostka spadła na podłogę, potoczyła się kawałek i wypadła na szóstce. Westchnąłem, podniosłem kostkę i schowałem poirytowany do szuflady, trzaskając w mebel. Dziś upłynął tak nudno jak tylko nudno może być w tym smutnym mieszkaniu, w którym to radio i telewizor mają najwięcej do powiedzenia niż my sami. Słyszę transmisję mszy świętej. Tak, dziś musi być niedziela. Dziś telewizor gra jeszcze głośniej. Nie wiem, kiedy i gdzie tak się stało, że oddaliśmy z mamą nasze niedokończone rozmowy na pożarcie tym wygadanym redaktorom. Nie wiem. Jem ciepłą zupę i sprawdzam coś w gazecie. Konsekwentnie omijam rubryki z pracą i z polityką. Nie dzisiaj. Jeszcze nie. Od nowego tygodnia może. Wtedy jest nadzieja, tak jak w nowy rok. W radiu słyszę Varius Manx „Nie tak miałam żyć. Smuuuuutno mi. Czuję wstyd”.

 

WYPADŁO SZEŚĆ

 

Budzę się o czwartej. Znów nie mogłem spać. Gładzę się po policzku, który jakoś dziwnie mnie swędzi. Wreszcie wstaję, nie lubię tej części programu. Makijaż gotowości jeszcze nieprzygotowany. Znów ten głupawy wyraz twarzy. Ale to jest chwila. Muszę się skupić, pokonać odrętwienie i zrzucić wreszcie ten przytłaczający ciężar, który mnie przydusza. Wiem, że mogę. Czuję, jakbym był na tych warsztatach z samorozwoju. Mogę, mogę podnieść nogę i zrobić pierwszy krok ku swojej metamorfozie. Szarpię się z tą ciemną istotą, która co chwila rozkłada mnie na łopatki. Jeszcze trochę. Sapię, dyszę, zaciskam zęby. Czy tak będzie zawsze? Okropne poranki. Tak jak do szkoły, tak teraz do pracy… w śmieciach. I jeszcze mnóstwo śmieci w głowie. Te pajęczyny wczorajszych snów i marzeń. Tyle niezałatwionych spraw, jakiś naiwnych planów. Wszystko zalega i cuchnie tak, że nie mogę wytrzymać. Wreszcie wystrzelam jak z procy. Coś we mnie drży. Mam powody do niepokojów, bo przecież wczoraj coś mi się pomieszało z godzinami. To nawet jakiś ciekawy akcent w tej monotonii, ale jednak coś znowu mi nie gra. Czyżby znów jakaś pomyłka w kalendarzu?

Mimo wszystko, gdy już powraca do mnie świadomość tej chwili, czuję się jakiś lżejszy, swobodniejszy. Przebieram się w te łachy, które miałem poprzednio. To jedna z nielicznych zalet tej roboty. Nie trzeba się specjalnie stroić, gdy jest się praktycznie niewidzialnym bohaterem tej śmieciowej sztuki. Łazienka, strumień wody i szybko pasta na szczotkę, by wreszcie pozbyć się tego okropnego smaku w ustach. Z niechęcią podchodzę do lustra. Nie mam czego podziwiać i sprawdzać. To rutyna. Czy wszystko jest na miejscu i tak w ogóle. Ale wtem, gdy tylko moje odbicie staje mi przed oczyma, doznaję szoku. Wyglądam inaczej, przez wąskie szczeliny neuronów przemyka skojarzenie, że wyglądam chyba nawet… młodziej? Pytam siebie, ale nikt mi nie potwierdza moich domysłów. Patrzę dłuższą chwilę. Dawno tak długo nie wpatrywałem się w siebie, w swoje oczy. Nie szukałem tak usilnie powodu do istnienia. Ale tak, coś się zmieniło. Przekonuję siebie. Wyglądam na parę lat młodziej. Czy to złudzenie? Z lustrem chyba wszystko w porządku. Gładzę się po twarzy. Brak tych worków pod oczami i spojrzenie mam jakieś ostrzejsze. Włosy gęstsze i w ogóle jestem szczuplejszy. Jasna cholera. Co ja wczoraj jadłem? To ta zupa? Czy może jakieś halucynacje? Wszystko jednak dookoła jest tak realne. Nic się nie zmieniło. Te same kafelki od lat, te same półki i kosmetyki. Jestem tu i teraz, ale może to jednak sen? Czy będzie dalszy ciąg tej dziwnej opowieści? Chce się uszczypnąć, ale w tej chwili słyszę pukanie do drzwi łazienki.

 — Synek, ja za chwilę muszę iść. Coś tak wcześnie wstał? — Ten głos? Przechodzą mnie ciarki. Znam ten głos. Przecież to jest, to musi być. Tata? Rany boskie! Czy to przeszłość? Przecież tata nie żył od trzech lat, a teraz stał tuż za drzwiami. Obleciały mnie ciarki. Jeszcze raz puściłem zimny, wręcz lodowaty strumień wody i chlusnąłem nim o młodą twarz, jak wzburzona fala uderza o klif, wymywając naleciałości czasu. Drżącą ręką otworzyłem drzwi łazienki. Tak, stał tam. Średniego wzrostu, siwy, lekko zdenerwowany. Chciał się ogolić, a potem będzie szedł do roboty na kopalni w biurze.

 — Jasne, przepraszam. — Powiedziałem zawstydzony, dając się porwać tej dziwnej sytuacji. Popatrzył na mnie z uśmiechem i poklepał mnie po plecach. Jeszcze miał wiarę, że jednak coś ze mnie wyrośnie.

 — Oj ty. — Powiedział dobrotliwie.

 — Tak, ja — Wyjąkałem, ale drzwi łazienki już się zamknęły. Co u licha? Myślałem. W kuchni już krzątała się mama, przygotowując śniadanie. W garnku gotowały się kabanosy, a ona kroiła ciemny chleb.

 — Już wstałeś? Przecież dziś masz na dziewiątą. — Powiedziała i też wydawała mi się nieco młodsza.

 — Yyyy, tak. To ja jeszcze pójdę do siebie.

 — No idź, idź. Śpij, póki możesz. — Powiedziała ze śmiechem. Ale mi nie było do śmiechu i nie chciało mi się spać. Zamknąłem drzwi pokoju. Słyszałem jeszcze rozmowę rodziców. Żartowali. Jak ja dawno nie słyszałem śmiechu mamy. Jak dawno nie czułem tego zapachu wody kolońskiej. Ojciec był już gotowy. Jeszcze krzątał się w przedpokoju. Wyszedłem jeszcze raz do przedpokoju.

 — Masz dziś jakiś sprawdzian, że nie możesz spać? — Zapytał ze śmiechem.

 — Tak jakby. — Odezwałem się przyduszonym głosem. Bo było to dla mnie dziwne doświadczenie, jakbym rozmawiał z duchem. Przeszły mnie dreszcze, wzdrygnąłem się, ale w porę opanowałem strach. Podszedłem do ojca i dotknąłem jego ramienia. Czułem go. Spojrzał na mnie.

 — Miłego dnia. — Powiedziałem, nie mając w ustach nic innego do wyrzucenia. Mrugnął do mnie okiem, założył kurtkę i wyszedł.

 — O której dziś będziesz? — zapytała mama.

 — Myślę, że jak zwykle. Koło trzeciej. — odparł i pokazał mi kciuk do góry. Nie znosiłem tego, bo nigdy nie byłem zawodnikiem, któremu by się należały kciuki wzniesione do góry. Byłem słabeuszem fizycznym i umysłowym. Kiedy tylko ojciec wyszedł, zdałem sobie sprawę, że ja chodzę do szkoły. Zatem cofnąłem się w czasie o parę lat? Ale kiedy dokładnie i jak to możliwe? Ojciec dostał tego zawału w pracy. Wtedy już skończyłem szkołę, ale z marnym wynikiem. Nie wierzyłem, że to tak musiało się skończyć. Wtedy chyba ojciec miał poczucie klęski, chociaż pewnie nie chciał, bym się obwiniał. Teraz jednak, gdy wychodził miał sporo nadziei, że dam sobie radę.

Wróciłem do siebie. Usiadłem na łóżku. Wciąż nie mogłem uwierzyć, w to, co się dookoła mnie działo. Wtedy sobie przypomniałem. Zerknąłem na szafkę. Wysunąłem szufladę. Była tam: kostka. Sześć oczek. Sześć lat? Czyżby? Sześć lat, w tym prawdopodobnie trzy lata szkolnej orki. Zagryzłem usta. A może wreszcie się spełniło to, czego tak bardzo pragnąłem?

 

WYPADŁO CZTERY

 

Nie zasnąłem. Bałem się zamykać oczy. Oczy kostki były skierowane w moją stronę. Sześć oczek. Bałem się, że to wszystko jest snem. Czyżbym znalazł się w innym wymiarze, innej rzeczywistości? Kiedyś bardzo tego chciałem, gdy żałowałem wielu rzeczy, a teraz nagle to się zdarzyło. Choć szkoły nienawidziłem przez cały ten licealny okres, to wiedziałem, że to z niej pochodzą wszystkie moje kompleksy i moja obecna sytuacja.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE