PORTIER (FRAGMENTY)

 

Za chwilę wyjdą. Dokładnie za czterdzieści dwie sekundy. Ona przychodzi do niego co drugi dzień. Zostaje na noc. Chyba nie tylko po to by spać. Przecież to nie siostra. Baaa. Nawet nie jest do niego podobna. I dobrze. Przecież ten facet nie może oglądać się w lustrze. A jednak zdobył taką kobietę. Fakt, jest bogaty. Mieszka właśnie w tym wielkim, wysokim, ekskluzywnym domu. Ten dom jest jak wieża, a czynsz tu równie zawrotny, by opłacić wszystkie możliwe atrakcje i moją skromną osobę, świadka pewnych tu zdarzeń, które zamierzam opisać.

Ona wychodzi. Niezwykła. Blada, przerażona. Pod tym skórzanym płaszczem ma pewnie tylko halkę, przebiega obok mnie, jej oblicze się rozmywa we wstydzie i poczuciu winy. Nawet nie wołam za nią. Jestem tylko strażnikiem, portierem. Ja tu nie mieszkam, ja tu nie żyję, ja tylko sprawdzam, kto tu się zjawia w tej gonitwie zjaw.

Godzina 23:03 piątek. Do apartamentu numer 26 powraca Pan Frederiksen, malarz, którego pracownia i galeria zajmują całe piętro. Jakieś dwieście metrów kwadratowych. Nieźle. Sztuka jest wymagająca. Byłem tam kiedyś na wernisażu, w charakterze stojaka i bezpiecznika, by nikomu nic się nie stało. Zanudziłem się. Dookoła sztuka nowoczesna, znaczy plamy i strzępy papieru toaletowego. Sporo miejsca, wysokie pokoje z antresolami i pracownie. Pan Frederiksen jest wymagający. Ale stać go. Wystawia u najlepszych marszandów w okolicy i wciąż zbiera nowe zamówienia. Jest na topie. I pomyśleć, że dwadzieścia lat temu tułał się jako młody idealista po ulicach ze swoim plecakiem pełnym akwarel. Każdy znajdzie swoje miejsce. W takim domu, to szczyt marzeń. Ja też znalazłem tu miejsce. Choć raczej nigdy nie będzie mnie stać, by tu zamieszkać.

Godzina 23:08, wraca z delegacji czy z jakiejś konferencji psychoanalityk, Pan Cardinal. Spogląda na swojego Pateka Philippe’ a. Przekazuje mu pocztę. Przegląda z zainteresowaniem. Kiwa głową, marszczy czoło pod tym swoim dziwnym tupecikiem. No daje słowo, że rok temu nie miał tyle włosów. Ja noszę czapkę. Zawsze jestem taki sam. Pan Cardinal się kłania, dziękuje za obsługę i rusza do złotych drzwi, nad którymi góruje głowa Meduzy. Drzwi się rozsuwają przed Cardinalem, który po chwili znika. To winda, która doprowadzi go na dziewiąte piętro. To już wysoko. Być dobrym psychoanalitykiem, który ma tylu sławnych pacjentów, aktorów, polityków, przedsiębiorców, to jak mieć rząd dusz. Wiedzieć o nich wszystko. Znać ich lęki, ambicje, fantazje seksualne. To że jedni lubią kobiety przebrane za koty a inni wolą króliki i takie inne smakołyki. Z dziewiątego piętra na wszystko patrzy się już z innej perspektywy. Widzi się całość, widzi dokąd zmierza ta cała chmara mrówek, a potem zapala się drogie cygaro, siada w skórzanym fotelu, wypija whisky i rozmyśla o tym, jak ruszyć wyżej, na kolejne piętra. Ja jestem wciąż na parterze, choć znam wiele sekretów tych, co tu mieszkają. Lubię snuć o nich historie, rozjaśniać te cieniste obszary, które oni skwapliwie zatajają.

Północ. Czy ktoś jeszcze przyjdzie? Jest piątek. Czas zabawy. Wszyscy jeszcze balują na wernisażach lub w klubach. Tu mieszkają kulturalni ludzie o szerokich horyzontach i potrzebach. Wraca pan Cartney. Gitarzysta rockowej grupy. Grają całkiem nieźle. Słyszałem ich ostatnią płytę, sam pan gitarzysta mi dał. To miłe z jego strony. Pan Cartney pisze piosenki bardzo życiowe i gra równie emocjonalnie. Dzięki temu nie zginie, tak jak ten grajek w obdartym ubraniu, który stoi na rogu 4-tej i 5-tej Avenue. Cartney macha mi dłonią, którą zdobią różne pierścienie. W drugiej ręce trzyma futerał na gitarę w kształcie trumny. Co za poczucie humoru. Pyta jeszcze, czy coś było do niego? Zerkam w przegródkę. Ach rzeczywiście. Sporo poczty od fanów. Cały stos listów. I czasem tu przychodzą i pytają o pana. Ale jak zawsze mam mówić, że pana nie ma, że to fałszywy adres. Tak dla zmyłki. Pan Cartney cieszy się, że zapamiętałem formułkę i wyciąga banknot ze swojej skórzanej kurtki w kolorze wiśni i wkłada mi dyskretnie do kieszonki. Zrozumiałem i nadal będę sumiennie wykonywał moje obowiązki. Właściwie te prezenciki są zbyteczne. Ja tu jestem strażnikiem, ja pracuję dla tych ludzi, którzy i tak sporo bulą za te wszystkie luksusy. Pan Cartney uspokojony, że znów mnie zmotywował, znika w drzwiach windy. Tym razem dwunaste piętro. Pan Muzyk nie chce innym przeszkadzać. Sporo tam ekranów dźwiękochłonnych, by spokojnie sobie nagrywać. Niemożliwe? A jednak nic nie słychać. I chyba nigdy nie spotkałem się z awanturami, że za głośno itd. Pan Cartney jest przezorny, zajmuje piętro, pod którym jest pustostan, jako rodzaj przerwy. Zawsze wraca sam. Widocznie swoje obowiązki romansowe spełnia gdzie indziej. A może jest jednym z tych rzadkich artystów, którzy mają miłostki już za sobą i teraz tylko, jak rzemieślnicy wciąż drążą uparcie swój talent. Może tak jest. Nie będę z państwem rozmawiał na ten temat. Kto wie, czy nie doniesiecie jakiejś gazecie?

Godzina 2:05. Jak cicho. Zerkam na telewizor. Nic ciekawego. No co? Będę oglądał jakiś dokument o Tutenchamonie? Następny razem wezmę książkę. Z nią człowiek zawsze wygląda tak porządnie. Noce są zwodnicze. Niby nic się nie dzieje, ale czasem, by nie było zbyt nudno, wdepnie taki do tego ekskluzywnego domu i będzie chciał się rozejrzeć. Taki znikąd, może nawet mój ziomek, lub kto inny, trochę podpity, nabluzga. No i się muszę pobrudzić, siłować z takim. A on jaki urażony, delikatny, że niby co ja z tymi łapami robię. Że mam się odczepić i dać żyć. Dosyć. Naciska guzik. Nagle zza winkla wychodzi Patrick. Olbrzymi facet do zadań specjalnych, podobny wręcz do Lurge’ a z rodziny Addamsów. On nigdy nie zawodzi. Gdy tylko wyprowadza grzecznie tego rzucającego się faceta, zapisuje w kajecie, że wykonał swój obowiązek i za tą akcję otrzyma odpowiednie wynagrodzenie. W ciągu miesiąca dochodzi przynajmniej do dwóch takich akcji, zatem Patrick musi dorobić gdzie indziej. I dorabia. Jest także zdolnym konserwatorem w tym wielkim wspaniałym apartamentowcu. Siedzi sobie na dole i otrzymuje zgłoszenia, co gdzie nawaliło. Nawet w tak wspaniałym wieżowcu musi od czasu do czasu coś nawalić, choćby dlatego by Patrick mógł zarobić i żeby pozwiedzał sobie te ciekawe mieszkania z wyższych sfer. A bracie, im wyżej, tym ciekawiej. Nawet nie wiesz, jakie tam oryginały mieszkają.

Pani Henrietta wyjechała na dłuższe tournée. Tu ma swój mały przystanek. Ale ma jeszcze przynajmniej kilka stałych apartamentów w różnych hotelach i domach. Obywatelka świata. Śpiewa na scenie, że życie jej to dziwna przygoda i dostaje sowite wynagrodzenie. Agent, pan Winston, który także tu bywa, daje jej znak, że czas na kolejne występy. No i znów ten sam repertuar, tylko inne scenografie. Pani Hanrietta bywa tu u nas może raz na pół roku. Zupełnie bezproblemowa lokatorka. No co chcesz! Artystka, piosenkarka, ale taka solidna a nie jakieś to… selebrities robiące zbyt dużo szumu wokół siebie. No wiecie.

Ja to też kiedyś chciałem być artystą. Tak występować, jeździć tu i tam i ruszać dalej. Człowiek nawet nie myśli, by gromadzić te wory ze złotem. Rusza dalej na łowy i obserwuje i doświadcza skrajności. Raz to jajkiem dostaniesz, a potem to za całokształt ci dadzą. I nie rozumiesz, o co tyle krzyku. No i się musisz promować. Chyba po to oni wszyscy robią sobie te gęby na instamie, by potem inni dziennikarze interpretowali ich poczynania i napędzali kołowrót sławy. By o nich gadano i pisano. A z tego wynika sława, popularność. A niech komentują, hejtują, niech tracą czas, byleby nie być zapomniany i ruszyć z kolejną produkcją. Tak mi się to widzi. Ale ja widzę tu wszystkich na żywo i to jest ciekawsze. Zresztą artysta to ten co umie patrzeć i dopowiadać tam gdzie coś przerwane, przemilczane. Czegóż trzeba mi więcej? Sceny, mikrofonu. A po cóż mi to? Żebym ja potem nie daj Boże sławny był. I co dalej? No, może stać by mnie było na apartament tutaj.

Pani Francess Caper, młoda aktoreczka, która właśnie podpisała kontrakt na cały sezon „Dziwnych i wspaniałych” wykupiła sobie apartament u nas, by mieć bliżej na plan zdjęciowy. Zapewne już pochwaliła się widokiem z apartamentu na instamie. A co mi do tego, niech promuje nasz dom, jak tylko może. Pan Robertson, reżyser z dorobkiem, który też tu wynajmuje mieszkanie, pytał o nią, bo był zainteresowany jej talentami. Ale Robertson to facet o dość pokręconym życiu osobistym. Myli sztukę ze zwykłym życiem. Myślę, że za niedługo zdobędzie panienkę Caper.

O! Cóż to za nagły przyjazd o godzinie 6:23? Zataczający się Pan Drake, prezes nowego koncernu czegoś tam. Nie jest sam. Wchodzi z jakąś panią, która ciągle chichocze. Pan Drake miał co świętować. Jego platforma multimedialna cieszy się coraz większym zainteresowaniem, no i że się używa, ogląda i puszcza reklamy, no wiecie. Teraz to pan Drake może sobie kupić ten nasz dom, jak będzie chciał. Śmieje się na całego jak oszalały Joker. Znika z panienką w windzie. Oby tam nie zasnęli. Windą do nieba, a konkretnie na dwudzieste piętro. To dopiero wysoko. „Wszystko, czego dziś chcę, pamiętaj o tym do nieba, do nieba”. Już nie usłyszę, co się dzieje. Pani Angelica, córka William Cortneya ma tu swój mały apartament, bo jej ojciec nie chciał, by szwendała się po akademikach. Cortney to znany publicysta i pisarz, autor paru bestsellerów, ale dla mnie zbyt nudne, by czytać je tu w portierni. Pan Cortney rzadko tu bywa. Nie chce kontrolować córki. A ona chyba ma się tu dobrze. Tu wygodnie, blisko do biblioteki stanowej i na uczelnie rzecz jasna i jeszcze ta cała galeria chłopaków. „Dzień dobry ja do pani Angelici”. Który to już z kolei? Chyba że czegoś nie wiem. Chyba, że ona prowadzi korepetycje?

 — Pani Angelico list od ojca. — Zgłaszam pokornie smarkuli. Kiwa głową. Uśmiecha się oszczędnie. Ma twarz słodkiej nimfy o długich rzęsach. Zawstydzona poprawia włosy i chowa list. Znika w windzie. Jak znika kolejny sekret i osoba. Wszyscy są tu jak zjawy, a ja jestem posępnym portierem, nie znającym życia, wpuszczającym tych wszystkich do ich prywatnego nieba.

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE