ALICE IN CHAINS. ALICJA W KRAINIE DEKADENCJI. W ŁAŃCUCHACH EGZYSTENCJI

ALICE IN CHAINS. BRUDNE OGNIWA ŁAŃCUCHÓW BUNTU

 

 


Stary, zardzewiały autobus zajeżdża na stację Grunge. Dookoła brud, kurz, jakiś pies o trzech nogach słania się tu i tam. Ktoś wywiesił wiadro na drzewie, a w oknie stoi słoik pełen much. Nad czym się tak zleciały? Czyżby to była metafora muzyki grunge Ciekawość nie daje mi spokoju. Zaglądam w to okno. Na zakurzonej podłodze widzę jakąś sylwetkę, która raz jest przeźroczysta to znowu całkiem widoczna. Ciało dziewczyny, które unosi się z kurzu dawnych wspomnień. Nie mogę uwierzyć. Chce jeszcze podejrzeć. Nagle potykam się o jakieś kości i pudełko, z którego wyskakuje dziwny człowiek z rozciągniętą twarzą (po nieudanym liftingu zapewne). Uciekam stąd, tak jak ten zdyszany facet w garniturze i kapeluszu, który biegnie, nie znając już wymówek (No excuses) dla swoich młodzieńczych marzeń. A z kolei parę kroków dalej jakiś stary facet, którego chyba widziałem w teledysku Metalliki „The Unforgiven” jak drążył ścianę i niósł ze sobą krzesło. Teraz czyści ścianę na tym starym dworcu, z którego większość niespokojnych duchów uciekła. Uciekam i ja w sentymentalną podróż, by zapomnieć na chwilę o moim przeznaczeniu, że kiedyś być może także będę tym staruszkiem rozbijającym do końca twarde kamienie, w tym skorupkę orzecha (nutshell), by wreszcie dostać się do siebie samego. Wszystkie wysiłki i żale przeleję na papier, by napisać przykładny, grunge’ owy wiersz niedbałą czcionką na okładce płyty.

Będę się upajał tymi turpistycznymi wizjami. Obrzydzenie stanie się fascynujące. Obrzydliwość zmieszam z pięknem i kurzem. Sięgnę na dno czarnego kotła, z którego wydobędę największe lęki, koszmary, brudy. OD PLEŚNI DO PIEŚNI! A gdy już będę miał te słowa pełne bólu i wstrętu, zabrzmi melodyjnie gitara, że będzie chciało się nucić i grać ten hymn przegranych dzieci końca wieku w każdej stacji radiowej.

 

Znowu ta sama podróż

Popełniłem błąd

Choć raz spróbuj spojrzeć na to z mojej perspektywy

(„Would”)

 

Wsiadam do autobusu, gdzie oprócz mnie siedzą jakieś kukiełki będące muzykami rockowymi. Urocze maskotki, które przypominają mi o dzieciństwie. A może to jakaś metafora ludzi-maskotek uwięzionych w nałogach? Słyszę już z trzeszczących głośników pierwsze senne takty „I stay away”. Ciepła gitara brzmi jak w sobotni poranek, gdy miałkość tygodnia na chwilę nas oszczędziła. Trzymam w ręku ten słoik z muchami, jak z marzeniami, które kłębią się niespełnione. Jedziemy dalej w kierunku cyrku, gdzie kiedyś przed laty, również plastelinowe ludziki w animacji poklatkowej dały popis akrobacji w części flamenco epickiego „Innunedo” grupy Queen. Starzy mistrzowie odeszli, a trwają teraz zadumani chłopcy w rozciągniętych flanelowych koszulach i podartych dżinsach lub krótkich spodenkach, odsłaniających muskularne nogi z białymi skarpetkami zatopionymi w czarne glany. Uparcie grają ciężkie riffy, by tak podkreślić ciężar życia.

Po słodkich, cukierkowych latach osiemdziesiątych, wypełnionych balladami z kultowym elektrycznym pianinem Yamahy i bębnami pełnymi pogłosów, nadszedł czas na bardziej agresywnych, którzy nie tylko zachowają swoją undergroundową szorstkość, ale i zawładną listami przebojów. Będą jednocześnie głębocy, filozoficzni, dekadenccy, a zarazem porwą za sobą fanów swoimi melodyjnymi hymnami.

Pamiętam, jak poznałem Alicję w czarodziejskim ogrodzie. Skończyło się liceum. Było po maturze. Co za odprężenie. Wreszcie głębszy oddech, ale już po chwili zakrztuszenie. Trzeba iść dalej. Studia, przyszłość. Ścisły plan architektoniczny, w który wkradają się jednak słodkie wątpliwości, słyszane właśnie w tekstach „Alice in chains”. Trochę to dziwne, że poznałem ten zespół dopiero po skończonym liceum. Te wszystkie rozterki i kryzysy wyśpiewywane przez Layne’ a Staleya powinny mi raczej towarzyszyć właśnie w szkole średnie, gdy jeszcze człowiek się buntuje, zmaga ze sobą i eksploruje różne mroczne brzmienia.


Wtedy właśnie, we wrześniu 2007 roku eksplorowałem rozkręcający się YouTube i zasłuchiwałem się w Pearl Jam Unplugged, gdy na playliście pojawiła się miniaturka z jakimś jasnowłosym panem w ciemnych okularach, który siedzi przed mikrofonem. „Alice in chains”? Co to w ogóle za nazwa?! Trzeba ich sprawdzić. Zacząłem od „No excuses” w wersji unplugged. Sam koncert, nagrany w Majestic Theatre w Brooklyn Academy of Music prezentował się niezwykle stylowo. Muzycy byli osnuci niebieską poświatą, dookoła nich stały efektowane lampy woskowe, świecące na różowo i również zwykłe świece, a z głośników słychać było ciepłe, akustyczne brzmienie mrocznych piosenek, które ocierały się o hard rock i alternative metal.

Zasłuchałem się w tych melodiach, które YouTube mi bez problemu odtworzył piosenka po piosence. Słuchałem upojony tymi głosami, nie wiedząc jeszcze, że wokalista już dawno temu opuścił ten padół łez. Wtedy to przypadała piąta rocznica śmierci wokalisty Layne’ a Staleya. Dziś minęło już dwadzieścia jeden lat. Grunge to niezwykła mieszanka melodii i tekstów i zarazem niechlubna tradycja, że wielkie głosy muszą odejść przed swoim czasem, tak jak to było za czasów Woodstocku. Janis Joplin, Jimmi Hendrix, Jim Morrison. A tu na tym podwórku z Seattle słyszymy hymn: „We all die young”. Za Kurtem Cobainem poszedł Scott Weiland ze Stone Temple Pilots, a potem Chris Cornell (Soundgarden), którego była żona, Susan Silver przez pewien czas sprawowała funkcję menadżera Alice in chains. A nie łatwo było prowadzić ten zespół, który z jednej strony zachowywał uparcie swoją undergroundową szorstkość, a z drugiej tworzył całkiem oryginalne i melodyjne piosenki. I gdyby tylko na tych nierównościach stylistycznych się skończyło. Ale jak zwykle do muzyki i popularności musiały dojść problemy narkotykowe, której najbardziej ciążyły właśnie wokaliście, Layne’ owi Staley’ owi oraz basiście Mike’ owi Starr’ owi. Przez co kariera Alice in chains w latach dziewięćdziesiątych była dość intensywna, krótkotrwała i naznaczona śmiercią.

Staley wydawał się być od początku takim Ikarem, który ze swoim wokalnym talentem wznosił się bardzo wysoko, mimo że nie miał za sobą solidnej edukacji muzycznej. W okresie szkoły średniej dużo praktykował w różnych zespołach. Początkowo był perkusistą, ale potem zapragnął być na pierwszym planie. Taką szansę wreszcie otrzymał w zespole Sleze, który się utworzył w orwellowskim roku 1984, w szkole średniej Shorewood To był rzeczywiście jakiś przełom w muzycznej ścieżce Staleya, który może nie został od razu zauważony przez łowcę talentów, ale za to spotkał na swojej drodze gitarzystę Jerry’ ego Cantrella. A ten miał dla niego propozycję współpracy. Potem doszli z innych zespołów: Sean Kinney i Mike Starr. I coś zaiskrzyło.

Layne po szkole średniej podłapał całkiem dobrą fuchę jako dozorca/zarządca kompleksu zwanego Music Bank (sale prób), gdzie wiele zespołów miało szansę przećwiczyć swoje umiejętności, zanim w ogóle pokażą się na jakiejkolwiek scenie. I z tej szansy skorzystał także nowoutworzony Alice in Chains. W 1988 roku nagrali pierwsze konkretne demo The Treehouse Tapes, a rok później przygotowali profesjonalne nagrania dla Wytwórni Columbia, która podpisała z nimi kontrakt. Menadżerkami zespołu zostały wcześniej wspomniana już Susan Silver i Kelly Curtis.

Zespół zadebiutował w 1990 albumem „Facelift”, z którego najbardziej znanym utworem był „Man in the Box”, opowiadający o zniewoleniu człowieka przez cenzurę. Chłopcy w podartych dżinsach, kolczykach w uszach, długich włosach walczą o świadomość i wolność dzieci MTV. I nie trudno się domyślić, że chyba wygrają ten pojedynek z nudnymi politykami. Czas na trochę dekadencji, mroku w tej uśmiechniętej, kolorowej Ameryce, której młodzieżowy portret zobaczymy w filmie „Więcej czadu” Alana Moyle’ a

Wokal Staleya w „Man in the box” momentami przypomina tu jęk, któremu wtóruje efekt gitary podobny do Talk Box, użytego w „Livin on prayer”. Ten efekt kojarzy się trochę z maszyną, niszczącą człowieka i wrzucającą go właśnie do tytułowego pudełka. Potem ten głos w refrenie będzie coraz bardziej wściekły, a do Staleya dołączy Jerry Cantrell, by prowadzić z nim ten niezwykły dialog, na niemal każdym późniejszym albumie Alicji. Staley zawsze ekspresyjny, nie bojący się wrzeszczeć i jęczeć, podczas gdy Jerry zawsze opanowany w swych partiach, uspokaja swoim śpiewnym tonem. Razem ich głosy tworzą idealną harmonię. A wszystkie te faktury zostały oparte na zdecydowanym rytmie Kinneya (który podczas nagrywania tego utworu borykał się z obolałym ramieniem), oraz niskim, ciężkim, momentami metalicznie brzmiącym basie Mike’ a Starra.

To był mocny, mroczny, ciężko brzmiący debiut, po którym nastąpiła zupełnie inna płyta, bo akustyczna i znacznie krótsza. Mini album „Sap” to tylko pięć utworów. Nadal słychać tą surowość i smutne teksty. Utwory mają tu jednak cieplejsze brzmienie, które potem oczaruje nas na albumie „Unplugged”. To na płycie „Sap”, w piosence „Right turn” usłyszymy zachrypnięte, ciepłe, jęczące głosy Staleya, Cantrella oraz Marka Arma i Chrisa Cornella.

Z akustycznego brzmienia znów zespół wraca na cięższe tory, by zaprezentować swoje najsłynniejsze dzieło: „Dirt”. To ostatni album nagrany z Mikem Starrem, który ze względu na problemy z narkotykami, będzie musiał opuścić szeregi grupy. Sama tematyka płyty również mocno zahacza o problem uzależnienia, a okładka albumu wręcz niepokoi. Jakaś dziewczyna zapada się w ziemię, albo też powstaje z ziemi i kurzu, jakby zmartwychwstała. To kolejny ciekawy projekt autorstwa Rocky’ ego Schencka, który już zdążył stać się nadwornym fotografem grupy. Wcześniej ukazał nam rozciągniętą twarz na albumie „Facelift”, a potem sportretuje nam słoik pełen much. Single z tej płyty „Down in a hole”, czy hipnotyczne „Angry chair” albo „Would”, śpiewane są tak, jakby muzycy byli w jakimś transie (chyba wiemy jakim). W „Would” właściwie główny trzon stanowią bębny grane dość gęsto, przypominające trochę tętent końskich kopyt. Kinney nie żałuje sobie polirytmii na tomach i talerzach. Coś podobnego, tylko w szybszym tempie, usłyszymy w utworze „Take cover” grupy Mr. Big. A do tej gęstej sekcji rytmicznej dziwnie kontrastuje ten mroczny i oszczędny riff gitarowy. Z kolei „Rooster” to bardziej akustyczny numer, który porusza temat wojny wietnamskiej, na której był ojciec Cantrella. Raz wojna z samym sobą, ze swoimi demonami, nałogami, a potem ta wojna dosłowna, która odcisnęła spore piętno w kulturze amerykańskiej.

Łańcuch muzyczny, jakim Alicja jest skuta, składa się na przemian z ogniw ciężkich i mrocznych oraz tych jaśniejszych i akustycznych. Tym razem tym ogniwem będzie właśnie pewien słoik, słoik much, podobny w swym nastroju do albumu „Sap”. „Jar of flies” to pierwszy album, na którym zadebiutował basista Mike Inez, wcześniej grający z Ozzym Osbournem. Swoją drogą całkiem podobny do Starra (z daleka, z tymi długimi, ciemnymi falującymi włosami). Dołączył do Alicji jeszcze w czasie trwania trasy koncertowej, z której musiał wypaść nieprzytomny Starr. Po głośnym rzępoleniu i krzykach, muzycy postanowili się wyciszyć. Zamknęli się na tydzień w London Bridge Studio z producentem, Tobym Wrightem, by trochę pojammować na akustycznych gitarach. Bez większego planu na zagospodarowanie każdego dnia, zaczęli tworzyć nowe piosenki i najczęściej nagrywali za jednym czy drugim podejściem. Mucha za muchą zaczęła wpadać do słoika, aż dość szybko wszystkie nam zadźwięczały pięknymi kompozycjami.

W słoiku tym muchy brzęczą równie melodyjnie ale znów akustycznie, jak na wcześniejszym albumie „Sap”. Wśród singli promujących ten album znalazł się „No excuses” ze świetnym rytmem Seana Kinneya, który między głównymi akcentami na werblu i stopie, dodaje jeszcze bongosy, tomy oraz urocze wariacje na hi-hacie i splashu. Gitary brzmią bogato i ciepło, a wraz z basem trochę ocierają się klimatem o hinduskie cytry. Cała piosenka śpiewana jest od początku do końca na dwa głosy przez Jerry’ ego i Layne’ a, których harmonie jak zwykle świetnie się uzupełniają, wyrażając między dźwiękami ich wielką przyjaźń, wystawianą na coraz większą próbę przez uzależnienie Staleya.

Innym ciekawym utworem jest „Nutshell”, gdzie tym razem Sean Kinney wybija rytm szczotkami, trzęsąc, szurając tu i tam, nie śpiesząc się z mocniejszym akcentem wyznaczającym puls, jakby w ten sposób oddawał wyobcowanie podmiotu lirycznego, który nigdzie nie może znaleźć domu. Tu oprócz bębnów i przejmującego głosu Layne’ a, który momentami melancholijnie zawodzi, równie ciekawym elementem jest płaczliwy, przeciągający się tłusty (prawie jak fretless) bass Mike’ a Ineza. Tą partię basu jeszcze lepiej słychać na koncercie Unplugged z 1996 roku. Z kolei „I stay away”, o którym już wcześniej napomknąłem we wstępie, to utwór o dość ciepłym, przyjemnym brzmieniu, gdzie gitary pięknie łączą się tu ze smyczkami. Trzymam się z dala? — gorzko to wieszczy powolne trzymanie się Layne’ a z dala od zespołu, który stworzył i zarazem pogrążył przez swój nałóg. To powolne odchodzenie jeszcze lepiej skomentuje okładka następnego albumu grupy pt.: „Tripod”, gdzie na zdjęciu widzimy psa bez jednej nogi. Poczciwe psisko o melancholijnym spojrzeniu i zarazem bestia trzyma się jeszcze na trzech nogach, tak jak cały zespół trzyma się na Jerrym, Seanie i Mike’ u, podczas gdy Layne jest między piekłem a niebem. „Heaven besides you”.

Jeśli można znaleźć ulgę w tym mroku, to tylko widząc, że mimo tych wszystkich problemów, powstaje muzyka. Jedyna siła, która ratuje i daje powód, by dać sobie szansę na kolejny dzień. Jak nie Alicja to Mad Season, gdzie Staley udzielał się jako wokalista. Widać, że Layne szuka innego stymulującego środowiska, by wciąż mieć powód do życia i grania. I nie koniecznie chodzi o to, aby grać głośno, intensywnie, szybko. Czasem warto zwolnić tempo, przyciszyć wzmacniacze.

Takim kolejnym wielkim powodem będzie legendarny już koncert „MTV Unplugged”, paradoksalnie najlepsza wizytówka dla Alicji, która przecież potrafiła grać znacznie głośniej i ciężej. Fantastyczny występ, który został wydany jako album muzyczny i DVD. Razem ze wsparciem drugiego gitarzysty i producenta, Scotta Olsona, muzycy wydobyli z siebie tą niezwykłą energię, mimo że całe przedsięwzięcie było trochę pisane patykiem po wodzie. Widzimy, jak Jerry, niczym troskliwy, starszy brat, z uwagą śledzi każdy ruch Layne’ a, sprawiającego wrażenie, jakby zmagał się z gorączką. Czasem jęczy, czasem się wydziera, ale wciąż w jego głosie czuć ten pazur, nawet gdy nie trafia w nutę we wstępie do „Sludge factory”. „Fuck!” Ale co tam publiczność ma przynajmniej uciechę.

I ruszamy dalej. Again, again. Małe, urocze pomyłki, ale i humor, gdy Mike Inez na basie gra pierwsze takty „Enter sandman”, podczas gdy wśród publiczności byli członkowie Metalliki. A potem Jerry „Mcdonald” wykonuje krótki country-numerek. Może ten występ i sukces całego nagrania „MTV Unplugged” dałby siłę Layne’ owi do walki z nałogiem, gdyby nie śmierć jego dziewczyny, Demri Parrott. To był wstrząs i upadek. Layne był jak za mgłą. Na przestrzeni tych sześciu ostatnich, jałowych lat, zespół nagrał parę piosenek, w tym te dwie, ukazujące jakby dwa bieguny: „Get born again” oraz „Died”. Z jednej strony narodziny, z drugiej śmierć. Co przeważy? Wirująca moneta przypadku czy konsekwentna autodestrukcja?

To twoja decyzja. „It’s your decision”. Własna decyzja a jednak podyktowana przymusem. Musisz, bo zwariujesz. Inaczej czujesz lęk i zewsząd gryzą cię te niewidzialne muchy. Gdy umiera wokalista, zwłaszcza tak charakterystyczny jak Staley, zespół zazwyczaj zostaje rozwiązany. Śmierć Layne’ a to również śmierć Alicji. I rzeczywiście na parę lat ten zespół przestanie istnieć. 

 


„Black gives way to blue” – to pierwsze nowe wydawnictwo Alicji w nowym składzie, wydane osiem lat po śmierci Layne’a. Tym, który niejako miał zastąpić Layne’ a, a jednocześnie wprowadzić grupę w nowy rozdział był i jest William DuVall. Z drugiej strony, gdy tak słucham tych starszych i nowszych utworów grupy zastanawiam się, po co właściwie było zapraszać kogoś nowego, skoro to Jerry jako zdolny kompozytor bardzo często udzielał się wokalnie. Sam z powodzeniem i własnym stylem mógłby odśpiewać wszystkie starsze i nowsze przeboje grupy na koncertach reaktywowanej Alicji. Ale może chodziło także o ten znamienny dwugłos, który towarzyszył większości utworów Alicji. Teraz to Jerry i William na dwa głosy przekazują nam ciemne liryki.

Na „The black gives way to blue” zaskakuje to jak grupa mimo tych kryzysów i zmiany wokalisty zachowała jednak swój styl i brzmienie a jednocześnie zdecydowała się zaprosić do współpracy choćby taką legendę jak Eltona Johna, który udziela się na fortepianie w tytułowym utworze. Elton wydaje się być z zupełnie inne planety muzycznej niż grunge’ owa Alicja (choć narkotykowe doświadczenia mogli mieć podobne). A jednak (jak przyznał sam Cantrell w jednym z wywiadów) Elton jest jednym z bohaterów i inspiracji muzycznych, zwłaszcza pod kątem warstwy lirycznej. Co ciekawe, Jerry Cantrell wróci do twórczości Eltona Johna, coverując jego króciutki utwór „Goodbye” na albumie „Brighten” z 2021 roku.

I znów jakby tytuły piosenek układały nam narrację. Pożegnaliśmy Layne’ a i Mike’a Starra („Goodbye”, ale wciąż gramy, może nawet trochę jaśniej („Brighten”), niż na początku, gdy młodość tak intensywnie ścierała się ze sztuką i śmiercią, życiem na krawędzi, tak blisko progów, by docisnąć struny swoich emocji i usłyszeć przeraźliwy jazgot. Teraz starsi, spokojniejsi, Jerry, Mike, Sean i William grają nowe i stare piosenki, czując ulgę, że pewne ciężkie ogniwa łańcuchów bólu zostały przerwane a inne wciąż spajają ich jako zespół.

 












Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE