FIRMA REMONTOWO BUDOWLANA
F.I.R.M.A. TO MY
1
F.I.R.M.A. – taki szyld widnieje nad jednym z warsztatów, a szyld ten jest skrótem od „Firmy Instalacyjnej, Remontowej, Malarsko-Artystycznej”, z tym że to „artystyczne” to tak trochę dla żartu. Ale w końcu staramy się być fachowcami z artystyczną pasją, by każde przekręcenie śruby było arcydziełem samym w sobie.
F.I.R.M.A. to My — ludzie o filozoficznym usposobieniu tęskniący za prawdziwą robotą, w której można się prawdziwie zmęczyć i spocić, tak, że potem śpi się przez dwa dni. F.I.R.M.A. to my.
O siódmej rano przemierzamy zatłoczone ulice naszym rydwanem-vanem. Majster klnie i trąbi. Nie dobrze jest się spóźnić, gdy akurat u jakiegoś nieszczęśnika cieknie kaloryfer. To nie profesjonalne, a my przecież byliśmy profesjonalistami pełną gębą. Zatem zajeżdżamy naszą furgonetką w mroczne podwórka między obleśnymi kamienicami rodem z PRL-u. Śmietniki zioną gazami, a kloszardzi witają nas dziurawymi kapeluszami. Kiedy tylko otwieramy drzwi naszego vana i wychodzimy na nowy ląd, by rozprostować kości, wszystkie dzieci z okolic witają nas śmiechem i krzykami, jakby przyjechał do nich cyrk. Kumpel ściąga efektowanie swoje ciemne okulary, jak robią to policjanci w serialach, gdy zajeżdżają na miejsce zbrodni. W końcu naszym zadaniem jest rozwiązać zagadkę awarii. Jak zawsze w kiepskiej dzielnicy.
Smuci mnie niekiedy fakt, że zazwyczaj obsługujemy tak marne rewiry klasy średniej. Zawsze byłem ciekaw, jak to jest pracować u tych najbogatszych, którzy zajmują luksusowe osiedla. Majster jakoś nie miał do tego głowy, a może po prostu nie chciał się spotykać z nadętymi bogaczami. Nie chcę być źle zrozumiany, szanuję każdego klienta. Ale po półtora roku odwiedzania nudziarzy z klasy średniej, którzy nie zawsze stawali na wysokości zadania, jeśli chodzi o kulturę osobistą… jak zawsze mieli nas za gorszych, byłem ciekaw, jak też bogaci by nas przyjęli? Wszak bogacz to nie tylko dusigrosz, ale również człowiek bogaty wewnętrznie, oczytany, niespokojny duch poszukujący wciąż nowych kruszców w swoim wnętrzu.
Otwieram tylne drzwi, wyjmuję pierwszy worek gipsu i wrzucam na wózek. W sumie piętnaście takich worków wchodzi. Wózek rusza po nierównym chodniku, a prowadzą go dwaj koledzy aż do klatki. Tam przy drzwiach wykładają wory do tzw. „hamaków” z brezentu i chwytają za ich końce. Niosą do góry na stanowisko pracy. Jak na złość, kompleksowe, wielkie remonty zawsze są gdzieś wysoko, na piątym lub dziesiątym piętrze, a drobne usterki na parterach. Na parterze nie trzeba się aż tak przejmować, że kogoś się zaleje – no najwyżej piwnicę. Na dalszych piętrach ludzie ubezpieczeni jak cholera, by trzymać w ryzach gaz, wodę, elektryczność. F.I.R.M.A. to my – zaklinacze tych żywiołów, sypiących się krzywych ścian, zniszczonych podłóg. Firma to my: Majster, Bard, Gaspar, Shejk Spirit, Vincin, Szenao i Ja.
Wchodzimy. Majster, postawny chłop z wąsem kroczy pierwszy. My za nim, niczym za królem, wierna obstawa tragarzy i lokai, zdyszani, zmęczeni wnoszeniem naszych rekwizytów i narzędzi. Majster wolny od tych trudów mruży oczy, rozgląda się jak myśliwy. Musi upolować usterkę, opanować chaos, czasem znaleźć coś jeszcze ekstra, by klient wydał więcej. No i wreszcie to on wydaje pierwsze polecenie niczym kapitan. Drugi po nim jest Bard. On pracuje z nami i jednocześnie nami kieruje, ale nie daje nam odczuć, że jest kimś ponad. Za to go lubię. Jest dla mnie jak starszy brat.
Bartłomiej Bard, łysy, barczysty, poważny, z poczuciem obowiązku, chyba był najbardziej doświadczonym z nas wszystkich, starszy od nas o dwa lata, można powiedzieć weteran ręcznych robótek, poniekąd tłumacz wszelkich uwag majstra, które czasem były wypowiadane w dziwnym dialekcie, przemieszanym z silnym zapachem tytoniu. Za Bardem łaził czasem jego braciszek Byniu, którego bardzo lubił Majster. Byniu miał szesnaście lat, a zachowywał się jak czterolatek. Był niepełnosprawny intelektualnie, a mimo to miał niezwykłą chęć pomagania wszystkim w ekipie. Niekiedy rzeczywiście spełniał swoje obowiązki a innym razem… no właśnie.
— A mo, mo, może że zrobić tu jeszcze?
— Nie, wystarczy, idź się umyć…
— Zrobię… Byniu zrobi…
— Byniu pójdzie się umyć i przestanie przeszkadzać.
— A kup, kuppppp, kupiłeś mi tą figurkę? — Wyjąkał. Bard westchnął i wyjął z kieszeni paczkę batonów, do której były przyczepione jakieś żołnierzyki.
— Kupiłem wszystkie, lecz ty teraz musisz… wracać do domu…wtedy dostaniesz figurki… Rozumiesz?
— Jużżżżżżżżżżzz…. Mnie nie ma……….. — poinformował ze słodkim śmiechem, po czym wyrwał pudełko Bardowi i wyszli.
— Byniu zrobi wszystko dla figurek i zabawek. — Wyszeptał Majster.
Bard czerwienił się ze wstydu i wysiadał z bratem na przystanku, by odprowadzić go do kamienicy. W bramie już stała zapłakana matka. Takie było życie Barda, absolwenta filozofii i praktyka budowlańca, który musiał teraz zarówno ojcem, bratem i synem.
— Nie mogę się nim zajmować w pracy!
— Bardziu, przecież on tak chciał cię zobaczyć, co miałam… — Próbowała wyjaśnić matka.
— Pilnuj go, o nic innego cię nie proszę. — przerwał gwałtownie Bard i spojrzał ze smutkiem na zapuszczone mieszkanie. Wyszedł trzaskając drzwiami, uciekł znów w swój świat przemieszany filozofią i cementowym pyłem.
Wracamy na plac boju. Stoimy dłuższą chwilę w pomieszczeniu, wyczuwamy jego atmosferę, wdychamy woń dawnego życia. Delektujemy się jeszcze tym spokojem przed wielką burzą. Wreszcie pada pierwsze słowo.
— Kosmetyka — Stwierdza Bard.
— Zeszlifujemy to wszystko, przygotuj żyrafę. – Mówi twardo Majster do chłopaka o indiańskim pochodzeniu, który właśnie u nas zaznał tego szczęścia godziwej pracy. Przezwaliśmy go Szenao, bo prawdziwego imienia nie potrafiliśmy spamiętać. Szenao miota się właśnie między skrzyniami jak rozbitek. Cały nasz dobytek stoi na niewielkim dywanie. Skrzynie, walizki ze wszystkimi możliwymi śrubkami i kluczykami. Wszystko to pozwala nam tu przetrwać. Indianiec montuje wszystko sam i czeka na dalsze dyrektywy Majstra, który wypowiada przeciągle: „Taak”, jakby się już oswoił z przestrzenią i tym, co trzeba z nią zrobić. „Taak” zmienia się w „akt” pierwszy, czyli rozpoczęcie remontu. Ale dla mnie „tak” ewoluuje w „kat”, kiedy Majster zacznie wydawać rozkazy. Nie sposób odetchnąć, cały czas trzeba być uważnym i tańczyć w tym wariackim rytmie, jaki narzucił ten oszalały dziad. No normalnie taniec z młotkami. Ale Szenao jak zawsze zachowuje stoicki spokój i wodzi wzrokiem za ręką Majstra, przygotowując sobie plan. Szenao był Indianinem i podobno pochodził z Alaski. Zawsze budził sensację wśród klientów ze względu na swoją ciemną karnację i flegmatyczny styl bycia. Kiedy szliśmy przez podwórka, dzieciaki za nim wołały: „Indianer” lub „Cygan”, ale Szeano już uodpornił się na te zaczepki. Miałem wrażenie, że kiedy mu coś zlecano, on ciągle rozmyślał o alaskańskich lasach, które przemierzał wraz z dziadkiem.
Teraz stoi z różdżką, sprawdzającą żyły wodne. Zadziera nos, zamyka oczy i obraca się po pokoju. Czasem pomrukuje jak Aborygen i obraca się w kółko, jakby odprawiał jakieś dziwne rytuały. Kiedy wchodzisz w obcą przestrzeń, którą masz wyremontować, oswoić, musisz najpierw się rozejrzeć, poczuć jej atmosferę, potem dotykasz ścian, stukasz młotkiem, sprawdzasz, gdzie dudni, słuchasz jak podłoga skrzypi, musisz trochę pobyć w tym miejscu, jak detektyw na miejscu zbrodni, jak myśliwy, zaczaić się na problem, który psuje to pomieszczenie i niejednokrotnie odkryjesz więcej niż wcześniej zgłaszali zdenerwowani klienci. Niekiedy zrozumiesz, że te wszystkie przestarzałe rozwiązania to brak wyobraźni, to najgorszy wróg mieszkania. Stąpaj powoli, nasłuchuj, czuwaj.
— Co u diabła robi ten cygan? — Pyta zdziwiony klient.
— To nie cygan łaskawy panie, tylko Indianin. — Poprawia go poirytowany Bard.
— Indianin?! A co on tu robi w tym po żal się Boże kraju?
— Indianin z Alaski!
— Z Alaski!
— Taki stan w Stanach! — krzyknął zniecierpliwiony Bard, który wyraźnie prosił się o kłótnię. Szturchnąłem go i wyszeptałem: „nie wymądrzaj się, to on nam płaci”.
— On tu łaskawy panie szuka inspiracji!
— Inspiracji… psia mać… w tej zaszczanej dziurze. —Zaśmiał się klient i zapalił papierosa. Kiedy Szenao zbadał dogłębnie całe mieszkanie i oznajmił, że kamienica leży na okropnym styku żył wodnych, że tu energia jest tak negatywna… że to cud, że tylu ludzi tu żyje, klient mu przerwał i odparł:
— Chłopcze, ja tu od czterdziestu lat żyję w tym piekle… z północy idą wyziewy z fabryk. Pod oknem smród ze śmietnika, za oknem hałasy z ulicy, a czynsz za te luksusy coraz wyższy!
— Czy jest pan tutaj szczęśliwy, czy odczuwa pan spokój w tym domu? — Dopytywał się Szenao patrząc uważnie na klienta.
— Panie, a co mi tu będziesz zawracał dupę jakąś czarną magią. — Klient podszedł do starego pieca kaflowego, oparł się o niego i spojrzał na nas szklistymi oczyma.
— Źle się tu czuje, ale to dom… — Przyznał.
— To pan jest swoim domem, a to wszystko dookoła to tylko scenografie, które może pan zmienić. — Powiedział swoim tubalnym basem Szenao.
— Daj spokój. — Wyszeptał Bard. Stoimy w milczeniu. Rozglądamy się. Właściciel patrzy na nas.
Najbardziej ekscytujące było chyba samo przywitanie się z nowym klientem, który wyczekiwał nas, jak lekarzy, gdy jego włości podupadały na zdrowiu. Kłanialiśmy się nisko w pas, jak kolędnicy i wkraczaliśmy na obce terytorium Innego. Byliśmy jak zbawiciele, których oczekują zdesperowani ludzie w potrzebie „witam, co się dzieje?” — pytaliśmy wkraczając z naszymi skrzyniami. Właściciel wskazał na kaloryfer, z którego ewidentnie się lało.
— Co my tu mamy? — zatarł ręce Bard i podszedł do kaloryfera. Wyciągnął wielki klucz francuski, poluzował trochę śrubę, a ja podałem mu zawór odcinający. Trochę popryskało, ale w końcu wymieniliśmy co trzeba. Bard wytarł ręce i schował pastę do uszczelniania. No chyba dobrze zrobiliśmy. Lecz Majster nie zamierzał nas chwalić, tylko uparcie rozglądał się po mieszkaniu jak krytyk szukający dziury w całym.
— I tu jeszcze skuj, słyszysz, jak dudni? Tynk odparzył. Musimy się tego pozbyć! — zarządza Majster, pukając w ścianę.
— No. Dudni. — potwierdza Szenao.
— Jak do bram niebieskich. — Szepcze Shejk Szejk Spirit i sobie dolewa zasłużoną kwartę.
— Ty, raz mógłbyś sobie odpuścić z tymi procentami i powinieneś wyrobić setkę na dzień. — Poucza Majster Spirita, lecz Szejk odpowiada, że on tylko w kościele nie pije. Prawda, raz robiliśmy coś w kościele. Oczywiście, że nie malowaliśmy tych wzorków i nabożnych postaci jak Michał Anioł w kaplicy Sykstyńskiej. Tynkowaliśmy. Wtedy Shejk był cały dzień trzeźwy, a potem przez tydzień nie przychodził do pracy, by nie kalać przybytku Bożego swoją pijaną osobą. Ale to dobry fachowiec, a jak popije to i niezły artysta. Wirtuoz szpachli i rur.
— No dobra, jeszcze elektryka.
— Taa jest.
Odpalam młotek udarowy. Nie ma to jak z rana, ten złośliwy charkot. Nic tak nie rozbudza, jak właśnie to urządzenie i ta świadomość, że wystarczy chwila nieuwagi, by ci poraniło nogi. Szenao robi swoje, ściera, ile się da. Ja poprawiam szpachlą. Sporo odłazi. Zdzieranie, odkurzanie, gruntowanie.
„Dryń” – czyżby? No nie. Już. Ale porządek musi być. Dzwonek na przerwę. Trzeba odpocząć. Shejk Spirit wyłącza głośnik i z radością sięga po pudełko śniadaniowe. Majster wzdycha. Ja też gniotę swój papierowy worek śniadaniowy, ale nie ma co. Shejk ma z nas wszystkich najlepszą wałówkę. Te długie bagietki, ta sałata, kiełbasa, salami, keczup, jakieś dodatki. Chyba poznał jakąś nową naiwną, która mu robi te śniadanka, bo innego wyjaśnienia nie mogę znaleźć. No chyba, że kupuje jakieś gotowce. Zresztą co mnie to obchodzi. Spoglądam z obrzydzeniem na swoją starą kanapkę. Nie chciało mi się zrobić świeżej. Widok zapleśniałej kromki od razu powoduje, że odechciewa mi się jeść. No i spokój. Mogę robić dalej. Akurat mam do tego sprzyjające okoliczności. Tutaj bez przerwy każdy sprzęt woła o ratunek, jak w Akademii Pana Kleksa. I co to, co to? Znów powódź?
— Leje się… kaloryfer! — Woła przerażony facet, właściciel mieszkania, w którym obecnie się znajdujemy. Kiwam głową, że zrozumiałem. Jego uwaga zresztą była w ogóle bezsensowna. A z czego ma się lać, jeśli nie z kaloryfera? No pytam się.
— Spokojnie, niech duch wody napełni to pomieszczenie. – Odpowiada Szenao swoim natchnionym głosem, jakby był w transie. Może teraz odprawia jakiś rytuał. Z Indianami nigdy nic nie wiadomo.
— Co on bredzi?! – Dziwi się facet i zbiera nerwowo po domu jakieś stare ścierki i miski, by chociaż tak opanować powódź. Czy mu się uda? O tym dowiecie się w następnym odcinku! Naszą zadumę przerywa Majster, który odpycha nas gwałtownie, wyciąga klucz francuski i zakręca zawór tak mocno, że aż sam robi się czerwony. Do twarzy mu w tym kolorze. Istny burak! My też z Bardem jesteśmy czerwoni, bo okazało się, że zrobiliśmy niezłą chałturą. Szczęście, że Majster czuwa nad nami i naszymi finansami. Jakoś mi lżej na duszy. Majster niczym szaman wypowiada swoje zaklęcie; „oż ty skurczybyku!” i po chwili z rury cieknie już parę kropel, które w końcu ustają. Majster z kolei odwraca się w naszą stronę i ryczy:
— Cholerni lunatycy! Jeszcze jeden taki numer, a będziecie spijali tą wodę! Do roboty! Szmaty i kubły! — Popędził nas Majster, klaskając w dłonie!
—Dwa kubły i grube szmaty! A najlepiej weź „pijawkę” odciągniemy trochę tej wody rurą. Migiem, póki sąsiedzi nie zgłoszą zalania! — Krzyknął Bard, kopiąc Shejka, który nieco otrzeźwiał pośród kałuży, w której leżał. O mało co się chłop nie utopił. Taki był zlany.
Podczas gdy inni idą ujarzmić wodnego demona. Szenao wyciąga swój amulet, naszyjnik, w którym jest mała poziomica. On nazywa to „sprawiedliwym okiem”. A nam nie zawadzi, by sprawiedliwy duch natchnął to pomieszczenie prostymi liniami. Wszyscy tego pragną: prostota, równość, gładkość. Wielkie łapy majstra, dokręcanie śruby, regulowanie kaloryfera i już po kłopocie. Ale dookoła jeszcze mnóstwo innych rzeczy prosi się o uwagę, zupełnie jakby tylko czekały na nasze przyjście i wreszcie zwierzyły nam się, że coraz bardziej podupadają na zdrowiu. Tu zalane, tu spróchniałe, tam odpada, tam rdzewieje i się rozpada! Całe nasze życie.
Właściciel nerwus załamuje ręce, chce mu się płakać. Ale nas to nie wzrusza. Mam nadzieję, że facet będzie wypłacalny. Nie ma co, szykuje się generalny remont. Dociekliwy Majster znajduje coraz to nowsze problemy, czyli nowe inwestycje. To trzeba naprawić, to dokupić. Ile jeszcze? Kosztorys pęka w szwach jak majty Gaspara. Chciwy Majster wymyśla nowe usterki i tak jeden problem otwiera kolejny. Klient ma nas dosyć. Ale od czasu do czasu wypada zrobić taki generalny remont, taki remont na lata, by mieć święty spokój. To twarda kuracja. Człowiek od razu inaczej się czuje.
A
na pożegnanie słyszymy smutne „to już koniec?”. I my tęsknimy. Cholera człowiek
przywiązał się jakoś do tych ludzi do tych kątów. I już koniec, sam znów w
czterech ścianach, za w to w jakich! Śnieżnobiałych, gładkich, gotowych na nowe
życie — pocieszam klienta. A w międzyczasie Vincin pakuje walizy, Shejk
wychodzi z taczką. Majster przelicza pieniądze i chowa do kieszonki. Ruszamy
dalej, by zostawiać w mieszkaniach nasze dzieła pracy wytrwałej: naprawione
kaloryfery, gładkie ściany, błyszczące podłogi.
Tak, jak Michał Anioł kuł wytrwale, by jego dzieło przetrwało wieki, tak i my chcieliśmy coś po sobie zostawić… dobrze wykonaną robotę — oto właśnie miał być nasz pomnik trwalszy od spiżu. Kiedy kładliśmy kafelki, widzieliśmy, że ma to przetrwać lata, ma to być naszą wizytówkę, naszym non omnis moriar. Chcieliśmy, żeby to służyło innym a jednocześnie utrwalało nas, niepozornych robotników. Ale póki co chwila relaksu.
Szenao siada na workach z cementem, wyciąga swojego duduka i zaczyna grać, aż wszyscy w oknach przystają i słuchają z zapartym tchem. Majster wyciąga z ust papierosa i opiera się o drzwi, nie mogąc poradzić sobie ze wzruszeniem. I Nawet Gaspar trzeźwieje, w przeciwieństwie do Szejka Spirita. Bierze swoją starą gitarę z trzema strunami i dosiada się do Szenao i stara się grać do melodii płynącej z duduka, jakby chciał na rwącej rzece nieokiełznanej melodii postawić mosty. Średnio mu to wychodzi, ale miło posłuchać. Poza nami słuchają sąsiedzi i całe podwórka. Czasem sobie myślę, że jesteśmy jak wędrowni trubadurzy, którzy swoją karawaną zajeżdżają w pobliskie okolice i czarują magiczną muzyką, a tylko przy okazji… remontują mieszkania, by zostawić ład w ogniskach domowych.
2
Bart wesoło przeskoczył kolejne stopnie i zadzwonił do drzwi. Lubił tu przychodzić. To byli jego stali klienci, byli prawie jak rodzina. Taka normalna, ciepła rodzina, której jemu samemu bardzo brakowało. Stał chwilkę i przeżuwał gumę. Po chwili drzwi się otworzyły, a Bart wchodząc, oznajmił wesoło:
— Dzień dobry, przyniosłem tą listwę do kuchni.
— A tak, proszę, mąż jeszcze jest, ucieszy się. – Odpowiedziała drobna kobieta o jasnej twarzy. Bard wszedł do kuchni.
— Dzień dobry, mam tą listwę. — Siwy mężczyzna w okularach skończył jeść naleśniki i zaprosił Barta gestem do kuchni.
— No, to kolejny etap za nami. — Odparł gospodarz, odkładając sztućce.
— Za miesiąc znów będzie pan prosił o kolejne dodatki. Nie lepiej zrobić wszystko za jednym razem i mieć spokój, by nie oglądać już mojej gęby. Przecież z tym wszystkim uwijamy się już prawie rok. — Zauważył Bart siadając przy stole. Mężczyzna się uśmiechnął dobrotliwie i pokiwał głową.
— Wręcz przeciwnie drogi panie. Ja lubię jak remont trwa cały czas. Nie da się wszystkiego za jednym razem. Niech mi pan wierzy. A tak zmieniam bez pośpiechu element po elemencie.
— W takim tempie to dziesięć lat nam to zajmie. – Podsumował Bard. Mężczyzna odłożył gazetę i wesoło odparł.
— A niech zajmuje, bo ja lubię mieć zajętą czymś głowę – Roześmiał się mężczyzna.
— W porządku, nie wtrącam się, dzięki panu mam stały dochód, ha, ha.
— No.
— Chce pan naleśnika? — Zapytała gospodyni, stająca nad Bartem jak kelnerka.
— A może jednego, na wynos.
— A proszę bardzo. — Kobieta zsunęła z patelni naleśnika na talerz, zapakowała do pudełka i podała gościowi, który od razu się skłonił.
— Będę codziennie wpadał na śniadanie.
— I doradzi mi pan w kwestii baterii. Za miesiąc zmieniamy piec, elektrykę. — Zarządził gospodarza.
— Ależ oczywiście. — Bart się skłonił i wyszedł. Od razu zjadł naleśnika i zrobiło mu się jakoś ciepło na sercu.
3
„Samotność naszych klientów naszym błogosławieństwem” — Jak mówił Shejk Spirit korzystając z każdej okazji, by napić się z klientem. Oj tak, nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak samotni są nasi klienci. I nie mówię tu o dmuchanych lalkach, które kiedyś przez przypadek znalazł Szenao w jednej z szaf pewnego klienta, który od razu podwoił nasze honorarium za milczenie, by nic nikomu nie wspominać. Nie chodzi o te lalki. Chodzi o zwykłe pragnienie rozmowy z drugim człowiekiem. Uwierzcie mi, ale u niektórych klientów bywaliśmy tylko pięć minut, bo okazywało się, że nie ma żadnej poważnej usterki. Po prostu nie wiedzieli do kogo zadzwonić, by o czymś powiedzieć. Kiedy tylko stwierdzaliśmy, że tu nic się nie stało, oni jakby zakłopotani śmiali się w najlepsze, śmiali się z własnej pomyłki częstowali nas ciastem i kawą. Ani się nie obejrzałem, a już wiedziałem o problemach rodzinnych tego czy tamtego klienta. Potrzebowali rozmowy z takimi jak my. Bo komu można się zwierzyć, jak nie robotnikowi, który wraz z remontem zaprowadzi nowy ład i zabierze ten cały syf ze sobą, łącznie ze wstydliwym sekretem klienta, by wreszcie nastało nowe życie.
Wtedy poczułem, że może ta zwyczajna profesja jest na swój sposób niezwykła. Że w jakimś sensie naprawiasz nie tylko rury, ściany, ale coś w ludziach. Rety, ale to głębokie. Chyba się wzruszyłam. Dobra czas na przerwę. Jest trochę luźniej. Kanapki z salami urozmaiciłem sobie fasolą czerwoną z puszki. Dziś się przyłożyłem. Bard podał mi także oliwki ze słoika.
— Dziś była promocja, bierz. – Mówi ze śmiechem i pokazuje pięć słoików w reklamówce. No jasne, kto by przepuścił taką okazję? – 4 złote za słoik. Wspaniała uczta. A wracając jeszcze do tego tematu samotności.
Bard miał taką przygodę, że nieustannie wzywała go pewna kobieta. Ładna, po trzydziestce, ale strasznie emocjonalna. Taka neurotyczka, która źle znosi samotność i źle znosi nadmiar obecności. Przyczepi się do każdego: listonosza, dostawcy, sąsiada czy właśnie do majstra, który naprawia u niej jakąś usterkę. Będzie ciągle coś opowiadała, będzie chciała, by jej słuchano. No i Bard jej słuchał, słuchał o jej niespełnionych marzeniach, o okrutnych ludziach, którzy stanęli na jej drodze. Gdy akurat Bard kończył, ona wynajdywała powód, by znów został. Znów szukała jakiejś usterki.
— Ach mam jeszcze jedną prośbę. – Zaczęła niewinnym głosikiem, a spod szlafroka wylewał się ponętny biust.
— Tak? — Zapytał Bart.
— Jeszcze dwie dziury trzeba wywiercić w salonie. Chciałam powiesić półkę.
— Co tylko pani każe. – odparł Bart, zapatrzony w nią, jakby był zahipnotyzowany.
— Imponujący sprzęt. – Pogładziła wiertarkę
— O tak. – Jęknął.
Chyba po jakimś czasie pozbyła się wszystkich możliwych usterek. Ale żadna z tych interwencji nie naprawiła w pełni życia tej księżniczki. Wciąż próbowała go zatrzymać, wciąż próbowała to znaleźć.
— Już pan idzie? A herbata, a może jeszcze kawy? Mam jeszcze ciasto i coś mocniejszego. Tylko niech pan mnie nie zostawia samej. — Bard chętnie by został, ale wiedział, że ta kobieta jest zdesperowana. Z drugiej strony miał perspektywę powrotu do domu, w którym i tak nie mógł się jakoś odnaleźć. Matka całe dnie siedziała przy oknie i rzadko się odzywała, wspominając chyba dobre czasy, gdy była z ojcem. Z kolei niepełnosprawny brat żył w swoim świecie. Bardowi pozostawał pusty pokój albo praca. Na drugim brzegu czekała ona. Tyle że nie była to kobieta, która da mu poczucie bezpieczeństwa i spokoju. To ona ciągle wzburzała fale na środku jego oceanu. Dobrze znał ten typ kobiet, roztrzęsionych, przewrażliwionych, które wszystkim się przejmują i chorobliwie potrzebują uwagi, chcą publiczności, a nie partnera. Ale on wciąż pragnął bliskości, pragnął kobiety. Chociaż na chwilę. Te pocałunki, ten zapach jej ciała, cokolwiek. Nawet jeśli miał być to tylko chwilowy związek, jedno spotkanie w ciemnym pokoju, w ciepłym łóżku. Którejś wizyty przytuliła się do niego. Poczuł jej pulsujące skronie. Już jej nie odpychał. Objął ją swoimi szerokimi ramionami, a potem pocałował. Został u niej na noc. Rano podała mu śniadanie i czule powiedziała:
— Dziękuję, tego potrzebowałam. — Usterka naprawiona przez naszego majstra.
— Ja też. – Przyznał wstydliwie, bawiąc się jej włosami, które rozsypały się na jego piersiach.
— Wychodzisz wcześnie? – Zapytała.
— Nie, dziś mam po południu. – Odpowiedział ze śmiechem i znów ją przytulił. Spędzili ze sobą jeszcze parę godzin. A Bard poczuł, że wreszcie w pełni się na kogoś otworzył, choć trudno mu było uwierzyć, że to ta nadwrażliwa kobieta może być dla niego kimś w rodzaju towarzyszki życia.
— Nie przeszkadza ci, że jestem starsza? – Mrugnęła do niego i zakryła pierś.
— Kompletnie mnie to nie obchodzi. – Odparł, a ona przejechała dłonią po jego glacy
— Zrobię ci śniadanie. – Wyszła z łóżka i założyła szlafrok, który idealnie odtworzył jej zmysłowe kształty pod cienką powłoką.
— O której musisz wyjść?
— O siedemnastej. Zastępuję koleżankę w restauracji. Tu niedaleko.
— A wcześniej byłaś księgową? — Zapytał.
— Tak i nie wytrzymałam. Teraz gdy patrzę na ciebie, może rzeczywiście takie fizyczne prace są najlepsze, by dać sobie czas na zastanowienie. – Mówiła, krzątając się po kuchni.
— Ja wcześniej studiowałem filozofię i prawo, ale nie wyszło. Ja bym w biurze się nie wyrobił, więc wziąłem się za te remonty i usterki. — Powiedział zawstydzony. Sprawiała wrażenie, jakby to do niej nie dotarło. Zmieniła temat. Nie czuł się urażony. Zobojętniał na to. Znalazł już swoje miejsce jako majster i dobrze mu z tym było.
— Lubisz tosty?
— Tak. – Odpowiedział i szybko się ubrał. Podszedł jeszcze do niej i objął ją w pasie. Całował jej szyję i szeptał „nigdy nie czułem się tak dobrze”.
Dzień upłynął Bardowi lekko, na drobnych pracach, a gdy rozkręcił u klienta zawór i spuścił brudną wodę, ujrzał jakby swoje życie pod presją. Teraz poczuł ulgę. Spłynęła z niego czarna rzeka lęków, obaw, koszmarów z dawnych lat. I tym razem nie wrócił do domu, do matki i do brata, lecz wrócił do niej. Wracał tak kilka razy. To trwało może miesiąc. Żyli ze sobą. I któregoś dnia, wrócił tak znowu z pracy, zmęczony i szczęśliwy, ale tym razem zastał tylko puste mieszkanie. Nie było jej, nie było rzeczy.
— Nie wiem panie, gdzie ona się wyprowadziła. Odeszła i tyle. – Wyjaśnił dozorca z błędnym wzrokiem. Jeszcze przez kilka dni zaglądał pod jej mieszkanie, ale nikogo nie było. Znów pojawiła się smutna perspektywa powrotu do domu. Wrócił. A gdy tylko zamknął drzwi, poczuł, jakby żelazne wrota więzienia zamknęły się za nim. Zgrzytnęło, zaskrzypiało. Poczuł dreszcze. Znów był w miejscu, którego tak nienawidził.
— Gdzieś ty się podziewał, twój brat cię potrzebował. – Odezwała się matka szorstkim tonem i znów zamilkła jak kamień. Bart spojrzał na nią, a potem na braciszka, który bawił się klockami.
— Gdzie byłem? Chyba byłem w raju. A teraz jestem w piekle. – Wyszeptał.
— Co ty bredzisz? — zapytała zaintrygowana matka.
— Nieważne. – Odparł zniechęcony rozmową i wyszedł, by odetchnąć świeżym powietrzem. Przejrzał starannie wszystkie narzędzia i spakował je do torby. Był gotów na każde wezwanie. Znów czekał z utęsknieniem na długi remont, by tak uciec od swego życia.
4
— Cholera, ile razy ci mówiłem, żebyś odkładał na miejsce śruby, wszystko się teraz miesza — Zdenerwował się Bart rzucając narzędziami.
— To nie do mnie te zarzuty, ja teraz zajmuję się ścianami. – Oświadczyłem spokojnie, jak przystało na niewinnego i popatrzyłem na Vincina, który od razu się zawstydził.
— Oj dobra, nie mam do tego głowy! Równiutko śrubeczki a tam młoteczki. Kurrna. – Odparował.
— Jak nie masz do tego głowy! Ciągle remontujemy, organizacja to podstawa, a ty mi tu wyjeżdżasz z takim tekstem! — Krzyknął Bart.
— Daj już spokój, lepiej mi się robi w ciszy. – Marudził Vincin.
— A już miałem się spytać, jak tam ta twoja nowa Ania?
— Nie mów mi o niej. – Skrzywił się Vincin, jakby dostał niestrawności. Bard jednak nie odpuszczał.
— Straciłeś już rachubę, nieprawdaż, no tak, była przecież Natalia, Monika, Ewa.
— Wow — Nie kryłem podziwu.
— Skończ już.
— Ja nigdy tyle nie miałem. Jak to jest mieć tyle dziewczyn? – zapytałem. Vincin się tylko zmieszał.
— Masz jeszcze większy bajzel w życiu niż w tej walizce. – Powiedział Bart do Vincina
— Co ja poradzę, że po jakimś czasie dziewczyny mają dosyć taki dziwaków jak ja? – Tu Vincin spojrzał na Szenao, a ten tylko wzruszył ramionami i przejechał dużym ławkowcem po ścianie.
— Jak nam w życiu nie idzie, to niech chociaż robota idzie. — Przyłożyliśmy wszyscy swoje narzędzia, jak miecze muszkieterów i krzyknęliśmy: Ole!
— No co jest z tą gładzią, mieszaj i narzucaj. – Krzyknął Bard, przyjmując po raz kolejny rolę megafonu Majstra. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Szło nam nieźle. Obskurne wnętrze zmieniało się w świeże pomieszczenie, w którym chce się zacząć wszystko od nowa.
— Cholera, tu znowu odparzyło. – Zirytował się Vincin, pukając w ścianę.
— To zdzieraj, zdzieraj aż do skutku – Powiedział Bard i podał Vincinowi większą i ostrzejszą szpachlę a także zdzierak do tynku, gdyby było naprawdę źle. Odparzone warstwy tynku zawsze mi się kojarzyły z rozwarstwiającą się jaźnią. Nagle pukasz, słyszysz dudnienie, coraz bardziej cię to niepokoi, rozwalasz i popadasz w obłęd. Musisz dotrzeć do rdzenia, zedrzeć te wszystkie grudki, okruchy i zacząć jeszcze raz, aby wszystko przylegało do siebie i tworzyło solidną powierzchnię, twardą prawie jak skała. Czyszczenie, gruntowanie, profile, tynk, poziomica, łata, poziom ponad wszystko i dalej z tym.
Wziąłem się do roboty, starając się brać przykład z Szenao, który choć bujał w obłokach, myśląc pewnie o tej swojej Alasce, potrafił zrobić tyle co dwóch. Próbowałem się tak skupić, ale nagle do tego krajobrazu przepełnionego jeszcze kurzem i przesyconego naszym potem weszła ona – panienka, wyglądająca jak anioł na tle tych zgliszcz. Miała urodę porcelanowej lalki, buzię jasną, muśniętą pastelami różu na policzkach, oczy błękitne, wesołe i brązowe, faliste włosy i do tego ta nieskazitelnie biała sukienka jak z reklamy. Aż się prosiła, by otaczający ją tu brud odbił się na jej niewinności.
— Niech pani lepiej stąd idzie, bo pobrudzi pani sobie tą sukienkę. – Zwrócił uwagę Bard, który był już mocno pokryty kurze. Ona na to odpowiedziała:
— Ach panowie, spokojnie, proszę się nie przejmować, w końcu i wy jesteście ubrani na biało — Zażartowała. Rozglądała się chwilę zupełnie tak, jakby czegoś szukała. Przerwaliśmy w końcu swoje prace i bacznie śledziliśmy jej reakcję. Ona wreszcie skierowała spojrzenie na nas i nieśmiało zaproponowała:
— Chciałam panów zaprosić na mały poczęstunek. — Popatrzyliśmy po sobie.
— Nie, proszę sobie nie robić kłopotu. My tu przyszliśmy do roboty a nie do restauracji — Protestował Bard, lecz po chwili jego wzrok spotkał się z moim gniewnym spojrzeniem.
— Ja byłem bardzo głodny, może za mało biorę na śniadanie, ale faktem jest, że nie powinniśmy także żerować na gościnności naszych klientów i ich objadać. No ale, skoro dama prosi, a apetyt dopisuje i maniery raczej nie pozwalają odmówić gospodyni.
— Proszę sobie zrobić przerwę, wszystko przygotowałam. — Nalegała.
— A rodzice? – Wyrwało się Bardowi. Dziewczyna nieco posmutniała, czyżby uderzył w jakąś czułą strunę? Wreszcie odpowiedziała
— Oni i tak rzadko kiedy jedzą co w domu, wolą te swoje ekskluzywne restauracje. — Wyjaśniła pośpiesznie.
— Nie wzięli pani ze sobą? — Dopytywałem się jak głupek. Przecież skoro ona tu jest, to oczywiste, że jej nie wzięli. Może postawili ją na straży, żeby nas pilnowała? Co za bzdury. Ale swoją drogą ich też nigdy nie widziałem, tych jaśnie państwa, którzy wykładają niezłą kasę na swoje budowalne kaprysy. Ale czy to ważne, czy oni są tu, czy gdzieś daleko. Ważne, że płacą. A ja po prostu chciałem sobie chwilę porozmawiać z tą księżniczką. Lecz temat rodziców chyba ją mocno rozdrażnił, bo nagle odpowiedziała zdecydowanym głosem:
— Nudzą mnie. — Popatrzyliśmy po sobie nieco zakłopotani. To właśnie taka chwila, w której nasz klient traktuje nas niemal jak przyjaciół, którym chce powierzyć wszystkie swoje sekrety.
— No tak. — Odpowiedziałem zamyślony. Ona dalej kontynuowała swoje wyznanie.
— Po prostu, oni nie zwracają na mnie uwagi. Niby mam wszystko…
— A jednak czegoś brakuje. – Dokończyłem.
— Oni nie potrafią słuchać. — Wyjaśniła zamyślona. Zapadła cisza. Poczułem, jak mnie ssie w żołądku. Nie byłem głodny wyznań, byłem głodny prawdziwego jedzenia. Na szczęście gospodyni wróciła do pierwszego tematu naszej rozmowy, z głodu emocjonalnego przeszliśmy do zaspokojenia zwykłego głodu.
— Proszę, będzie mi miło panów ugościć. – Nalegała. Co mieliśmy powiedzieć? Obyśmy tylko nie mieli opóźnień w pracy. Gospodyni wprowadziła nas do wielkiego, wytwornego pokoju, gdzie sofy były pozakrywane foliami – znaczy się nakryte było odpowiednio do remontowych okoliczności, ale jednocześnie zapowiadało się na bardzo wytworną ucztę. Na wielkim stole w stylu szwedzkim stały półmiski z różnymi potrawami i przekąskami. Ile tego było? Nie jestem w stanie opisać, ale z pewnością nie był to typowy poczęstunek dla robotników (Nie jakieś tam kanapki z wędliną, co to to nie). Przekręciłem daszek czapki do tyłu i popatrzyłem na kolegów, którzy nieco skrępowani wpatrywali się w te wszystkie wspaniałości i czekali tylko, kiedy to ta dama zdejmie z nich złe zaklęcie i pozwoli jeść. No kto pierwszy odważy się sięgnąć po sałatkę, po krakersika, po papryczkę. No dalej, bo nie wytrzymam!
— Proszę panowie, proszę się częstować. – Odgadła nasze myśli, a my już z czystym sumieniem, pozbyliśmy się kompleksów żarłoka, wzięliśmy w swoje łapy sztućce, talerze i zabraliśmy się do roboty, nie szczędząc jednak co jakiś czas grzeczności w stylu „ naprawdę, po co tyle kłopotu?”, ale i to w końcu zostało zagłuszone przez szczęk sztućców i łapczywe jedzenie. Po dłuższej chwili, gdy to pierwsze skrzypce zagrały nasze apetyty, odezwała się wreszcie nasza wybawczyni słodkim sopranem, by zakomunikować nam, że:
— Wiecie panowie, że teraz remontujecie mój pokój?
— Więc postaramy się jak nigdy. – Odparł Bart niczym prymus z pierwszej ławki, chcący się przypodobać nauczycielce, podczas gdy Vincin i Szenao śmiało sobie nakładali kolejne porcje tego dania z ryżem. Ja wziąłem coś z brokułami. Shejk pewnie ubolewał, że nie ma jakiś trunków w pobliżu. Były za to soki. Ach, co za nietakt.
— Oj panowie. – Zaśmiała się, mówiąc: – Postarajcie się. Zróbcie, by było jak w pałacu – klasnęła.
— Będzie, ale czy jakieś ornamenty pani sobie życzy, jakieś wzory, płaskorzeźby, dekory, kasetony? — Zapytał grzecznie Bart.
— Może na suficie jakaś rozeta, a z niej wychodzący kwiecisty żyrandol i takie ozdobne listwy przy suficie. – Mówiła rozmarzona, jakby coś zażyła.
— A mamy to jeszcze ustalić z pani rodzicami, czy od razu z panią? — Zapytałem przezornie. Ona tylko machnęła dłonią i odpowiedziała znudzonym głosem:
— Oni tylko wykładają pieniądze, a ja podaję pomysły. W pełni mi ufają. Ja osobiście chciałabym, by było jak w pałacu, albo jak w tym muzeum sztuki antycznej…
— Muzeum? – Zdziwiłem się i popatrzyłem na Barta.
— Tak, dużo marmurów, posągi, zbroje. Chciałabym się poczuć jak księżniczka. Czyż wy panowie nie jesteście jak rycerze, którzy przybyli tu, by walczyć o moją rękę? – Powiedziała podniosłym tonem jak romantyczna Ania z Zielonego wzgórza. Popatrzyliśmy po sobie. Ona na pewno coś wzięła i wzięła tego sporo. Mogła by po tym napisać jakieś solidne romansidło. Vincin aż się zakrztusił. – Istotnie jadł zbyt łapczywie. Zjadłem drugą porcję. Trochę rozbolała mnie głowa. A kto wie? Czy w tej bajce nie padliśmy ofiarą dziewczyny o zbyt bujnej wyobraźni, która nas zwabiła i otruła?
— A z kim mamy walczyć, droga pani? – Zapytał Bard nieco zmieszany. – Zaczerwieniła się i ucieszyła, że podchwyciliśmy jej ton.
— Och! Pierwsze wasze zadanie, czcigodni wybrańcy! Musicie doprowadzić moją komnatę do stanu używalności.
— Się zrobi. – Burknął Szenao, a Shejk go klepnął po plecach i się roześmiał jowialnie.
— Czy pan jest cyganem? – Zapytała zaintrygowana, przyglądając się Szenao. Zastanawiałem się, ile razy już Szeano słyszał to pytanie?
— Nie, to Indianin, ale to dłuższa historia. On mało mówi. – Wyjaśnił Bard, jako adwokat biednego Indianina.
— Indianin w mojej bajce, niezwykłe. – Ucieszyła się jak mała dziewczynka.
— Brakuje jeszcze szeryfa. – Odparł Vincin ze śmiechem, ale jakoś nikt się nie roześmiał.
— Póki co jedzcie moi mili panowie. Przyda wam się energii.
— Wspaniałe! — Chwaliliśmy jeden przez drugiego, starając się wyrazić pochwały w jak najbardziej niebanalny sposób.
— A może otrute? – Szepnęła z dziwnym uśmiechem, ale wszyscy zlekceważyli jej słowa. Następnego dnia znów posunęliśmy nasze prace do przodu „nad komnatą panienki”, a tych, którzy mieli nas wesprzeć nagrodami, czyli jaśnie państwa wciąż nie było na posterunku. Wprawdzie ojciec księżniczki, wzięty biznesmen dał nam sporą zaliczkę na materiały, ale nasze finanse po miesiącu mocno stopniały. I co w takim razie? Drapaliśmy się po głowach.
— To jakaś wariatka. Jeszcze każe nam zbudować zamek. Pytanie tylko, za co? — Szepnął Gaspar.
— Gdzie jej starzy?
— Może są równie kopnięci jak ona. Kto to widział, by zostawiać taką osobę na placu budowy? — Irytował się Bard, na którym spoczęły obowiązki szefa. Mogliśmy tak długo jeszcze spekulować i mieszać te nasze obawy i frustracje, tak jak teraz Szenao mieszał gładź, ale oto zjawiła się księżniczka z nowymi wytycznymi.
— Ach panowie, mój drogi ojczulek z mamą wybrali się w daleką podróż. Ojciec prosił, byście uporali się z bestiami w naszym domu! – Powiedziała podniecona.
— Znaczy co, karaluchy, smoki, węże, szczury? — Wymieniał Gaspar. Bard go klepnął i odparł księżniczce:
— Pani ojciec nic nam nie mówił. Poza tym, no, nie będę owijał w bawełnę, ten, tego, no potrzebujemy zaliczki na kolejne prace. — Wyjąkał Bard.
— Daj spokój. Na pewno wszystko zostanie uregulowane. — Upomniałem Barda i poczułem się jak rycerz w lśniącej zbroi, po czym zapytałem damę, tak jakbym grał w sztuce teatralnej:
— A cóż to za bestie nawiedzają pani pałac?
— Ach, aż mi słabo, gdy mam o tym mówić. – Złapała się za czoło w iście teatralnym stylu i usiadła na fotelu, zmęczona, jakby przechodziła migrenę.
— Proszę sobie wyobrazić, że nasz dom nawiedza demon wilgoci i pleśni. – Powiedziała górnolotnie. Odetchnęliśmy, bo raczej nie trudziliśmy się łapaniem gryzoni i wybijaniem robactwa.
— Piwnica? — Zapytałem.
— Och lochy, to jego domostwo, wziął je sobie w panowanie.
— Ach tak. — Podtrzymywałem rozmowę i zerknąłem porozumiewawczo na Barda.
— Nazywają go wodnik. Gdy jest w pobliżu, czuć wilgoć. — Snuła przed nami tą dziwną opowieść, w której jedna metafora otwierała kolejną. Miałem dosyć.
— Może zejdziemy na dół i pokaże nam pani? — Zasugerował zniecierpliwiony Bard.
— Pokazać, ach tak. — Odparła, jakby teraz do niej dotarła rzeczywistość, wciąż spóźniona o lata świetlne. No ale zeszliśmy do piwnicy. Pokazała nam, gdzie to urzęduje zły Wodnik.
— To tutaj. — Rozejrzeliśmy się.
— Trzeba dobrze wysuszyć. Musiałbym zapytać majstra, chyba mamy takie preparaty na pleśń, trzeba by tu poprawić wentylację, no i… — tłumaczył Bard, gdy nagle drzwi się zatrzasnęły.
— Powodzenia moi dzielni panowie. – Usłyszeliśmy na pożegnanie.
— Niezła panienka, z tą swoją fantazją pasowałaby do niejednej bajki.
— Bogacze zawsze tworzą własną bajkę, stać ich na to. Psia mać.
— Czekaj, ale po co ona to zamknęła, przecież musimy iść po narzędzia i niech ktoś tu poświeci do cholery! — Mówił zdenerwowany Bard.
— A czy przypadkiem te drzwi… sprawdź – Zasugerowałem. Bard pchnął kilka razy.
— Nic.
— Zatrzasnęły się?
— Czy może ona zamknęła…
— Ona to zrobiła specjalnie. – Syknął Vincin.
— Nie żartuj. — Roześmiałem się, starając się rozładować niepokój, który coraz bardziej ogarniał moje myśli.
— Mówię wam, zamknęła nas.
— Ale po co?
— To wariatka. Kto wie, co takiej strzeli do głowy? Rozpieszczona księżniczka chce się zabawić.
— Nie, to przecież jakiś absurd. — Bronił się Bard.
— Nie wiem, słyszałeś ją, coś chyba z nią nie tak. Wystarczy, że ma swoich więźniów i już czuje się lepiej. – Wyjaśnił Vincin.
— Nie pieprz. — Powiedział roztrzęsiony Bard i zaczął energicznie walić w drzwi. Też mu trochę pomogliśmy, ale jego uderzenia były najsilniejsze w tym tętencie niepokoju.
— Halo, proszę pani! Drzwi się zatrzasnęły! Może pani tu przyjść! Halo!– Krzyczeliśmy w tej ciemnicy. To jeszcze nie było takie straszne od tego, co mieliśmy zobaczyć za chwilę. Oddalony od nas Szenao gwizdnął, zeszliśmy do niego. Świecił latarką na ludzką czaszkę.
— O cholera. – Szepnął Bart.
— Taka to bajka. — Skwitował Shejk.
— Raczej horror.
— Jasna cholera. — Dodał Vincin, który dobiegł ostatni.
— Czy to nasz poprzednik, który też miał sprawdzić demona wilgoci? – Zapytałem ironicznie.
— Ożeeesz ty. – Dodał Shejk podnosząc długą szarą kość.
— To ludzka kość?
— Chyba tak.
— Może z dinozaura? – Wszyscy popatrzyli na Shejka jak na wariata.
— Przepraszam, próbuję, jakoś odreagować.
— Trzeba było dzisiaj się upić.
— Boże mam złe przeczucia. – Panikował coraz bardziej. Oj przydałaby mu się teraz flaszka. Od razu by zasnął. Szenao poświecił jeszcze po ścianach, które wszędzie były przyozdobione pleśnią i pajęczynami. Rzeczywiście, graliśmy w horrorze, brakowało jeszcze wampirów, walniętych naukowców i trupów.
— Halo, proszę otworzyć, to nie jest śmieszne!! – Krzyczał Bart.
— Teraz możemy liczyć tylko na swoją siłę.
— Chyba mamy jakieś narzędzia? – Zasugerował Vincin, sprawdzając po kieszeniach swój asortyment. Wszyscy pokazali, co mają przy sobie.
— Jeden śrubokręt, klucz francuski, uszczelki, co tam jeszcze, zapałki. — Zaczął wyliczać Bart.
— Szkoda, że nie wziąłem młota pneumatycznego, albo udarówki. – Zirytowałem się.
— Mam zwykły młotek, śrubokręty, piłkę, bułkę z kiełbasą. – Zaczął wymieniać Shejk.
— Piłka? – Zaskoczył Vincin, jakby odkrył coś niezwykłego.
— Wieki nam zajmie przecięcie nią tych zawiasów od drzwi. To kompletna tandeta, że też zawsze musimy używać takiego gówna. — Odparłem zniechęcony.
— Wybacz, że nie przewidziałem tej okoliczności, kiedy ktoś nas zamknie w piwnicy. – Odparł zirytowany Bart.
— Kurde w żadnej szkole budowlanej nie uczą o takich sytuacjach. — Obruszył się Szejk.
— Ty w ogóle byłeś w jakiejś szkole? — Zadrwił Vincin.
— Mam nadzieję, że za ten stres tutaj dostaniemy sowite odszkodowanie.
— Uważaj, najpierw musimy przeżyć.
— Wpierw zwariujemy w tym miejscu. — Dodałem, spoglądając na czaszkę, która wywoływała u mnie coraz większą melancholię.
— Wyczuwam tu dziwną energię. — Powiedział Szenao. Spojrzeliśmy na niego w zdumieniu i pomyślałem sobie, że zaiste lepiej, jak ten Indianiec milczy przez większość czasu.
— Dajcie już spokój. Skupmy się na rozwiązaniu. — Pouczył Bart i rozejrzał się jeszcze raz po posępnym wnętrzu.
— Teraz mamy dość czasu, aby sprawdzić swoją praktyczną wiedzę. – Dodał.
— Ciekawe, czy są tu jakieś tajne przejścia?
— Byłoby miło.
— Postukajcie w ściany, może któraś zadudni. — Zaproponował Bart. Zaczęliśmy stukać, ale nic nie wskazywało na to, że mamy tu do czynienia z atrapą. Grube, wilgotne ściany otaczały nas ze wszystkich stron, łącznie z sufitem i podłogą, które również nie kryły w sobie jakiś niespodzianek. Czując, że może przeoczyliśmy dany fragment ściany, uparcie powtarzaliśmy stukanie. Jedni uderzali kluczami, śrubokrętami, inni dłońmi. Dla pewności zmienialiśmy ściany. Było nas sześciu, więc w sam raz na cztery ściany, sufit i podłogę. Stukaliśmy, waliliśmy i przeklinaliśmy. Aż tu nagle, jakby w odpowiedzi na nasz stukot, rozległy się kroki. Podbiegliśmy zdyszani do drzwi i oczekiwaliśmy w skupieniu dalszego rozwoju wypadków.
— Czy moi dzielni rycerze pokonali już potwora z piwnicy? – Rozległo się pytanie.
— Niech pani zejdzie i nam pomoże! – Zawołałem prowokacyjnie.
— Och, bardzo się boję, muszę wiedzieć, że będzie bezpiecznie. — Droczyła się z nami.
— To nie jest śmieszne, proszę natychmiast otworzyć! — Krzyczał Bart.
— Pokonajcie potwora, a wtedy was wypuszczę! — Odpowiedziała.
— Co za bujdy! – Zdenerwował się Bart i kopnął w drzwi. Niewiele czasu trwała jego frustracja, bo oto nagle pojawił się nowy bohater tej farsy. Z mroku wyszła dziwna postać, przypominająca mi potwora z bagien ze starych filmów. W świetle latarki mogliśmy dostrzec, zielono-szarą kreaturę o pomarszczonej skórze, z której zwisały jakieś wodorosty. Postać zbliżała się wolno ku nam, wydając dziwne dźwięki. Czułem jak ciśnienie mi skacze, a nogi robią się jak z waty. Skupiliśmy się w jednym miejscu przy drzwiach, mając nadzieję, że za chwilę się otworzą, albo coś się stanie.
— Nawet jak się upiłem, nie miałem takich koszmarów! On nas pożre!!! — Krzyczał Vincin.
Napieraliśmy na drzwi, choć wolałbym powiedzieć, że stanowiliśmy armię dzielnych rycerzy, którzy potrafią stawić czoła niebezpieczeństwu. Potwór był już blisko i zamachnął się na Barta, który w porę chwycił go za ramię, widocznie zbyt mocno, bo potwór zaskomlał, a wręcz zajęczał. Otoczyliśmy bestię i coś mnie tknęło, gdy popatrzyłem w jego ślepia, by mimo obrzydzenia chwycić go za łeb. No i proszę, tak jak przeczuwałem, maska opadła, a naszym oczom ukazała się twarz naszej księżniczki, na której rysował się wstyd.
— No nie! — Ryknął Vincin.
— To było głupie, bardzo głupie panienko! Przez chwilę myślałem, że zostaniemy tu na wieki — oburzył się Bart i popatrzył na nas.
— Och moi dzielni rycerze, chciałam się tylko z wami zabawić. – Tłumaczyła wyraźnie zdziwiona naszą gniewną reakcją.
— Bogacze. — Syknął Vincin i splunął na podłogę.
— My remontujemy, a nie bawimy się do diabła! — Krzyknął Gaspar, przykładając dłoń do serca.
— Dobrej zabawy nigdy dość. — Roześmiała się panienka.
— Chyba naprawdę się pani bardzo nudzi. — Skwitował Bart.
— A ta czaszka? Czy to… — Bałem się dokończyć pytanie.
— I kość – wskazał Vincin.
— Czy to?
— Och to przecież odlew gipsowy, – Odparła i podniosła czaszkę, po czym ją rozbiła jednym uderzeniem. Czaszka od razu się rozsypała na drobne kawałki.
— Mam już dosyć tego filmu. Zwijamy się. Muszę się czegoś napić. — Powiedział Shake. I ja chętnie bym się teraz napił czegoś mocniejszego. Ruszyliśmy do wyjścia, lecz ona nas zatrzymała:
— A skończycie remont? – Zapytała.
— Proszę otworzyć drzwi. — Zażądał Bart.
— A remont? — Zapytała, dając do zrozumienia, że cały czas to ona panuje nad sytuacją.
— Skończymy. — Wycedził przez zęby zniecierpliwiony Gaspar.
— Och, mam jeszcze tyle pomysłów. Tyle jeszcze chciałabym wam powiedzieć. — Powiedziała wzruszona.
— Nie wątpię.
— Nie mam z kim się bawić i rozmawiać. Teraz jesteście wy. Tak się cieszę. — Powiedziała, wyjęła klucz i otworzyła drzwi. Nastała jasność. Od razu wybiegliśmy z piwnicy. Stanęliśmy holu, a ona nieco zawstydzona, w tym kretyńskim stroju stała naprzeciwko nas.
— Proszę, zostańcie jeszcze. Nie będę już robiła wam takich żartów, ale pozwólcie mi czasem z wami porozmawiać. I jak mogliśmy jej odmówić, skoro od razu wyłożyła nam pieniądze za robociznę i niepotrzebne stresy i nową partię materiałów. Ale skąd je miała? Może jednak zabiła rodziców i teraz dysponuje ich majątkiem.
Dostaliśmy wynagrodzenie i dalej robiliśmy swoje. A ona co jakiś przychodziła i rozprawiała o różnych sprawach i problemach. Mówiła jak najęta, co mnie wręcz śmieszyło, gdy tylko spoglądałem na milczącego Szenao. Po raz kolejny, my – zwyczajni robotnicy przyjęliśmy rolę spowiedników, tych, którzy wysłuchają, rozgrzeszą i zapomną, gdy remont dobiegnie końca. Choć ten remont wydawał się nie mieć końca, tak samo jak tematy rozmów z naszą szefową.
— A co panowie sądzą o tej sukience, a ta fryzura. Może jednak na gładko i grzywka. Ja chciałabym kok, a może a’ la pompadur – i tak ze stylistów mieszkań musieliśmy się zmienić w stylistów młodej, samotnej damy.
5
F.I.R.M.A. to my. Sześciu zdolnych facetów, którzy babrzą się w gipsie, cemencie, żonglują narzędziami nad głowami zdumionych klientów i wreszcie zaprowadzają ład w odświeżonym mieszkaniu. Ale rzecz jasna każda firma potrzebuje ludzi, którzy nią dobrze pokierują. Nami kieruje Majster, a Majstrem rządzi (od niedawna) niejaki Marek Gord, ambitny deweloper, który za niedługo skieruje nas na remonty surowych mieszkań. Czemu nie? Mamy już dosyć tych zaszczanych kamienic, w których ostatnio próbujemy zrobić pałace.
Mamy też w swoich strukturach zdolnych architektów, a jednym z nich jest niejaki Seba. Seba to artysta pełną gębą Gdyby mógł, to pewnie połączyłby Wersal z opuszczoną fabryką, by zrobić tam siedzibę jakiejś wystrzałowej firmy. Właśnie stoimy z robotą, czekamy na wytyczne. Zjawia się wreszcie Seba. Idzie z rulonami projektów jak kapitan z mapami i krzyczy do Gaspara.
— No rusz się brzydalku, bo mi ciężko! — Gaspar tylko zaciska usta i bierze się do roboty. Jeden z rulonów Seba już rozwija przed sobą jak chodnik i kroczy po nim jak po czerwonym dywanie, kroczy z wdziękiem po tych wszystkich szkicach, strukturach, konstrukcjach, układach które za niedługo będziemy musieli wdrożyć.
— No co tam moje chłopaczki? – Zapytał Seba, przemierzając zamaszystym krokiem surową powierzchnię mieszkania. Ubrany w obcisłe wdzianko, kraciastą marynarkę, zielony t-shirt i żółte okulary wyglądał dla mnie zawsze jak clown, ale on miał taki styl. Ja w ogóle nie miałem stylu. Ubierałem się bezpiecznie i wygodnie, ale za to niezbyt modnie.
— Jakoś idzie. — Odparł zniechęcony Bart. Shake dopił piwo i głośno beknął. Tym razem To Seba się skrzywił i wycedził przez usta.
— Daruj sobie brzydalku takie manierki i przeczesał sobie swoje rzadkie, jasne włosy, które raz okrywały jego łysinę, to znowuż pod światło odkrywały kopułę jego czaszki.
— Och, umyłbyś się wreszcie. — Dodał. Shejk tylko beknął i odparł:
— Po co, jak i tak się zaraz pobrudzę.
— On gdzieś po miesiącu się myje. – Sprostowałem.
— Właśnie czczuczujęeeeeeeeeee. — Zawołał Seba i ostentacyjnie pomachał ręką, jakby chciał odpędzić złe duchy.
— Zatem? — Próbował go sprowokować do rozmowy Bart.
— No, moi niegrzeczni, mamy tydzień kurenka jego mać, więc… — Spojrzał zza designerkich okularów na jedną ze ścian.
— A co to kurenka jest?
— No ściana, wczoraj gładziłem. — Odparłem zdumiony. Seba przesunął swoje okulary na koniec nosa i popatrzył na mnie zdumiony.
— No co. Wyszlifowałem. — Wyjaśniłem.
— Ale kurenka mać, to nie ta ściana! — Krzyknął swoim falsetem, że aż ciarki mnie przeszły.
— To poprawić, tam wywalić…
— Wszystko rozpierdolić. — Syknął zniecierpliwiony Bart.
— Aaaaa, nie mogę już z wami.
— Z kobietami tez nie może. — Szepnął Bart.
— Przecież zaznaczałeś kolorami, które ściany do gładzi, a które zostawić surowe, cegła i beton. Ta ściana była zaznaczona na biało, więc on ją wygładził. — Stanął w mojej obronie Bart.
— Na biało było napisane „g”, czyli goła, surowa ściana. Tu miała być cegła, beton. — Rozpaczał przed tą ścianą, jakby to był koniec świata. Ale taki już był Seba. Wszystko brał tak osobiście, a zwłaszcza ściany — swoje dzieła sztuki.
— No i co teraz? — Zapytałem, próbując jakoś udźwignąć odpowiedzialność za swój haniebny czyn.
— Trzeba to skuć, zetrzeć, oczyścić cegłę i już. — Powiedział szybko i zdecydowanie, jakby wcześniej w ogóle nie płakał. A tak mi go było żal, a tu proszę w jedną sekundę zmienił się w generała wydającego rozkazy. Myślałem, że go walnę tym młotkiem, który ściskałem teraz w dłoni.
— Ale jak skuć, przecież... — Zawiesiłem głos. Miałem nadzieję, że się przesłyszałem, że może za chwilę Seba krzyknie „żartowałem”, ale nie. On dalej gadał swoje, jak zacięty artysta, który swój projekt traktuje jak część siebie. Innymi słowy, tą ścianą naruszyłem jego nietykalność osobistą.
— No kurenka skuj to chłopaczku i będzie po sprawie. Tak nie może być, że Sebek robi projekt, a moje kochane roboczki go partolą w jeden dzień! — Bart popatrzył na mnie ze współczuciem.
— Ale zobacz, tam jest goła ściana i za tobą też. Czemu nie zmienić koncepcji, improwizować? Znowu będzie tyle kurzu i brudu. — Bart nie odpuszczał. Seba popatrzył na niego zdumiony i po chwili odbił wiszącą w powietrzu piłeczkę.
— Ty chyba kurenka jasna nie zdajesz sobie sprawy z harmonii, jaką stworzyłem w tym projekcie, a teraz chcesz to zniszczyć! No kurenka jasna! Bez jaj! — Krzyczał. Shejk znów beknął i znów się napił.
— A ta ściana? — Zapytał z rozpaczą w głosie Bart, wskazując na przeciwległą ścianę, którą zaledwie wczoraj gładziłem. Seba się odwrócił, wytarł swoje okulary i założył, po czym spojrzał uważnie na całą powierzchnię, jakby szukał tam odcisków palców.
— To mi poprawcie, poprawcie kurenka mać! Sporo jakiś rysek, nierówności. Ma być gładziutko, jak szlif diamentu.
— Jeszcze dopieścić?
— Obyście dopieścili na czas, pieszczochy kurenka mać mać! – Zażyczył sobie i przejechał swoją zadbaną dłonią po klapie marynarki, gdzie było mnóstwo srebrnych brożek.
— Znów ścisnąłem młotek mocniej, by odreagować. Gdy zjawia się Seba, zawsze się obawiam, że chyba nigdy nie sprostam jego wymaganiom. Zawsze coś wymyśli dziwnego i cały świat postawi do góry nogami, byleby tylko zrealizować swoją dziwną wizję. Tu każe odrapać mury, tam odsłonić rury i przewiesić łańcuchy i doda jeszcze jakieś probówki, w których żarzy się zielone światło, by wszystko razem wyglądało jak obskurne laboratorium szalonego naukowca.
Tak to się plecie na tym świecie, że jednym podoba się to, a innym co innego. Jedni ubóstwiają pałace, drudzy stodoły i fabryki.
— A niech pan zostawi te rurki i te liczniki i te cegły też. Niech będzie jak w fabryce. – Słyszę na koniec. To nawet miłe, bo już mi się nie chciało tu zabudowywać i malować.
— Nie zakrywać, nie malować, po co szpecić.
— Cegły poprawić?
— Czy pan oszalał. Właśnie takie jest piękne! — Czyli jakie? Nieproporcjonalne? Krzywe, brudne, odrapane?! Świat schodzi na psy, albo uczymy się doceniać zwyczajne rzeczy i przedefiniowujemy definicję piękna i harmonii.
— Teraz to jest dla mnie dzieło sztuki! — Ja nadal widzę bajzel, ale zostawiam to dla siebie.
— Prędko, wystawiamy rachunek i spieprzamy, za nim baba się rozmyśli i każe nam wszystko to zakryć. – Szepcze Vincin. A wracając do Seby i jego pomysłów. Nie pracujemy z Sebą aż tak często, ale gdy już mamy okazję, czuję się przy nim tak wykończony i zirytowany, że mam ochotę rozwalić wszystko, co przez ostatni miesiąc dla niego składaliśmy. Seba jeszcze znajdywał sporo skaz na ścianach albo wręcz przeciwnie — tam gdzie były cegły kazał jeszcze odrapać powierzchnię, by nie wyglądała zbyt sztucznie, zbyt idealnie. Krzyczał, wpadał w histerię, że niby znów sabotujemy jego projekt, aż wreszcie zjawił się Marek Gord, szef wszystkich szefów i stwierdził z zadowoleniem, że ten apartament jest gotowy i idealny.
— No chłopaki wyjazd, bo za niedługo będzie tu klient. Wszystko idealnie, a ta ściana to cudo! — Wskazał na moje dzieło, które przed chwilą Seba chciał odrapać pazurami jak tygrys jakiś!
Dobra robota. No zwijajcie się. — Zarządził i zerknął na swój stalowy zegarek. Seba tylko otworzył szeroko oczy.
— Ale jesteśmy ledwo w połowie projektu! — Krzyknął.
— A co tu jeszcze chcesz dawać? Wszystko idealnie! — Krzyknął zachwycony Marek. Wyszliśmy z mieszkania uszczęśliwieni, że jednak wszystko jest w porządku. Seba jeszcze długo krzyczał, czując, że jego dzieło zostało tak zniszczone. Na szczęście moja wygładzona ściana przetrwała to starcie. Artysta przegrał z deweloperem i szarym robotnikiem. Muszę to uczcić. Stawiam wszystkim wielkie piwo! Shejk nie mógł uwierzyć. Wzruszony ocierał łzy, a ja postanowiłem, że dla niego będzie podwójne piwo, tak jak podwójny był dzisiejszy stres. Zawsze trzeba trzymać z deweloperami
6
Stoisz pośród tego gruzu, wszystkie ściany skute do cegły. Stoisz pośród tego pobojowiska. „Gdy emocje już opadną jak po wielkiej bitwie kurz”. Jesteśmy Niepokonani! Za chwilę grunt, jutro tynk i znów nastanie normalność. Wspinam się na drabinę, wszystko wygląda inaczej. Na sąsiedniej drabinie siedzi Bart z poziomicą i udaje wielkiego matematyka, a naprzeciwko Vincin i tuż obok Szenao. Wszyscy zajęliśmy swoje szczyty na jakubowych drabinach. Gdzieś pośród tej chmury pyłu stanowimy z obłoków nowe prawa i wymiary. Niszczymy stare, by tworzyć nowe, jak bogowie z Olimpu. Jakiż niepokój mnie ogarnia przed pierwszym znakiem, kreską, punktem, a potem jaka ulga okrywa me oblicze, gdy poziomica wskazuje doskonałe położenie, czuję spokój i natchnienie, by tworzyć dalej. Pobojowisko znika, ściany bieleją, podłogi powstają. Z drabin wspaniale rządzi się światem. Z białych tumanów kurzu tworzy się nowy ład.
7
Nie wiem, czy już to mówiłem, jeśli tak, to powtórzę raz jeszcze. Uwielbiam to uczucie, gdy świeżo wyremontowane mieszkanie czeka już na właściciela, gdy już tylko przecieramy podłogi, myjemy, szorujemy i zastanawiamy się, jak dalej będzie się tu toczyło życie. Kiedy odbije się pierwszy ślad, pojawi się jakiś zaciek albo ktoś utrąci krawędź? Zawsze mamy nadzieję, że lepiej, że odświeżone wnętrze w jakiś sposób zainspiruje do odświeżenia życia.
8
Shejk daje mi znak, że ściana już skuta do samej cegły. Rzeczywiście, nie można się przyczepić. Golutka, szorstka cegła, która też wygląda całkiem nieźle. Ale my tu mamy zatynkować ścianę. Odkurzamy mury, gruntujemy. Czekamy. To dobra chwila, by pobyć jeszcze trochę ze swoimi myślami. Shejk gdzieś znika. Może znów chce zatankować? I tak dziś zrobił dużo. Grzybowy zapach gruntu roznosi się po całym mieszkaniu. Pora na profile. Bard doczepia ją co dwadzieścia centymetrów, to nasze tory, między którymi będziemy smarowali tynk. Mam nadzieję, że będzie równo i utrzymamy poziom.
9
Jechaliśmy już przeszło godzinę, właściwie błądziliśmy między starymi kamienicami
— No i co? Gdzie to jest!? – Irytował się Majster, kręcąc kierownicą jak kapitan statku widmo. W końcu jakiś facet wyszedł nam na spotkanie. Nieogolony, w brudnym podkoszulku tłumaczył drżącym głosem, że to kłopotliwa lokalizacja. Zaparkowaliśmy, a on sam zaproponował, że nam pomoże z wnoszeniem gratów. Rozejrzeliśmy się, było to typowe osiedle górnicze, pełne ceglanych familoków. W drzwiach już stała przejęta żona i chyba syn, wspierający się na kulach.
— Dzień dobry, wreszcie panowie dotarli.
— Ano dotarliśmy. Ciężko było. – Odparł poirytowany Majster. Ja, Szeano i Shejk nie odzywaliśmy się za bardzo. Poza wymianą grzeczności, przystąpiliśmy do prac. Facet pokazał dwa surowe wnętrza, w których tynk się odparzył i trzeba było skuwać. A na koniec wskazał nam kontener, do którego mieliśmy wrzucać gruz po całej tej rozróbie.
— Wiecie, co macie robić. – Pouczył Majster. Wiedzieliśmy i bez jego głupich uwag. Na początku zawsze czujesz to samo. Pośród tego syfu nie wiesz już, dokąd to wszystko zmierza? Potem zjawiają się Bard, Szenao i Shejk i już mi raźniej. Wszystko idzie sprawnie. Sprzątamy, układamy na nowo, wyznaczamy poziom. I znów nadchodzi po chwilach barbarzyństwa nowa cywilizacja. Kiedy tak uwijaliśmy się pośród pyłu, przykuśtykał do nas ten młody chłopak.
— Dzień dobry. – Powiedział zduszonym głosem.
— Dobry. – Odparłem. Inni milczeli i robili swoje.
— Nawet nie wiecie, jak wam zazdroszczę. — Wyjąkał.
— Czego? – Zdziwił się Vincin.
— Macie czym zająć ręce. – Odparł. Zawstydziliśmy się nieco. Dopiero przy takich spotkaniach doceniasz to, że w ogóle możesz podnieść wiadro.
— A pan? Co się stało, jeśli można wiedzieć? — Zapytał Bart.
— Byłem górnikiem, po pół roku miałem wypadek, no i teraz…
— Szuka pan sobie zajęcia?
— Może mógłbym? – Zaczął nieśmiało spoglądając, jak Szenao się uwija ze szpachlowaniem.
— Co? – Zapytałem zaniepokojony. Zawstydził się jeszcze bardziej. Wtedy Bard wręczył chłopakowi szpachelkę.
— Jak pan chce, może pan się trochę pomęczyć przy tym kawałku. Tu ma pan okulary, rękawice. – Popatrzyliśmy zdziwieni na naszego brygadzistę, a on dał znak, że wie co robi i żeby zachować spokój. Chłopak się ucieszył i zabrał się do roboty. Miał swoje małe poletko, a Bard co jakiś czas zaglądał i uprzedzał.
— A tutaj będzie ciężej z odrywaniem, tu jest cement, to niech pan zostawi. Dam panu szczotkę drucianą, tu mi pan oczyści ten fragment, a tu jeszcze ma pan maskę, żeby nam się pan nie zadusił. – Wszystko to wręczył chłopakowi, a ten szczęśliwy jak dziecko, które dostało pudełko klocków, od razu wziął się do roboty, robiąc konkurencje Shejkowi, który ostatnio pracował na zwolnionych obrotach. Zrobiło mi się jakoś dziwnie na sercu. Nie wiem czy to wzruszenie czy coś innego? Kocham tą robotę.
10
Bart rozejrzał się po pomieszczeniu, zasępił się chwilę, poprawił czapkę z daszkiem. Chyba bił się z myślami, jaką diagnozę wydać. Zdesperowana klientka czekała na wyrok. Widać było, że jest już wyraźnie wykończona testowaniem przeróżnych materiałów i fachowców. Miałem nawet wrażenie, że wydałaby ostatnie grosze, by wreszcie ujrzeć w kuchni proste gładkie ściany. Póki co było tu jeszcze sporo pleśni, dziur, odłażących warstw tapet czy farb. Nie wiadomo jeszcze jaka niespodzianka kryła się za starymi meblami.
— Nie obejdzie się bez kucia, tak, trzeba wszystko skuć, wszystko tu dudni, odpada, będzie sporo pyłu, brudu, kurzu. – Powiedział wreszcie Bart i ułożył ręce po bokach, patrząc miłosiernie na starszą kobietę, która chyba wreszcie odetchnęła.
— To radykalne rozwiązanie, ale tu nie da się inaczej postąpić. Nie ma sensu robić kolejnych prowizorek, skoro pierwsza warstwa to piach – tu włożył palec w wykutą przed chwilą dziurę i rozsypał trochę piachu.
— No a cena? – Dopytywała się kobieta, która wręcz cała drżała.
— Dogadamy się. – Zapewniał Bart ze śmiechem.
— Trzy, cztery tysiące. – Wyszeptał Vincin notując coś w swoim kajecie. Bart kiwnął głową.
— No mniej więcej. Jak się pani zgodzi, to musimy tu zrobić miejsce na nasze graty. – Kobieta długo się namyślała, chodziła od okna do drzwi, a my dopijaliśmy herbatę, mocną czarną którą nam zrobiła. Gryzła paznokcie i coś szeptała. Wreszcie rzuciła ścierkę na podłogę i oświadczyła, że „niech będzie”. Wróciliśmy do naszej furgonetki, którą ostatnio majster mocno podrasował. Polakierował na czarno, a w środku urządził profesjonalny warsztat, gdzie wszystko było rozstawione na specjalnych półkach
— Nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy, ona chyba wzięła nas na litość, może w ogóle nam nie zapłaci – Ostrzegał Vincin.
— Oto niech się martwi Majster, to on jest poborcą, a my róbmy swoje. To kolejne zlecenie, kolejna okazja do zarobku – Oświadczył Bart i zabrał się za wyjmowanie narzędzi.
— No panowie do roboty, drabiny, poziomice, młotki, worki, odkurzacze, najpierw zrobimy trochę bałaganu, a potem tynkowanie. – Krzyczał Bart jak trener, podczas gdy my uwijaliśmy z wózkami i przenosiliśmy kolejne elementy.
Gdy tak wspinaliśmy się na trzecie piętro, czułem, że to jedna z ostatnich gór, na jakie wchodzimy. Ostatnia ekspedycja, ostatni taki remont. To już było widać, że nasza ekipa powoli się sypie. Z remontem uwinęliśmy się dość szybko, lecz wszystkim on dał nam w kość. Majster ledwo co rozliczył się z biedną kobietą, robiąc i tak dla niej spore rabaty. Bart coraz bardziej kucał ze względu na bolące stawy, to samo dotyczyło Szenao, który niegdyś śmigał między drabinami jak małpa, mnie doskwierał łokieć i nadgarstki. Nie mogłem już utrzymać kielni bez grymasu. Ale remont jest jak mecz, to honorowa sprawa, trzeba go skończyć z jak najlepszym wynikiem. Nasz biedna gospodyni zatroszczyła się, by jakoś nam umilić czas na brudnym placu boju. W ramach rewanżu za liczne rabaty z naszej strony, codziennie przynosiła nam świeże placki drożdżowe i dziękowała wylewnie, że jesteśmy z nią, jakby właśnie odwiedziła ją długo nie widziana rodzina. A i my dzięki plackom, kawie i herbacie czuliśmy namiastkę domu rodzinnego. Tak sielankowo było przez pierwszy tydzień, aż wreszcie nadszedł koniec. Ściany stały się proste, gładkie, śnieżnobiałe. Bezduszny Majster poprosił kobietę o ostatnią ratę, by zwróciła nam się za materiały i robociznę. Och ciężko było, bo ta poczciwa starowinka wzbudzała współczucie, nawet wobec Majstra, który w duchu przeklinał, że przyjął takie zamówienie.
— Och błagam pana, jeszcze mała obniżka. — Prosiła z płaczem. I po raz kolejny zgodził się na obniżkę i pewnie nie mógł się doczekać, kiedyś wreszcie stąd wyjedziemy.
— Ona wykończy starego. Przez tą babę jesteśmy na minusie. — Skomentował Vincin.
— Już ci mówiłem, rachunki to zmartwienie Mjastra, a nie nasze. — Wzruszył ramionami Bart.
— A co ty taki obojętny, przecież to nasze interesy.
— Jeszcze się odkujemy.
— Nie jesteśmy instytucją charytatywną. Inaczej byś gadał, gdybyś miał dzieciaka na utrzymaniu. — Oburzył się Vincin.
— A ty masz?
— Tak tylko gadam.
— To gadaj gdzie indziej. — Upomniał go Bart i poszedł na swoje stanowisko, a ja sobie przypomniałem o jego bracie i matce.
Gdzieś po tym tygodniu kobieta nagle zniknęła, a na jej miejscu pojawił się pewien mężczyzna podający się za jej syna i oświadczył, że to teraz z nim mamy ustalać wszelkie szczegóły itd.
— Maurycy Wernel – przedstawił się mężczyzna w średnim wieku, ubrany w tweedowy garnitur. Sprawiał wrażenie faceta z wysoką pozycją, który spokojnie mógłby opłacić zaległe rachunki swojej matki. Patrzył na nas swoim podejrzliwym wzrokiem, a na jednym oku nałożony miał binokl. Wyglądał jak profesor lub arystokrata z tymi ufryzowanymi włosami. Mówił przesadnie, wręcz hiperpoprawnie, jakby recytował wiersz. Od razu mi się przypomniał Seba. Od razu dostawałem mdłości, słuchając tego:
— Drodzy, miłościwi panowie, mam jeszcze jeden problem z pewną ścianą. Coś jest w niej nie tak. — Co ty nie powiesz?
— Krzywa, sypie się, brudna? — Bart próbował odgadnąć myśli Wernela Bart.
— Oj to jeszcze coś innego.
— Spokojnie, znajdziemy na to radę, oświadczył Majster, który ze swoimi sumiastymi wąsiskami wyglądał teraz jak myśliwy gotowy na polowanie. Jednak jakoś nic nie mogliśmy poradzić na ścianę, z której co chwila wydobywał się dziwny odgłos, jakieś stukanie. Skuć czy nie skuć, Oto jest pytanie, zastanawiał się Bart.
— Tu biegnie przewód, może to stąd. – Podpowiadał Bart.
— A tam masz rurę.
— No i przecież za tą ścianą nie ma innego mieszkania. — Dodał Wernel.
— Czyżby? A może jednak jest tam coś… — Zasugerowałem. Dzwięki się nasilały, szumiało, gwizdało. Mogliśmy tak stać i podawać tysiące różnych rozwiązań, aż Bart przyniósł ze sobą młot i uderzył raz i drugi aż zrobiła się spora wyrwa.
— Załatamy to rzecz jasna — uspokajał Majster i od razu wyszedł do samochodu dając do zrozumienia, że teraz nasza kolej, a on ma to gdzieś. Chyba, że chodzi o kwestie finansowe. Majster teraz zamierzał policzyć się z synem owej kobieciny, która nas tak naciągnęła. Majster potrafił stawiać warunki, szczególnie gdy prowadził interesy z mężczyznami: „płacisz pan, albo rozwalamy tą budę w drobny mak” – słyszałem kiedyś. O tak, Majster umiał przekonywać. Wszyscy płacili na czas, a my mieliśmy w porę nasze wypłaty..
Teraz jednak ta ściana nie dawała nam spokoju. W zrobionej wyrwie ujrzałem jakieś dziwne kształty. Szturchnąłem Vincina, a on dał znać Bartowi. Jeszcze trochę pomachaliśmy młotami. Zeskrobaliśmy powłoki starej farby, w jednym miejscu nawet usunęliśmy sporo odparzonego tynku. Znowu to samo, co wcześniej. Łatanie, zabawa z siatką. I choć wszystko szło w miarę sprawnie, to była tam dziura, której nie dało się niczym załatać. Nie wiem już, ile użyliśmy cegieł, cementu, tynku, by to wypełnić i nadal nic. Wszystko znikało.
— Co się dzieje?
— Nie mogę złapać poziomu. — Krzyczał Shejk.
— U ciebie to normalne. Nigdy nie trzymasz pionu, jak jesteś wstawiony.
— Chłopaki, przysięgam, dziś jestem trzeźwy jak kłoda. – Aż w jego poziomicy pękły fiolki.
— Niech to szlag, co z tym do cholery! – Ryknął Bart.
— A gdzie ten cały Wernel. Też się ulotnił, jak mamusia. Mówię wam to jakieś podejrzane towarzystwo, natną nas. — Mówił Vincin, mieszając w wiadrze zaprawę.
— Zróbmy przerwę, bo zwariuję z tym. – Bart chciał się przewietrzyć, więc wyszedł na balkon. Tyle że akurat balkon był remontowany przez ekipę, która ocieplała tą kamienicę. Właśnie jadłem kanapkę, kiedy usłyszałem tylko krzyk i okropny hałas. Kanapka była z ogórkiem. Chrupnęło w ustach, chrupnęło na zewnątrz. Odrzuciłem szpachelkę i razem z Vincinem zerwaliśmy się na równe nogi. Wyjrzałem przez okno. Balkonu właściwie nie było. Obejrzałem się na Szenao, który jak zwykle miał kamienny wyraz twarzy: ostoja spokoju. Zbiegliśmy na dół z trzeciego piętra. Na podwórzu unosiła się jeszcze chmura kurzu. Bart leżał cały zakrwawiony. Miał zamknięte oczy. Staliśmy jak wryci. W końcu pochyliłem się nad nim a on wyszeptał: „nareszcie”. Tuż obok niego leżała wygięta poziomica, która już nigdy poziomu nie wyznaczy
Ta ostatnia ściana była najbardziej bolesną robotą, jaką przyszło mi wykonać. Biała, gładka, a jednak ze skazą. I tylko ta cholerna dziura na środku nie dawała się niczym zakryć, jakby pochłaniała wszystko, co w nią wrzucaliśmy. Westchnąłem i kolejna porcja cementu gdzieś w dziwny sposób zniknęła w tej szparze. Włożyłem palec i wykruszyłem trochę materiału. Nagle zobaczyłem coś błyszczącego w ścianie. Nie sposób było tego wyjąć ręcznie, więc postanowiłem sobie pomóc wiertarką. Nacisnąłem. Wiertarka zaryczała. I chyba wiertło trafiło na coś twardego. Poczułem nieprzyjemne wibracje w rękach, aż chciałem puścić wiertarkę. Posypało się trochę pyłu. Poluzowałem cegły i znalazłem między nimi małą szpachelkę. Wiertarka ucichła. Może nie byłoby to takie dziwne, w końcu niejeden robotnik wrzucał do zaprawy różne rzeczy, papierosy, kijki, siano, drobne narzędzia, które już nie były mu potrzebne. Ale tutaj skurzona szpachelka zalśniła złotem, a z jej rękojeści wystawało złote pióro. Pierwszy raz w życiu widziałem taki wynalazek. Pomyślałem, że to może jakieś akcesorium do wykładania ciasta, taka łopatka z luksusowego zestawu, ale nie. To ewidentnie była szpachelka z piórem do pisania.
— Coś tam znalazł? – Zdziwił się Shejk zwabiony błyskiem znaleziska. I inni też się nachylili nad tym przyrządem. Zmrużyli oczy, wziąłem jakąś ścierkę i jak archeolog, ostrożnie otarłem narzędzie. Jeszcze bardziej zalśniło.
— Cholera? Złoto? Dziwił się Majster.
— Sprawdźmy! – Zawołał Shejk i wyrwał mi z dłoni szpachlę, że nawet nie zdążyłem zaprotestować. Zagryzł i wypadł mu ząb. Jęknął i oznajmił wszem i wobec.
— Cholera, chyba, chyba prawdziwe.
— No i co to? Złota szpachelka. Co to do cholery jest?
— Może znalazłeś skarb życia? — Zastanawiał się Szenao.
Poczułem dziwne mrowienie w rękach, ani się nie obejrzałem, gdy cała ściana, nad którą tak się męczyliśmy przez ostatnie tygodnie, rozsypała się w drobny mak. Ostał się tylko jej mały fragment z tą dziurą, którą chcieliśmy załatać. Wyjrzałem przez tą szczelinę. Czułem silny powiew, jakbym znajdował się w przeciągu. Czyżby to był szyb wentylacyjny? Ale jak tu jasno. Poczułem, że ktoś mnie popchnął, obejrzałem się, licząc, że to może jakieś żarty Shejka, ale to był sam Wernel.
— Uciekaj pan już stąd! – Ryknął i wypchnął mnie. Potem już straciłem z oczu tamto miejsce, tamto mieszkanie pełne kurzu i rozsypanych cegieł. Zniknęło to wszystko za białą chmurą.
Wernel, kim on był? Ten, który wypchnął mnie w przepaść. Myślę o tym i patrzę na stos narzędzi, pamiątek, które zostały mi z tego remontowego okresu. To już przeszłość. Czas się pożegnać z tamtym życiem. Dziś idę na grób Barta, by złożyć na jego płycie parę tych akcesoriów. Może będzie ich potrzebował, by naprawić jakąś część Niebios. Tam też psują się zamki i zawiasy. Zerkam na białe ściany… nowe życie. Co dziś napiszę? Najpierw wyznaczę poziom.
Teraz trzymam to złote pióro ze szpachelki. Spoglądam jeszcze na skrzynię pełną narzędzi, które niegdyś służyły mi w działaniu. Chcę podtrzymać tą melancholię. Remont w moim mieszkaniu prawie skończony. Została do pomalowania ostatnia ściana. Wygładzona, zagruntowana. Będzie śnieżnobiała, tak jak karta nowej opowieści — świeża, nieskalana żadnym szkicem ani rysą. Widzę na niej cień spłoszonego ptaka. Już odleciał. A może mi się zdawało? Potem na tej ścianie postawię wielki regał kratkę i ułożę na nim książki i będę co dzień się wpatrywał w te okna, w te półki i będę wciąż układał swoje życie na półkach. Będę porządkował, będę.
Komentarze
Prześlij komentarz