GWIEZDNE WOJNY. W POSZUKIWANIU IMPERIUM SPEŁNIENIA

 


 STAR WARS. MOC WYOBRAŹNI 

I TALENTU

 

Pamiętam, jak w podstawówce ktoś przyniósł takie niewielkie, plastikowe dyski o średnicy tarczy zegarka, o grubości i twardości karty kredytowanej. Były na nich nadrukowane sceny z jakiegoś filmu o gwiezdnych… yyy coś tam. Każdy taki dysk był nacięty w ośmiu miejscach i potem można było je łączyć jak modele atomów na lekcji chemii. Galaktyka się tworzyła. Ja też chciałem to kolekcjonować. Szybko się dowiedziałem, że te plastikowe dyski sprzedawane są w chipsach Lays. Ruszyłem do sklepu po pierwszą dostawę, nie mając pewności, czy trafię na te dyski. Nie zapomnę, jak wszyscy w szkole kupowali niemalże hurtem paczki chipsów. Szeleszczące torby chipsów rozrywano w poszukiwaniu małej foliowej torebki. Masz? Czekaj. Chrup, chrup. Jest! A chipsy se weź! Dreszczyku emocji dodawał fakt, że nigdy nie było wiadomo, jaki tym razem znajdziesz dysk, czy w ogóle na niego trafisz i czy nie zdubluje się on z twoimi poprzednimi. Ale i na to był sposób. Wszyscy się wymieniali i uzupełniali między sobą swoje kolekcje. To była nasza gwiezdna waluta. Każdy w szkole chciał mieć coś z „Gwiezdnych wojen”. Ten napis-logo „Star Wars” na bluzie albo chociaż na zeszycie. I już byłeś po modnej stronie mocy. Byłem tak pochłonięty zbieraniem różnych gadżetów SW, w tym rzecz jasna plastikowych kapsli, żeby zyskać przychylność towarzystwa, że w końcu straciłem na długie lata sens całego filmu. a wtedy, w 1997 roku, oryginalna trylogia znów powracała na ekrany, by zachwycić widzów nowszymi efektami specjalnymi i przygotować na „Mroczne widmo”. Podążanie gwiezdnym szlakiem było modne, było cool, tak jak potem przyszła moda na Harry’ ego Pottera.

Nawet firma Lego, przeżywająca mocny kryzys w latach dziewięćdziesiątych postanowiła iść z duchem czasu i wykupiła licencję na stworzenie własnej klockowej galaktyki, która stała się absolutnym hitem. Właściwie można zaryzykować stwierdzenie, że ta seria pomogła w jakiejś części podnieść się z kryzysu najsłynniejszemu producentowi klocków. No i proszę! Dziś Lego Star Wars jest jedną z najdłużej utrzymujących się serii. Jest przy tym też bardzo różnorodna (dla każdego coś odpowiedniego), oferując pojedyncze figurki, po zestawy specjalne dla totalnych pasjonatów z grubym portfelem i pustymi półkami na te kolosy z klocków. Legendarne statki jak Destroyer, Death Star czy Millenium Falcon w wersji Lego osiągają zawrotne ceny kilku tysięcy złotych. Ale co tam! Dla rycerzy Jedi to bezcenne eksponaty. Również Wydawnictwo DeAgostini nie próżnowało i postanowiło sprzedawać na części ekskluzywny model statku Hana Solo, który złożony i pomalowany przez wprawnego modelarza, prezentuje się bardzo realistycznie. Zupełnie, jakby został wyjęty z archiwum rekwizytów Lucas Film.

George Lucas dobrze wiedział, jak zrobić film, który będzie na siebie zarabiał. Najlepiej nakręcić taką bajkę, która bawi i daje nadzieję jak baśń czytana na dobranoc. Film pełen wymyślnych gadżetów i pojazdów, które potem można przełożyć na świat zabawek na licencji. Dzieciaki się ucieszą, a budżet na kolejne części będzie na tyle spory, by zrobić kolejną część, ale z większym rozmachem. A że potem taka gwiezdna papka, pełna przedziwnych rekwizytów i potworów zyskała głębszy sens, filozofię, mitologię, to miły skutek uboczny. Ale za nim ten cały cyrk z chipsami czy zabawkami ogarnął świat… zanim film stał się marketingowym towarem, musiał narodzić się pomysł.

Dawno, dawno temu żył sobie pewien brodaty filmowiec, ubierający się w dżinsy i koszule flanelowe, któremu w głowie bardziej były samochody i filmy awangardowe niż kino masowe. Obie te pasje odbiły się w pierwszych filmach Lucasa, który dopiero w kinie odnalazł swoją drogę. Najpierw to był „THX 1138”, a potem „Amerykańskie grafitti” z całą galerią starych samochodów, śmigających nocą po ulicach małego miasta.

Kiedy pisze się o takiej legendzie jak „Gwiezdne wojny”, ma się to dziwne uczucie, że cokolwiek byś nie wystukał na klawiaturze, to już wszystko było, no może poza poezją. Ktoś może czytał „Gwiezdne liryki”? „Gwiezdne wojny” doczekały się już tylu dokumentów, opracowań, książek, w tym biografii skrytego Lucasa, wnikliwych artykułów, jak choćby ten Michała Chacińskiego, który się ukazał z okazji trzydziestolecia premiery Gwiezdnych Wojen, że trudno tu już dokładać swoje trzy grosze. A mimo to chce ci się pisać i jeszcze raz odtwarzać te sceny, gdy powstawała cała ta galaktyka. Dlaczego? To kino, które rozpala wyobraźnię. Opowieść zwarta w tym filmie, jak i za jego kulisami to opowieść o przeświadczeniu we własną historię. To baśń o tym, jak uparcie wierzysz w swoje sny i jak potem je realizujesz, czy to pokonując Imperium, wredną Wytwórnię, czy wreszcie kręcąc taki film, który stanie się hitem na całe dekady.

Pisanie o „Gwiezdnych wojnach” to czysta przyjemność, choć pisanie samego scenariusza dla George’ a Lucasa było istną męką. Można się temu dziwić, bo przecież Lucas, podobnie jak Spielberg był bardziej wychowany na komiksach i telewizji niż na książkach. A taka obrazkowa, „storyboardowa” narracja powinna mu pomóc w realizacji samego filmu. A jednak Lucas zamiast konkretnego scenariusza dysponował jakąś mętną wizją odległej galaktyki, ciągle rozwarstwiającej się na różne poboczne wątki, które po latach stały się podstawami do kolejnych części. Aby jakoś doprowadzić pierwsza przygodę Luke’a Starkillera do końca, Lucas potrzebował dobrych scenarzystów. Tu zresztą objawi się kolejny talent brodatego filmowca do zdobywania właściwych fachowców, którzy zrealizują jego wizję. Czy to będzie małżeństwo scenarzystów: Gloria Katz i William Huyck, czy później Lawrence Kasdan, mający na koncie „Imperium kontratakuje” oraz „Poszukiwaczy zaginionej arki”.

Do takiego wysokobudżetowego filmu jak „Gwiezdne wojny” potrzebny był nie tylko dobry scenariusz, ale też dobry koncept artystyczny, by dyrektorzy studia filmowego mogli zobaczyć, o co chodzi temu człowiekowi, który non stop gada o jakiś statkach kosmicznych i świetlnych mieczach. Tutaj również Lucas miał szczęście do świetnych specjalistów, począwszy od konceptualistów, jak Joe Johnston, Ralph McQuarrrie, czy modelarzy jak Colin Cantwell, Grant McCune, Lorne Peterson, Paul Houston, którzy bez drukarek 3D umiejętnie łączyli różne elementy z zaplecza warsztatowego oraz z plastikowych modeli samolotów, odrzutowców czy okrętów (zwłaszcza cylindry i silniki), które wtedy były dostępne na rynku. A żeby wreszcie tchnąć życie/energię w te piękne modele, potrzebni byli tacy ludzie, jak John Dykstra, Richard Edlund, Denis Murren, czy Phil Tippet (animacje potworów stop motion).

To przede wszystkim ich wytrwałość w pracy z modelami i światłem została nagrodzona Oscarami. Również na uwagę zasługuje tu dźwięk autorstwa Bena Burtta, który za pomocą dziwnych odgłosów ukazał nam osobowość Chewbacci, R2D2 i w ogóle wprowadził nas w galaktykę dzięki tym industrialnym odgłosom pocisków czy świetlnych mieczy. Dźwięk i obraz zostały umiejętnie zmontowane przez dolne trio: Richarda Chewa, Paula Hirscha i żonę George’a Lucasa, Marcię, która jednak w połowie pracy rzuciła bajkowe „Gwiezdne wojny” dla współpracy z Brianem de Palmą nad jego ambitnym projektem, co musiało zaboleć Lucasa. Z kolei de Palma przysłużył się „Gwiezdnym wojnom”, namawiając reżysera do uproszczenia wstępu do filmu, jaki przewija się w napisach otwierających.

W sieci można znaleźć mnóstwo fotek z tamtego, niezwykłego okresu, gdzie w tandetnych, zimnych magazynach brodaci hippisi ustawiali przed kamerami modele statków, kreując tak klatka po klatce ich majestatyczny ruch. Cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość. Zawsze wracam do tych scen, gdy czuję, że moja batalia z Imperium Zwątpienia zostanie przegrana. To do dnia obecnego fascynuje, jak w tych spartańskich warunkach powstała legenda GW. Dziś po prawie czterdziestu siedmiu latach wciąż zaskakują swoją odważną, industrialną wizją pełną różnych stworów i światów, na tle których rozgrywa się walka o duszę bohatera. Różne planety, różne klimaty, od pustyni spieczonej słońcem po lodowe pustkowie, raz gorąco, a potem znów zimno, by tak zahartować charakter. I wreszcie ulga, gdy pośród lasów na planecie Endor dochodzi do szczęśliwego zakończenia starej trylogii.

Mimo efektownych technologii, jakimi posługują się bohaterowie, film ten dotyka najbardziej uniwersalnych kwestii, jakie są ważne dla jednostki: jej społeczność, religia, wiara, talent. „Stare mity wracają w nowych szatach, są opowiadane w nowym sposób”, jak to Lucas tłumaczył w rozmowie z Billem Moyersem w dokumencie poświęconym mitologii „Gwiezdnych wojen”. Z kolei Moyers w rozmowie z Josephem Campbellem, której zapisem jest książka „Potęga mitu”, wyznał, że „Gwiezdne wojny” to jakby nowa ewangelia, którą fascynują się nowe pokolenia widzów. I być może to stanowi o sukcesie tego dzieła.

Prawdą jest , że nawet najbardziej genialny musi trafić na swój czas. „Gwiezdne wojny” z lat siedemdziesiątych pojawiły się w przygnębiającym czasie, gdy Ameryka jeszcze leczyła moralnego kaca po wojnie w Wietnamie. Kino było przepełnione refleksyjnymi obrazami pełnymi dramatów. I nagle ktoś odważył się nakręcić baśń, rozgrywającą się gdzieś daleko, w odległej galaktyce, gdzieś poza tym nudnym światem. W tym kontekście tytuł „Nowa nadzieja” jest dwuznaczny, odnosi się do Luke’a Skywalkera i upartych rebeliantów, którzy walczą z Imperium, ale to też nadzieja na odrodzenie kina, które dawało radość. Nie dziwne, że po latach Lucas połączył swoje siły z inną marką, która miała w swoim DNA rozrywkę i radość, czyli z Disneyem. To właśnie ta firma dziś jest odpowiedzialna za franczyzę Gwiezdnych Wojen i ich różne alternatywne historie, których można wykroić jeszcze sporo. Solo, Kenobi, Łotr, Boba Fett, Ashoka – kolejne elementy wielkiego uniwersum dopełniają całości. Poboczni bohaterowie, którzy gdzieś nam mignęli w oryginalnej trylogii, nagle stają się pierwszoplanowymi postaciami i to z ich perspektywy oglądamy całą historię. Te kombinacje między różnymi postaciami i wątkami dają także możliwość kolejnym ewolucjom efektów specjalnych, które wraz z początkiem „Nowej nadziei” zmieniły zupełnie kino. Chcesz niemożliwego! Zgłoś się do ILM, by w 2016 roku, dwadzieścia dwa lata po śmierci Petera Cushinga, zobaczyć Moffa Tarkina z innej perspektywy.

Z jednej strony „Star Wars” to historia rodziny Skywalkerów na tle wielkiej galaktyki, a z drugiej strony historia samego Luca…SA (później spółki akcyjnej) i jego batalii o niezależność, by już nigdy nie podlegać żadnej wytwórni utożsamianej z wielkim Imperium Hollywood. Ironią jednak jest to, że ten brodaty buntownik sam stworzył swoje imperium snów, gdzie niemożliwe staje się możliwe. Nierozgarnięty chłopak, który swoimi marnymi stopniami w szkole nie wróżył sobie dobrej przyszłości, zbyt znudzony, aby prowadzić z ojcem hurtownię papierniczą, nagle odnalazł siebie w kinie, jako twórca, a potem także jako biznesmen. Jedna pasja otworzyła kilka różnych furtek. I mimo, że jako reżyser nie był tak płodny i różnorodny, jak choćby jego dobry kolega, Steven Spielberg, to jednak dokonał on wyłomu w historii kinematografii. Stworzył tak niezwykłe fenomeny kulturowe jak „Star wars” czy „Indiana Jones”, celujące przede wszystkim w dobrą rozrywkę, którą pamiętał z czasów gdy sam był dzieckiem, odwiedzającym Disneyland.

Na początku swej drogi filmowej Lucas korzystał z pomocy starszego brata po fachu, Forda Coppoli i wytwórni American Zoetrope. Tam właśnie, świeżo po studiach w szkole filmowej, Lucas mógł dogłębnie poznać pracę na każdym stanowisku: od scenarzysty, producenta, dźwiękowca czy wreszcie montażysty. I również tam poznać, co to znaczy ścierać się ze swoją wizją artystyczną o „Ojca Chrzestnego” czy Pułkownika Kurtza. Nie omieszkał się pokłócić z Coppolą, twierdząc, że ma prawa do legendarnego „Czasu apokalipsy”, gdzie nota bene także była ukazana dramatyczna walka samotnego człowieka z imperium amerykańskiej armii, która niszczy każdego wywrotowca. Żeby stoczyć gwiezdną batalię o niesamowite efekty i wielki budżet, Lucas musiał pomyśleć o bardziej solidnym partnerze jak choćby XX-th Century Fox. A ten stary lis ze staromodnym podejściem do produkcji rzecz jasna niechętnie wykładał pieniądze na tak niepewny projekt jak batalie w odległej galaktyce. Jednak wytwórnia nie taka straszna, kiedy pozna się ich od środka. George Lucas miał (po raz kolejny) szczęście, że pośród różnych, wiekowych, niekiedy staroświeckich dyrektorów studia filmowego, spotkał na swej drodze Alana Ladda Jr., który urzeczony niesamowitą wizją galaktyki, wspierał jak mógł ten chwiejący się projekt, gdy sceptyczny zarząd znów miał jakieś obiekcje co do budżetu.

Najbardziej irytujące dla samego Lucasa było to uczucie zawieszenia między wielką wizją a kompletną klapą. Choćby nie wiadomo jak, musiał doprowadzić to wszystko do końca, idąc niekiedy na mocne kompromisy ze studiem, aby film pokazać i sprzedać z jakimkolwiek zyskiem. Inaczej byłby przegrany w środowisku filmowy jako totalny hazardzista, któremu żaden producent już nie zaufa. Strzępił sobie brodę i chodził od kamery do kamery, od jednego planu do innego, słuchając relacji z postępów od producentów Gary’ ego Kurtza i Roberta Wattsa. Czy zaliczyliśmy kolejny etap tej gwiezdnej odysei, czy zostaliśmy w czarnej dziurze? Dwa lata (1975-1977) męki bycia w zawieszeniu, nim wreszcie cała ta galaktyka powstała. Z jednej strony negocjacje ze studiem FOX o kolejne miliony, z drugiej zmagania z ekipą nad realizacją filmu. A ekipa to wiele planów, działów, w tym ten najbardziej innowacyjny, jak ILM, gdzie dopiero próbowano stworzyć efekty specjalne. Tam zawsze dochodziło do konfliktów między Lucasem a Johnem Dykstrą, który wciąż był zajęty udoskonalaniem kamery przeznaczonej na specjalne zdjęcia, a tym samym tracił czas, za który płacił Lucas. Ale nie tylko z efektami specjalnymi były problemy. Jeszcze większy powód do frustracji reżyserowi dały zdjęcia kręcone z ekipą angielską w Elstree Studios w Londynie, gdzie albo związki zawodowe zgłaszały, że mają określony czas pracy, albo też wyśmiewali za plecami Lucasa jego dziwaczny film dla dzieci i nawet sabotowali zdjęcia, robiąc z „Gwiezdnych wojen” kosmiczne jaja.

Jak nie gęsta atmosfera studia filmowego, to z kolei zdjęcia w tunezyjskich plenerach (Tatawin) dawały w kość ekipie Lucasa. Albo było zbyt gorąco (zwłaszcza dla tych opatulonych w przedziwne stroje robotów i kosmitów) albo zbyt zimno, co także przekładało się na emocje między twórcami. Uparci filmowcy podobnie jak Luke Skywalker, chcieli jak najszybciej opuścić tą „gorącą pomarańczę”. To także powtórzy się przy zdjęciach do „Imperium kontratakuje”, gdzie tym razem ekipę zaskoczy mocna śnieżyca na plancie Hoth.

O ile oporna materia scenografii, rekwizytów, efektów specjalnych dawała się we znaki zmęczonemu reżyserowi, który powoli żałował, że się porwał na takie przedsięwzięcie, o tyle już muzyka do filmu zwiastowała jakąś nadzieję na lepsze. Wszak muzyka łagodzi obyczaje. Ale kto u licha by wpadł na pomysł, aby połączyć muzykę klasyczną z filmem fantastycznym? Wydawałoby się, że tu większe pole do popisu mogliby mieć Jean Michelle Jarre czy Vangelis ze swoimi elektronicznymi brzmieniami, a jednak to muzyka Johna Williamsa stała się zupełnym klasykiem.

A i aktorzy grający główne role nie zawiedli. Lucas poświęcił sporo czasu, aby znaleźć to idealne trio w osobach Harrisona Forda (znanego już wcześniej z „Amerykańskiego grafitti”, także byłego stolarza dekoracji filmowych), Carrie Fisher oraz Marka Hammila. Grali dość przekonywująco, wyraziście: „szybko i intensywnie”, jak radził im Lucas. Dlatego Luke jest taki idealistyczny, Han Solo, nawrócony przemytnik jest taki sarkastyczny, a Leia ironiczna. Iskrzy między nimi od pierwszych scen (i także w życiu prywatnym, gdy się okazało, że Ford i Fisher rzeczywiście mieli przelotny romans na planie „Star Wars”).

Aktorzy nie zawiedli. Swoim entuzjazmem niejednokrotnie ratowali sytuację na planie. Wszyscy oni w tamtym czasie nie byli jakimiś super gwiazdami (co także przekładało się na budżet filmu, by wybrać tańszych aktorów), a przynajmniej nie byli na tyle rozpoznawalni, aby przyciągnąć uwagę widza, co bardzo niepokoiło staroświeckich szefów wytwórni FOX. W tej rozbuchanej wizji musiało się znaleźć miejsce dla kogoś bardziej znanego. Lucas jednak miał na to odpowiedź, decydując się na angaż legendarnego aktora, Aleca Guinessa w roli Obi-Wana Kenobiego, który miał tu pełnić rolę mentora dla zagubionego Luke’a Skywalkera. A i sam Guiness był także mentorem dla tych młodszych aktorów, którzy wraz z tym filmem mieli wejść na swoje szczyty sławy. Jednak tylko Harrison Ford w pełni rozwinął skrzydła, by teraz na festiwalu w Cannes (2023) odebrać honorową nagrodę za swoje aktorskie osiągnięcia. Aż trudno sobie wyobrazić, że rolę Hana Solo mógł grać Christopher Walken czy Kurt Russell (no ten drugi nawet by pasował), z kolei do roli Luke’ a poważnym kandydatem był chłopak o anielskiej urodzie, Wiliam Katt. Księżniczka Leia mogła mieć twarz zarówno Teri Nunn albo Jodie Foster. Ostatecznie ta pierwsza zasłynęła hymnem „Take my breath away”, a druga przeżyła „Milczenie owiec”.

Również nie zawiedli ci aktorzy, których twarzy zupełnie nie widzimy przez cały film, jak Kenny Baker, karzeł, który swoją energiczną artykulacją starał się pokazać radość jak i smutek R2D2, gotując się w tej „puszce z kopułką” czy Anthony Daniels, świetnie pracujący głosem jak i ciałem (sztywne ruchy mima), dobitnie portretujący nam przemądrzałego C3PO. Nad wyraz wysoki Peter Mayhew w roli Chewbacci, czy wreszcie Lord Darth Vader, będący połączeniem człowieka oraz robota i zarazem sprytną kombinacją dwóch aktorów: Davida Prowse’ a o potężnej muskulaturze oraz Jamesa Earla Jonesa, dysponującego bardzo niskim głosem. Zabawne, że choć ci aktorzy nie pokazali tu swoich twarzy, to i tak stali się sławni dzięki udziałowi w tak legendarnej produkcji. Nawet ci aktorzy, którzy mieli pecha i ich sceny zostały usunięte i tak stali się sławni przez to, że brali udział w projekcie „Star wars”.

Większość filmów z cyklu „GW” pokazuje jasno, że najciekawsi bohaterowie byli po dobrej stronie Rebeliantów, pełni ikry, charakteru. Natomiast Imperium było aż nazbyt przesycone technologią, bezosobowe, bez charakteru, zamaskowane. Jedynie Vader/Anakin Skywalker był to magnetyczną postacią z narastającym konfliktem moralnym. Jak wiemy, na końcu pęknie i powróci na jasną stronę. Ale może w czarno-czerwonych szeregach także kryli się żołnierze pełni dylematów moralnych. Wybrali imperium jako synonim kariery, prestiżu i luksusu. W końcu lepiej trzymać z silniejszym, który i tak zawładnie całą galaktyką. Tylko co potem zrobić, gdy niedoceniani Rebelianci uderzą z większą siłą?

Również w George’ a Lucas uderzali rebelianci-fani, zarzucając mu, że w swoim imperium snów, pełnym najlepszych urządzeń i specjalistów tworzy coraz gorsze produkcje. W 1997 Lucas postanowił odświeżyć swoje kultowe dzieło i pozwolić sobie na efekty, które przed laty nie były możliwe ze względu na zbyt spięty budżet. Weźmy tu na przykład postać gangstera Jabby. W pierwszej wersji z 1977 roku Jabba był odgrywany przez aktora Declana Mulhollanda (kolejny szczęśliwiec, który zapewnił sobie sławę grając parę minut w kultowej produkcji), przysadzistego faceta, który jednak nie wyglądał jakoś bardzo groźnie, a przynajmniej nie na tyle, aby Han Solo się go przestraszył i oddał swój dług. Lucas planował zamienić Mulhollanda w postprodukcji na animowanego stwora, zapewne poruszanego przez zdolnego Phila Tippeta. Jednak w końcu zrezygnował z tej sceny konfrontacji Hana ze swoim szefem. W nowej odsłonie z 1997 roku, Jabba w „Nowej nadziei” stał się komputerowym tworem, kilka razy zmienianym, aby wreszcie wyglądał dość „realistycznie” jak przystało na oślizłego ślimaka. Odświeżając starą trylogię Lucas także wprowadził sporo innych komputerowo wykreowanych potworów (zwłaszcza na Tatooine), wzbogacających środowisko danych planet. Ale zadbał również o efektowne finały, gdy Gwiazda Śmierci rozpryskuje się na małe kawałeczki. Wszystkie te fajerwerki miały być rzecz jasna preludium do produkcji nowej trylogii, gdzie mieliśmy tym razem poznać młodość Anakina Skywalkera, czyli mrocznego Vadera.

Nowa trylogia „Star Wars”, zapowiadająca nowe millenium, zrealizowana z większą ilością efektów specjalnych podzieliła fanów. Z jednej strony znów niesamowita architektura miasta Naboo, wykreowana częściowo za pomocą modeli i grafiki komputerowej, z drugiej strony ta jatka wojenna z droidami, co trochę przypomina typową grę komputerową, strzelankę. No i jeszcze ten irytujący Jar- Jar Binks (kolejny popis grafiki komputerowej, pod którą porusza się ciało Ahmeda Besta).

ALE zaraz, chwila! Przecież w tej trylogii, od „Mrocznego widma” po „Zemstę sithów” widzimy ewolucję Anakina Skywalkera, przyszłego Lorda Vadera. A to trzeba zobaczyć. Lucas stara się nam odpowiedzieć na to pytanie, jak to się stało, że ten niewinnie wyglądający chłopczyk (Jake Lloyd) zmienił się w najbardziej mroczną i tragiczną postać całej galaktyki. Niewolnik i zdolny mechanik, a nade wszystko chłopiec posiadający niezwykłą moc, którą dostrzega u niego Mistrz Qui Gon-Jinn, w którego wcielił się Liam Neeson, później trenujący Bruce’ a Wayne’ a. Właściwie to Qui Gon-Jinn nie zdąży wytrenować Anakina na rycerza Jedi. Będzie próbował to uczynić znany już nam Obi-Wan Kenobi (Evan McGregor). Ale oczywiście mu nie wyjdzie. Zawiedziony całą ideą Jedi, Anakin znajdzie sobie nowego mistrza, stawiającego na siłę i gniew, Imperatora Palpatine’ a. Ich relacja stopniowo będzie się zacieśniała. Gdy Palaptine będzie w niebezpieczeństwie Anakin go uratuje, a gdy Skywalker polegnie w pojedynku z Obi-Wanem, wtedy to Palpatine przyjdzie mu z pomocą, aby uczynić sobie wiernego sługę swych rozkazów.

Ta scena transformacji Anakina w Vadera z pewnością przejdzie do historii kina. Płaczący z bólu strzęp człowieka stracił swoją wielką miłość, w osobie księżniczki Amidali, zabił ją swoim gniewem i zabił też siebie. Nie ma już powrotu do niczego, co kochał. Jedyne co mu pozostaje to budować w sobie to bezduszne Imperium Niepamięci, niszczące wszystko, co stanie mu na drodze. Tak jak kiedyś jego i jego matkę wyzyskiwali, tak teraz on będzie wyzyskiwał całą tą brudną galaktykę. Zawsze rewanż, zawsze zemsta! Mroczne dźwięki słynnego „Marszu Imperium” wtórują, gdy czarna maska zakrywa poranioną twarz bohatera. Resztę zobaczymy w starej trylogii, gdzie Lord Vader odnajdzie siebie przy pomocy własnego syna, niezłomnego Luca, któremu żadna słabość nie jest straszna.

To ciekawe, jak Lucas rozpoczął od środka całe to gwiezdne uniwersum, by potem odkrywać przed nami przeszłość i wreszcie przyszłość swoich bohaterów w coraz bardziej efektownych scenografiach. Może i Lucas w tej ostatniej trylogii, wyreżyserowanej przez J.J. Abramsa wziąłby większy udział, ale już nie miał siły na kolejne potyczki i krytykę ze strony fanów, którzy nawet zarzucali mu, że stał się Imperatorem niszczącym własne dzieło. Może miał już dosyć bycia niewolnikiem tego tematu. Wkurzył się i sprzedał swoje dzieło życia innym specjalistom od rozrywki, czyli Disneyowi, który dalej będzie odcinać kupony od gwiezdnej sagi, tworząc różne wariacje i poboczne historie do znanych nam już klasyków. A sam Lucas jako twórca w pewnym sensie zatoczył koło. Przeszedł na emeryturę i może sobie kręcić teraz filmy awangardowe, którymi na początku swej kariery był tak zafascynowany. Nie musi się przejmować, czy komuś się to podoba czy nie, czy zysk z filmu się zwróci, czy nie. Nie musi już traktować swej filmowej pasji jak biznesu, tylko jak dobrą zabawę, od której zaczęła się ta cała niezwykła przygoda.

Widzę cały czas ten blichtr gadżetów, wszędzie te kiczowate figurki, modele, bluzki, nowe zestawy Lego, widzę cały ten sprytny marketing. Ale widzę też nagranie, w którym Hayden Christiansen (tak mocno krytykowany za swoją rolę Anakina Skywalkera) i Ian McDiarmid (Imperator Palpatine), czyli ciemna strona mocy odwiedzają szpital, by dać trochę radości dzieciom (właśnie ci ciemni mocarze sithowie odwiedzają dzieci). Patrzę na tego sparaliżowanego chłopca, który ściska plastikowy miecz, imitujący świetlny oręż. On wciąż walczy ze złą mocą, jaką jest choroba, bezradność, beznadzieja. Wierzy, że jego moc go uzdrowi.

Nawet jeśli „Gwiezdne Wojny” to taka sprytna maszyna do zarabiania pieniędzy, którą Lucas tak się chwalił jeszcze przed premierą „Nowej nadziei”, to nie można całej tej kosmicznej sadze odmówić fenomenu łączenia się wspólnoty fanów, którzy na swój sposób przeżywają misterium Mocy i przygody.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE