OSTATNIE KUSZENIE CHRYSTUSA. GDY JEZUS SPOTKAŁ GREKA ZORBĘ
OSTATNIE KUSZENIE CHRYSTUSA. GDY JEZUS SPOTKAŁ GREKA ZORBĘ
Każdy pisarz podświadomie pragnie napisać coś tak genialnego jak Ewangelię, coś, co przyniesie ukojenie i zawsze będzie pasowało w różnych wariacjach do kontekstu życia odbiorcy. Literackie lustro, w którym zawsze można odbić jakiś fragment swojej historii. Autosugestia czytelnika? Genialny kalambur literacki? Czy może święte słowo Pana? W latach czterdziestych taką inną wersję Ewangelii odważył się napisać Nikos Kazantzakis, Grek, który trochę inaczej patrzył na dzieje Chrystusa niż ortodoksyjni Żydzi czy Katolicy. Jeśli przedstawiasz Chrystusa jako człowieka ze swoimi słabościami, żądzami i lękami, spodziewaj się, że zyskasz sobie tytuł obrazoburcy, ale może i wskrzesiciela Słowa Bożego, które po Wojnie Światowej jakoś straciło na swej wadze. Strategia Kazantzakisa wydaje się być taka: oto pokażę wam Jezusa na nowo, a wy się oburzycie, pokażecie tą swoją świętoszkowatość, przypomnicie sobie o Piśmie Świętym i nagle zaczniecie cytować, że Jezus był zupełnie inny niż czytacie to w tej czy innej książce. Ale to dobrze. Jezus nie jest wam obojętny. Zaczynacie walczyć o swój obraz Boga, nareszcie sobie o Nim przypomnieliście. Rozmawiacie o Nim, dyskutujecie, analizujecie dane sceny. Bóg znowu w was się rodzi. Taka jest właśnie rola sztuki, aby często przez profanację przywołać i obudzić w ludziach uśpione symbole. Jeszcze z innej perspektywy takie Ewangelie pisali Lloyd C. Douglas w „Szacie”, Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie”, czy Eric Emmanuel Schmidt w „Ewangelii Piłata” i pewnie jeszcze wielu innych pisarzy znajdzie w sobie siłę i kreatywność, by znów pisać swoją wersję Ewangelii. Zmierzyć się z historią Boga to mocny chrzest literacki. Coś w tej historii jest, że chcemy ją sobie opowiadać na różne sposoby, kontemplować Boga w różnych wymiarach i czynach. To już przynajmniej lepsze podejście niż teologiczno-filozoficzne rozważania nad beznadziejną kwestią Boga, który jest, staje się albo trwa ponad tym wszystkim. Już święty Tomasz ze swoją „Summą” doszedł do tego wniosku, ale Horror Metaphysicus wciąż trwa. Nie sposób opisać Boga, lecz czemu nie wejść z Nim w twórczy dialog?
Było tylko kwestią czasu, kiedy tak kontrowersyjna książka odbije się w filmie. Śmiałkiem, który postanowił się zmierzyć z ludzkim portretem Chrystusa okazał się być Martin Scorsese. Reżyser „Taksówkarza” kreśli nam tu portret Jezusa z Nazaretu, który przede wszystkim był człowiekiem. A jeśli był człowiekiem, to miał swoje pokusy i kryzysy psychiczne. Zmagał się ze swoją (urojoną?) wielkością, naznaczeniem i niepewnością, czy w ogóle kroczy właściwą drogą. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” podobnie jak „Żywot Briana” zyskał sobie od razu miano kontrowersyjnego i jednego z najbardziej antykatolickich filmów. Ale takie kategorie wręcz przyczyniają się do promocji dzieła. Napędzają jego koniunkturę, bo zawsze chętniej sięgamy do tego, co zakazane, podejrzane, po prostu inne, oryginalne.
Nie wiem jak drodzy Państwo, ale ja zawsze wolałem Nowy Testament od Starego. Ktoś mi tu zarzuci wybiórczość wobec Słowa Bożego itd. Jednak wydaje mi się, że zawsze będziemy historię Boga traktować wybiórczo, eliminując pewne trudne, niewygodne sprawy, jak choćby plagi czy potyczki Boga z biednym Hiobem, a inne historie z kolei będziemy sobie przypominać w chwilach kryzysowych. A może w ogóle nie będziemy się do tego odnosili. Biblia? Każdy to zna. No ten tego i już. Zresztą jeżeli spojrzeć na tą ciekawą i dziwną opowieść, to jest ciągła ewolucja w relacjach między Stwórcą a stworzeniem. Bóg tworzy świat i sam czuje się w nim trochę jak zagubione dziecko. Szybko ustala reguły, ale za każdym zakazem kryje się słodka pokusa złamania go. Adam i Ewa mają coraz więcej wątpliwości, jakby było im zbyt dobrze i nudno. Zrywają więc jabłko i w końcu otwierają sobie piekło świadomości i filozofii. Nic już nie jest dosłowne i jasne. Człowiek ciągle staje przed dylematem i cierpi. Kolejne przymierze z Bogiem, kolejne niejasności, gniew Stwórcy, plagi, kataklizmy, ciągła udręka niezrozumienia słowa Bożego między jedną metaforą a kolejną. Może Stary Testament obrazuje nam wychowanie ludzkości w wieku przedszkolnym i nastoletnim, gdy rodzice muszą być nad wyraz wyczuleni i czasem wręcz stają się tyranami, aby doprowadzić do pionu niesforne pociechy
I wreszcie!
Oto nowe przymierze i pojawia się Jezus Chrystus, filozof, myśliciel, nauczający ludzi przez przypowieści. Mówi czasem słodką poezją, którą próbuje odnieść do gorzkiej prozy życia. Jedni pójdą za nim, inni się uśmiechną, myśląc sobie: „co ten włóczęga wie o trudach życia i prawnych kodeksach?”. Jednak ten nonkonformista udowodni, że nie rzuca słów na wiatr. Jest słowem, które musi się przybić do znaku krzyża, by odbić się w ludzkiej świadomości. Zakrwawiony krzyż, niczym pieczęć odbija w naszej wyobraźni niezwykły ślad. Czasem do ludzi trzeba przemawiać bardzo drastycznie, przez krew, ukrzyżowanie, a potem czarować ich cudami, jak chodzenie po wodzie czy wskrzeszanie umarłych. Ale przecież nie można przesadzać. Ludzie nie mogą czcić Boga Miłości ze strachu czy z zachwytu nad Jego mocami, jak dzieciaki urzeczone spektaklem iluzjonisty. Jezus nie może tylko przytulać i się uśmiechać. Musi też niejednego odepchnąć, spoliczkować czy rozrzucić monety kupców w świątyni. Bóg nie może być celebrytą, którego raz wszyscy podziwiają, a potem niszczą, bo tak im się podoba. Bóg nie może być sługą czyichś opinii i humorów. Musi być ponad tym. Z drugiej strony Jezus w swojej misji szerzenia miłosierdzia, przypomina dziecko albo żebraka, chodzącego od domu do domu. Za każdym razem przekonuje się, jakie to trudne być wysłannikiem Boga między ludźmi. To ogromne brzemię, którym dzieli się z nami w scenie modlitwy w Ogrójcu, czy wisząc na krzyżu. Samotny i wyśmiany zostawia ślad i naukę. Dokonało się. A potem odchodzi jak legenda, nie dając szansy świadkom na dalsze śledzenie Jego życia. Miało być krótko i intensywnie. Lecz co nam zostało z Jego nauk i jak je dziś odnosimy do naszego życiowego kontekstu?
W tej filmowej historii Jezusa poznajemy jako człowieka, którego co chwila prześladują jakieś głosy i wątpliwości. Bohater czuje, że został wybrany do czegoś większego. Czyżby Bóg miał dla niego jakieś odpowiedzialne zadanie? A może to pycha albo początki schizofrenii? To wymarzona rola dla każdego aktora, zagrać kogoś, kto zmaga się ze swoją wielkością, talentem, kryzysem psychicznym. Potem Willem Dafoe pokaże nam to w „van Goghu”. Niezwykłe, jak Dafoe świetnie się prezentuje w roli Chrystusa z laurki, a równie przekonująco potrafi zagrać bardzo demoniczne charaktery, nawet samego diabła w reklamie Mercedesa-Benza.
Nasz główny bohater wciąż nie wie, czy jest wybrańcem czy nie? Czemu Bóg jest taki nieczytelny w swoich oczekiwaniach wobec sług. Najpierw Mojżesz, Noe, Izajasz, a teraz Jezus. On nie chce tego przeklętego daru, nie chce być świętym, prorokiem, czy jakiś innym pomyleńcem, zmagającym się z psychozami. Jak na złość Bogu, jako jedyny cieśla z całej Palestyny przygotowuje krzyże dla swoich nieposłusznych współbraci, którzy zbuntowali się przeciw rzymskiemu Imperium. I żeby było tego mało, pod eskortą rzymskich żołnierzy sam dźwiga te dechy na górę skazańców (lizus!). Potem składa te krzyże jak klockowy zestaw do udręki i na koniec wbija gwoździe w dłonie i stopy skazanych. Krew jego współbraci-łotrów tryska mu na twarz. Ociera ją i czuje wstyd. Jeszcze nie wie, że za niedługo sam zawiśnie na krzyżu z powodu swoich urojeń. Kim jesteś Jezusie? Służysz Rzymianom, czy Palestynie? Miej odwagę się określić w tej czarno-białej logice. Zeloci mają cię na oku. Chętnie się z tobą rozprawią. Jednych z tych zelotów jest rudowłosy Judasz (Harvey Keitel). To on otrzymał zlecenie, aby zabić Jezusa. Jednak wciąż ma wątpliwości co do tego dziwnego człowieka, który zmaga się z czymś silniejszym od niego samego. Z Bogiem? To za duże słowo, nawet dla samego Jezusa. Judasz zaczyna rozumieć, że Jezus wybrał życie outsidera, kogoś, kto nie będzie sprzeciwiał się władzy i nie pójdzie z ludem po sprawiedliwość. Może nie lubi skrajności. Boi się określić sam siebie względem otoczenia. Żyje w zakłamaniu. Pożąda kobiety, lecz nie odważy się z nią na grzech. I będzie z tego powodu dumny. Znów zwyciężył żądzę. Porzucił Marię Magdalenę, nie chce żyć normalnie jak inni. Lubi komplikować. Urodzony filozof. Jest pośrodku, cały drży na strunie swej wątpliwej moralności. Ale przychodzi taki czas, kiedy wreszcie trzeba się określić, zdefiniować swoją misję na tym świecie, nadać kształt swemu życiu. Jezus coraz wyraźniej słyszy ten dźwięk.
Rozpoczyna swoją duchową drogę. Zdumiewa go, ile ma w sobie odwagi, aby stanąć w obronie kamienowanej kobiety i mówić do tych ludzi jak natchniony. W jego błękitnych oczach jest jakiś rentgen, który przenika każdą duszę, nawet zakłamanego Zebedeusza, w którego wcielił się tu Irvin Kershner, reżyser „Imperium kontratakuje”. O tak, Imperium Rzymskie zainteresuje się tym mącicielem. Nawet Zebedeusz wobec własnych grzechów musi odrzucić kamień. Podczas gdy Chrystus zyskuje posłuch i publiczność. Idą za nim ludzie. On ma w sobie coś niezwykłego. Charyzmę, charakter. Skąd to się bierze? Czyżby Bóg dał mu odwagę i mądrość? Jezus nie jest w stanie tego stwierdzić, czy został wybrany, czy nie. Mierzy się z niepewnością co do swojej osoby. Nie wierzy w siebie, podczas gdy inni coraz bardziej wierzą w Niego. On nas doprowadzić na wyższy stopień duchowej ewolucji.
Jezus tak samo jak inni, przemierza ciemną dolinę, dostając od czasu do czasu przebłyski Boskiej mocy. Swoimi wątpliwościami co do swej abstrakcyjnej misji dzieli się z Judaszem, który nie tak dawno miał go zabić, a jednak został jego uczniem. Judasz w oficjalnym przekazie jest synonimem zdrajcy. Jednak w tej historii jest on kimś wyjątkowym, kto podziela strach i ból swego Mistrza. Początkowo gwałtowny i bojowy, z czasem łagodnieje przy swoim nowym nauczycielu. Razem z nim odkrywa jego moc i dzieli rozterki. Wreszcie to on, jako najmądrzejszy zostaje wybrany przez Jezusa do niewdzięcznej roli zdrajcy, który przyjdzie z żołnierzami po niego. Tylko Judasz zrozumie proroctwo, mówiące o tym, że Mistrz skona na krzyżu. Dlatego muszą przyjść żołnierze, musi rozpocząć się proces sądowy i zapaść wyrok. David Bowie jako Poncjusz Piłat zda się na łaskę tłumu i zatwierdzi ukrzyżowanie Jezusa. Judasz wywiązuje się ze swych obowiązków. Za to inni apostołowie wydają być tymi nierozgarniętymi, tchórzliwymi materialistami, którzy myślą o Jezusie jako o przywódcy wielkiej rewolucji. Wierzą, że ta zmiana odwróci rządy i da im wysokie stanowiska obok Jezusa-Przywódcy albo przynajmniej duże stada owiec. Jeszcze do nich nie dotarło, że droga z Mistrzem nie należy do łatwych i może być jeszcze gorzej niż jest teraz. Gdy nadejdzie godzina próby, ci uczniowie nie zdadzą egzaminu, zasną albo nie przyznają się do znajomości ze swoim Mistrzem.
Gdy z Nim idziemy, zapomnijmy o swoich bliskich, bo wszędzie mamy rodzinę. Każdy człowiek jest twoim bratem, choć nigdy nie wiemy, jak się on zachowa względem nas (taki dreszczyk emocji). Tylko w Drodze możesz być wolnym. Ale oczywiście nie chodzi tu o dosłowne bycie pielgrzymem (zwłaszcza w naszych obecnych czasach), co raczej o to, aby zapomnieć o wszelkim przywiązaniu i grzechach, które trzymały nas w jednym miejscu, niczym więźniów. Ale Jezus jest już zmęczony tą swoją tułaczką i brakiem przywiązania. Nawet gdy już doprowadził scenariusz swojej kaźni do końca, pojawia się pokusa, by jednak uciec przed tym wszystkim, złamać przeznaczenie i oszukać wyrocznię. Cóż da to ukrzyżowanie? Samotny Chrystus wiszący nad ciemną przepaścią Salvadora Dalego. Cóż za zmarnowane życie i ten żal, że można było żyć jak inni, zwykłą prozą życia, nie drążąc za bardzo ukrytej metafizyki. Jakby w chwili konania tego Jezusa-Idealisty, otworzył się portal do równoległego świata, ukazały się kulisy za smutnym przedstawieniem, gdzie można by rozpocząć inne życie. Jezus tęsknie spogląda na Marię Magdalenę i rozumie, że kocha ją najbardziej. Tego szukał przez całe życie, ale przez swoje neurotyczne obsesje, wciąż się wzbraniał. Podąża za jasnowłosym aniołkiem, zwiastunem nowego życia (a może i zguby). Decyduje się założyć rodzinę ze swoją ukochaną i wieść spokojny żywot. I rzeczywiście wygląda na to, że Jezus chyba wreszcie odnalazł swój dom i spełnienie pośród licznej gromady dzieci. Nawet gdy Maria Magdalena umiera, on znajduje szczęście przy nowej kobiecie. Ale jednak pod tą fasadą pozornej szczęśliwości życia rodzinnego coś mu nie daje spokoju. Coś drży pod skroniami. Ma wrażenie, że jednak to nie był do końca ten cel, który miał zrealizować w swoim życiu. Czyżby jasnowłosy aniołek coś przed nim ukrywał? Umiera po raz kolejny, tym razem jako patriarcha wielkiej rodziny, a budzi się jako tamten idealista na krzyżu. Przeżył życie jako człowiek rodziny w swoim małym prywatnym raju, w równoległym świecie albo wyobraźni, a potem wrócił do misji, by jednak odbić swoje słowa na znaku krzyża. Teraz można umierać spełnionym, gdy zaznało się wszystkiego: bólu, radości, miłości. Teraz można się realizować jako duchowy przywódca.
Zmaganiom Chrystusa z własnym człowieczeństwem towarzyszy niezwykła, „organiczna” muzyka Petera Gabriela, który w głównej mierze użył tu instrumentów ludowych. Czasem zaskakuje ten minimalizm, gdy w danej sekwencji słyszymy monotonne bębny albo tylko fujarkę czy gwizd, które nie przytłaczają, a pogłębiają nastrój danej sceny. To przecież nie „Jesus Christ Superstar”.
Spośród różnych utworów moją uwagę zwrócił tu minimalistyczny „Of these, hope” oparty na basowym riffie, który wprowadza słuchacza w jakiś niezwykły trans. Coś podobnego potem usłyszymy w „Noon” Erica Serry czy w „Moxica and the horse” Vangelisa. Kompozytorzy uparcie zapętlają daną sekwencję, dodają powoli jakieś drobne smaczki rozwijające strukturę, które przyciągają ciekawskie ucho odbiorcy. Innym ciekawym utworem jest finalny, wręcz triumfalny temat: „It Is Accomplished” z „nerwowymi, skocznymi” bębnami i dzwonami rurowymi/kościelnymi oznajmującymi, że nasz bohater spełnił swoją misję. Zawisł na krzyżu uradowany i pełen ulgi, że nie uległ pokusie. A już za niedługo zmartwychwstanie, dając swoje wielkie świadectwo.
Komentarze
Prześlij komentarz