TOTO - PIERŚCIEŃ I MIECZ. POWROTY I ROZSTANIA

TOTO - TO, TO, TOTOOOOOOOO



Toto – dwa miecze i dwa pierścienie. Ostry miecz z gryfem gitarowym ucina łeb złej Hydrze, leje się posoka nowej muzycznej energii i pierścień z muzyką kręci się dalej, prowadząc upartych trubadurów w nowe krainy.

 

Podczas gdy George Lucas męczył się w różnych studiach filmowych nad pierwszym epizodem „Gwiezdnych Wojen”, gdzieś na przedmieściach Los Angeles grupa sesyjnych muzyków w przedziale wiekowym od 17-34 lat i o różnych horyzontach muzycznych jammowała sobie, by w 1977 roku wkroczyć do radia z mocnym debiutem.

„To to było Toto” – usłyszałem przyjemny głos pana redaktora, gdy skończyła się piosenka „Hold the line”. Następnym razem usłyszałem o nich w kwietniu 2004 roku, w nocnej audycji Trójki. To było zaledwie kilkanaście minut, ale te dźwięki zostały w uszach. A potem była Wideoteka Dorosłego Człowieka i teledysk „Africa”. Dobrze, że miałem magnetowid i czystą taśmę. I jak zwykle przeklinam ten czas, bo zamiast uczyć się do egzaminu gimnazjalnego, zasłuchiwałem się coraz bardziej w Toto.

Choć mówi się do trzech razy sztuka, to w przypadku tej grupy bardziej właściwe jest stwierdzenie „do czterech razy sztuka”, aż trafili szóstkę Grammy za swój czwarty, czerwony album „IV”. Zawierał on najbardziej znane nagrania, jak choćby „Rosannę” z charakterystycznym rytmem w wydaniu Jeffa Porcaro. Porcaro inspirując się grą Johna Bonhama w piosence „Fool’s in the rain” oraz rytmem Bernarda Purdiego w utworze „Home at last” grupy Steely Dan, ustalił w historii muzyki to, co Ritchie Blackmore w gitarowym riffie „Smoke on the water”, czy Phil Collins w swojej zagrywce (na „gateowych” bębnach) w „In the air tonight”.

Po „Rosannie” była jeszcze większa dama i to z innego kontynentu. Miała na imię Afryka. Tym razem rytm został tu zapętlony i wzbogacony gdzieniegdzie congami i innymi perkusjonaliami. Co ciekawe na początku ten przyszły, wielki hit stał pod wielkim znakiem zapytania, aby wejść na płytę. Był zupełnie inny od dziewięciu pozostałych, rockandrollowy, balladowych utworów Toto. Ale jednak przebił wszystkie. Ach ta Afryka, jakby kolejne imię dziewczyny, od których weźmie się sporo tytułów piosenek Toto: Holyanna, Anna, Lea, Manuela, Melanie, Angela, Pamela… ale nie Anderson. Chociaż Jon Anderson też pojawi się gościnnie na nagraniach Toto („Stop loving you”) czy Linda Rondstadt („Stay away”). Zresztą kto tam się nie pojawiał. Toto, grupa złożona ze zdolnych muzyków sesyjnych miała całe grono równie wybitnych znajomych, z którymi grali na albumach innych artystów. Tak jak piosenki Toto są dobrze zgrane i zaaranżowanie, nie przydługie i zarazem bogate brzmieniowo, słodko mieniące się syntezatorami oraz gitarami, tak i brzmią wieloma głosami różnych artystów. Gdzie nawet James Newton-Howard znalazł na początku swoje miejsce, by potem rozwinąć skrzydła jako kompozytor filmowy.

Co do tych imion żeńskich-tytułów, to również męskie imiona i ksywki są tytułami utworów, jak Jake, Dave, Georgy.

Ta długa lista imion w tytułach odzwierciedla także ciągłą rotację muzycznych osobowości, jak w formacji jazzowej. Bo Toto w pewnym sensie jest tego typu zespołem, supergrupą składającą się z wybitnej klasy muzyków sesyjnych, którzy świetnie się znają na swojej robocie. Nie muszą niepotrzebnie gwiazdorzyć i robić wokół siebie jakieś skandali. Jako sidemani współpracowali z takimi artystami jak Miles Davis, Manhattan Transfer czy Michael Jackson – to już pokazuje spore spektrum ich możliwości, umiejętności odnalezienia się niemal w każdym kontekście muzycznym: od jazzu, przez blues po rock funk, pop czy fusion. I to także da się usłyszeć w każdej ich kolejnej płycie, która już nie przebiła w żaden sposób kultowej „czwórki”. Ale to oczywiście nie oznacza, że z każdą płytą ich muzyka była coraz gorsza. Była inna, bo niemal na każdej kolejnej płycie zmieniał się skład, starający się dostosować do nowych trendów w muzyce. Toto stało się kameleonem albo nawet samą Hydrą o zbyt wielu głowach. Dziś na koncertach jedynym oryginalnym członkiem, grającym od 1977 roku do chwili obecnej jest gitarzysta Steve Lukather. Ta nieprawdopodobna rotacja muzycznych talentów może fascynować, ale i rytować, kiedy właściwie nie wiemy, kto jest na scenie. Czy to oryginalne Toto, czy jakiś cover band. To nie to samo co The Beatles, gdzie mamy określony kwartet, znamy ich twarze, dźwięki, styl, rdzeń. Toto to ciągła układanka i żonglerka stylami muzycznymi, jakby zupełne zaprzeczenie prostej, krótkiej nazwie „Toto”.

Ci sentymentalni fani zespołu oczywiście z rozrzewnieniem wspominają najbardziej klasyczny i liczny skład zespołu: Steve Lukather (gitara), David Paich (piano), Jeff Porcaro (perkusja), Steve Porcaro (syntezatory i reszta elektrowni), Bobby Kimball (wokal, pianino) i David Hungate (bass). Właśnie tak zaczynali w 1977 roku, podczas gdy w muzyce filmowej sporym hitem okazała się ścieżka do „Gwiezdnych wojen” Johna Williamsa. To skojarzenie zresztą nam się przyda, gdy dojdziemy do okresu albumu „Fahrenheit” z 1986 roku i przywitamy w szeregach zespołu nowego wokalistę, syna Johna Williams, Josepha Williamsa. Wszystkie trzy albumy przed słynną czwórką to mocna rozgrzewka i tak naprawdę szukanie w różnych dźwiękach tożsamości zespołu. Próba snucia baśni (jak to było w przypadku: „Hydry” i poetyki lat 70-tych), chwytliwe rockowe akordy ale i lekkie, cukierkowe, przyjemne klawisze, oraz bogate harmonie wokalne.

Kiedy na słynnej płycie „IV” słyszeliśmy zarówno romantyczny, ciepły głos Steve’ a Lukathera, silny tenor Bobby’ ego Kimballa, senny, nosowy głos Davida Paicha czy nawet cichy ton Steve’ a Porcaro, to już na kolejnej płycie: „Isolation” zabraknie nam tu Bobby’ ego Kimballa. Akurat wtedy, gdy zespół w tym cudownym składzie zgarnął tyle Grammy i odbył sporą trasę koncertową, choćby w Japonii (ojczyźnie kochanej Yamahy, na której grało Toto), akurat wtedy Kimball przekombinował z narkotykami. W efekcie jego głos odmawiał posłuszeństwa i w końcu trzeba było podejść do sprawy profesjonalnie. Bobby został zwolniony, ale na swoje miejsce polecił innego wokalistę z równie silnym, wysokim głosem, niejakiego Fergiego Frederiksena (zmarły na raka w 2014). Ten, szczupły nastroszony blondyn może i miał parę w płucach, to jednak w porównaniu z Kimballem ma się wrażenie, że Fergie śpiewa jakby ze ściśniętym gardłem, bardziej pieje niż wyciąga wysokie tony. Natomiast w głosie Bobby’ ego czuć niezwykłą siłę i zarazem oddech, swobodę w wyrażaniu emocji, jakie kryją się w tekście utworu. Co ciekawe, na You Tube można znaleźć parę wersji demo z sesji „Isolation” w wydaniu Bobby' ego, aby przekonać się, jakby mógł brzmieć ten album w oryginalnym składzie. Frederiksen jest po prostu inny, ale i tak stanął w niewdzięcznej roli zastępcy, który będzie musiał sprostać starszym nagraniom grupy, jak i tym nowszym.

„Isolation” to także dobre określenie brzmienia, jakie słychać na tym albumie. Instrumenty brzmią bowiem tak, jakby grały w łazience. Czuć mocne odbicie, brak przestrzeni, bardzo charakterystyczne dla lat osiemdziesiątych. Mimo, że w składzie mamy nowego wokalistę, to jednak nie przejmuje on całego repertuaru. Podobnie jak na wcześniejszych płytach, panowie sprytnie rozdzielają piosenki do konkretnych głosów: Steve Lukather znowu sprawdza się w powolnych, romantycznych kawałach jak: „How does it feel”, David Paich z kolei swoim sennym, niskim głosem czaruje w „Stranger in town” (jako obcy w mieście w teledysku wystąpił Brad Dourif) czy „Holyanna”, z kolei Fergiemu przypadną takie piosenki jak „Angel don’t cry”, „Endless” czy „Lion”.

 


 

Ale cóż, ta płyta to po prostu kolejna ciekawa propozycja od zawodowców, którzy umieją zagrać wszystko, ale już nie mogą przeskoczyć siebie z przed dwóch lat, gdy wykreowali „Afrykę” czy „Rosannę”. Gustom ludzkich nie dogodzisz, tak samo jak wytwórni płytowej, z którą Toto będzie miało sporo perturbacji. Może gdyby na płycie „Isolation” znalazł się słynny „Human nature”, napisany przez Steve’ a Porcaro, tego chudego gościa w okularach, który przy swojej elektrowni wyczynia jakieś wygibasy, może wtedy zespół powtórzyłby sukces poprzedniej płyty. Z jakiś powodów utwór ten nie przeszedł klasyfikacji i przeszedł do repertuaru Michaela Jacksona. I to w aranżacji i wykonaniu Króla Popu ta piosenka stała się hitem. Podobny syndrom utalentowanych songwriterów i zarazem niedocenionych muzyków zauważymy w karierze grupy The Hooters, znanych z hitów „All you zombies”, „Johnny B.” a także „Time after time” śpiewanego przez Cyndi Lauper czy „Private emotion” wykonanego przez Ricky’ ego Martina.

„Isolation” to także nowy album nagrany z nowym basistą, Mikem Porcaro, młodszym bratem Jeffa i Steve’ a. Davida Hungate’ a męczyło koncertowe tempo grupy na szczycie, więc postanowił zwolnić. I oto w składzie Toto mamy rodzinne trio braci Porcaro. Ale to nie koniec zmian. Po średnim sukcesie płyty „Isolation” szeregi opuści nowy wokalista grupy, Fergie Frederiksen, koncentrując się na karierze solowej. I tak poleciała kolejna głowa z wielkiej muzycznej Hydry. Kto następny?

Ciekawym eksperymentem w twórczości Toto była praca nad ścieżką dźwiękową do „Diuny” Davida Lyncha. To prawdziwy popis instrumentalnych możliwości Toto i również rodzinna produkcja pod aranżacją Marty’ ego Paicha, ojca Davida. Pojawiają się tu także Brian Eno czy James Newton-Howard, rozpędzający się w swojej karierze jako kompozytor filmowy. Uwagę zwraca dość spory udział kompozytorski perkusisty Jeffa Porcaro obok Davida Paicha. Spośród wielu utworów w ucho wpadają tu motywy: bojowy „Desert theme” czy wzruszający: „Take my hand”. 

 


A my zamiast dłoni, sięgamy po kolejną, równie niezwykłą płytę w gwiazdozbiorze Toto. Po „Isolation” czas na „Fahrenheita”. Mamy rok 1986, a w Toto główny wokal przejmuje wcześniej wspomniany Joseph Williams, syn kompozytora Johna Williamsa. Tą rodzinną tradycję w muzycznym fachu widać także w przypadku David Paicha, który jest synem aranżera Marty’ ego Paicha, a Bracia Porcaro to synowie perkusisty Joe’ ego Porcaro.

Na „Fahrenheicie” rzeczywiście podwyższa się temperatura. Głos Williamsa jest bardzo mocny, wysoki, dynamiczny, a gdy trzeba zacharczy odpowiednio w rockowych numerach. Co ciekawe, Williams nie jest tu tylko nowym wokalistą, ale także współtwórcą, który dokończył utwory, jakie czekały na niego w postaci szkiców. Toto wraca do formy z takimi przebojami jak energetyczny: „Till the end” (gdzie w tanecznym teledysku wystąpiła Paula Abdul), „I will be over you” (z Michael McDonaldem w chórkach), czy „Without your love”. Niby ciekawe brzmienie, interesujące aranżacje, nie zabrakło miejsca na trąbki brzmiące zarówno z keyboardów, jak i z prawdziwych dęciaków, a jednak to wciąż nie płyta „IV”. Niespodzianką okazał się tu instrumentalny utwór „Don’ t stop me now”. To bynajmniej nie cover piosenki grupy Queen, tylko utwór jazzowy. JAZZOWY! Zdziwieni? Po dynamicznych, iskrzących się energią pop-rockowych utworach przyszedł czas na ten spokojny kawałek. Tempo zwalnia, słyszymy delikatne szuranie miotełek i talerzy, gitara zawodzi, a na prowadzenie wysuwa się trąbka Milesa Davisa, który w tym czasie także znacznie odszedł od swych jazzowych korzeni, eksperymentując z elektroniką i różnymi aranżacjami. Davis na fali popularności popowych artystów, sam będzie potem czerpał z tego repertuaru, coverując ich kompozycje na koncertach. Tak właśnie się stanie z melancholijnym „Time after time” Cyndi Lauper, czy słynnym „Human nature”, napisanym właśnie przez Steve’a Porcaro, a wypromowanym przez Michaela Jacksona. Wydaje się, jakby „Don’t stop me now” był trochę takim eleganckim wypełniaczem, podobnie jak potem będzie na płycie „Falling in beetween”, gdzie Toto wstawi krótki jazzowy utwór „The Reefferman”. Ale nawet takie instrumentalne wypełniacze w wydaniu Toto to zawsze małe perełki godne uwagi. „Fahernheit” to ciekawa mieszanina popu, fusion, (już w mniejszym stopniu rocka), a może zwykłe popisywanie się swoimi możliwościami, że „oto jesteśmy tak genialni i wszechstronni, że zagramy wam popową piosenkę, która zdobędzie szczyty list przebojów jak i zagramy coś bardziej ambitnego, jak choćby jazz z mistrzem Milesem. Może jesteśmy tak zdesperowani, że będziemy się chwytać różnych stylów, by wreszcie trafić w gust słuchacza. Raz rock, potem disco, pop no i jazz. Więcej syntezatorów, mniej gitar. Tak modniej. Może ustrzelimy nowy hit?

 


 

Williams na tyle dobrze się przyjmuje w zespole i przed publicznością, że grupa nagrywa z nim kolejny album, zatytułowany numerycznie „The Seventh one”, jakby muzycy znów chcieli zakląć los i powtórzyć sukces słynnej „IV”. Kolejny album na koncie, ale z zespołu odchodzi Steve Porcaro, czujący się coraz bardziej jak piąte koło u wozu, skoro obok na klawisza gra David Paich. Steve chciał się skupić na studyjnej pracy i komponowaniu, zamiast odgrywaniu hitów na scenie. O jednego klawiszowca mniej, ale to żaden problem dla Davida Paicha, człowieka orkiestry, który już zaciera ręce, by komponować kolejne hity.

To właśnie na „The seventh one” usłyszymy takie przeboje jak „Pamelę” z wyśmienitą sekcją dętą jak ze starych lat czy „Stop loving you”, w których także sporą rolę miał Joseph Williams. Ten utwór także stanie się proroczy zarówno dla grupy jak i dla Williamsa powracającego po latach do Toto – nie mogę przestać ich kochać i Toto nie przestało kochać mnie – zdaje się śpiewać między wierszami. Toto z nowym głosem coraz bardziej się rozpędzało. I wydawałoby się, że wreszcie znaleźli właściwy głos po nieodżałowanym Bobbym, którym wyjechał do Niemiec. A jednak! Joseph Williams miał coraz większe problemy z głosem (m.in. z powodu papierosów) i w końcu zrezygnował z posady wokalisty. Do tego jeszcze doszły problemy finansowe, gdy okazało się, że manager Williamsa go okradał. Jak sam przyznał w wywiadzie z Johnem Beaudinem, po muzycznej karierze, zdecydował się na „zwykłą pracę” w hotelu, w sektorze ochrony. Potem jednak z pomocą przyjaciół wrócił do komponowania muzyki telewizyjnej, a jego głos można nawet usłyszeć na ścieżce dźwiękowej do „Króla Lwa”. Williams jednak po latach spotkał się z kolegami przy albumie „XX” świętującym dwudziestolecie istnienia zespołu w roku 1997. To był zwiastun późniejszej reaktywacji Toto. „XX” to ciekawy zestaw niewydanych wcześniej utworów z okresu tych dwudziestu lat. Usłyszymy tam choćby kompozycję Williamsa „Goin home” zaśpiewaną przez Bobby’ ego Kimballa. Co ciekawe utwór ten, nagrany w 1989 roku był próbą przywrócenia samego Kimballa do zespołu, ale właśnie wtedy uparta wytwórnia sugerowała, by to Jean Michael Byron został kolejnym wokalistą grupy, co też się stało, ale tylko na jeden krótki album. Prawie dziesięć lat później od momentu rozstania z grupą, Kimball i Williams wrócili „do domu” jakim było Toto i spotkali się razem na scenie podczas małego tournée „XX” po różnych klubach muzycznych. Chyba nikt wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że ta seria koncertów będzie preludium do wielkiego powrotu „pierwszego głosu Toto” i płyty „Mindfields”, ale o niej później.

„Goin home”. Wracamy też do domu w przypadku tej opowieści. wracamy do domu, czyli znów nie mamy wokalisty. Bez Williamsa, Toto znów stanęło wobec odwiecznego problemu, kto obejmie główny wokal, kiedy trzeba się śpieszyć, żeby wywiązać się z kontraktu wobec wytwórni. Sugestia padła od Sony, by do Toto wziąć afrykańskiego (w sam raz do utworu „Africa”) wokalistę Jeana Michaela Byrona, obdarzonego mocnym, lecz nieco płaczliwym tonem, który w smutnych balladach, jak choćby w tym bluesowym „Out of love”, naprawdę zdaje egzamin i wyciska łzy. Efekt pracy z nowym wokalistą to takie bezpieczne połączenie starego z nowym, na co wskazuje już sam tytuł płyty: „Past to present”. Z jednej strony dostajemy pięć premierowych piosenek utrzymanych w lżejszych klimatach i stylach funky, disco, R&B i pop. Znacznie bardziej słychać tu klawisze, narracyjny bass i bębny niż gitary Luke’ a. Zwłaszcza „Love has a power” ma w sobie jakąś iskrę. Ten utwór robi jeszcze większe wrażenie w nagraniu z koncertu w Pryżu z 1990 roku, gdzie pod koniec Luke daje mocny popis gitarowy, jakby chciał się odegrać za to wyciszenie jego gitar w nagraniu studyjnym. Za produkcją stanęli James Guthrie, mający za sobą słynny „The Wall” Floydów i Bill Payne. Po tych pięciu nowych i dość ciekawych utworach dostajemy coś w rodzaju „Greatest hits”, aby odciąć trochę kuponów od dawnej sławy, która powoli zaczęła blednąć.

Znajdzie się sporo krytyków nie zostawiających suchej nitki na „Past to present”, ale wydaje się, że nawet jeśli ten album był zrobiony trochę na siłę, to jednak ma w sobie jakiś potencjał. Szkoda, że panowie nie napisali więcej piosenek, by chociaż dociągnąć do dziesięciu premierowych utworów, pokazujących możliwości Byrona, który i tak czuł presję bycia kolejnym zastępczym wokalistą, próbującym być sobą, a także Kimballem i Williamsem jednocześnie. Tu warto wspomnieć, że nie we wszystkich utworach koncertowych Byron odtwarzał partie wokalne Bobby' ego. Tu z pomocą przyszła Jenny Douglas, która także wspierała Williamsa, nie mogącego dłużej śpiewać na żywo. Byron czuł, że został wciśnięty do tej grupy trochę na siłę, więc w końcu dał sobie spokój.

I jak to już stało się niechlubną tradycją, Toto znów zostało bez wokalisty.

Kolejna zmiana znowu okazała się ciekawą możliwością w historii zespołu, którzy zamiast szukać uparcie kolejnego wokalisty, skupili się na tym, czym dysponują. Zostało czterech: David, Jeff, Luke i Mike.

Zarówno David Paich jak i Steve Lukather śpiewali zawsze po kilka piosenek na każdym albumie, czemu więc nie wykorzystać ich potencjału wokalnego? Tym razem to Steve miał zaśpiewać na „Kingdom of desire”, najcięższej płycie w katalogu Toto. O tym, jak wszechstronny to muzyk i wokalista świadczy właśnie ta płyta. Głos Lukathera zazwyczaj delikatny, rozmarzony teraz stał się nieco zachrypły, by podkreślić hardrockowy pazur całego albumu. Zresztą te hardrockowe wstawki Lukather ćwiczył także na swoich albumach.

Wydaje się jakby Toto zawsze umiejętnie podążało za modą i odbijało ją w swoim brzmieniu. Gdy na horyzoncie muzycznym lat 90-tych rozbłysnął surowy grunge i rock, to i Toto postanowiło pójść podobnym torem. I jak zwykle zrobili to po mistrzowsku. Czuć na tej płycie jakiś oddech. Słodkie klawisze już nie dzwonią tak głośno i gęsto jak na poprzednich albumach. Cukierkowe brzmienie syntezatorów, które skusiło jeszcze słuchaczy Whitney Houston, sympatyków romantycznego brzmienia, już wyraźnie znudziło muzyków Toto, którzy nawrócili się na hard rocka. Może przesłuchali „Black album” Metalliki? W każdym razie na tym albumie David Paich zredukował brzmienie swoich keyboardów. Pod charczącymi gitarami Luke’ a słyszmy rockowe organy albo dyskretne pady-line-upy.

Na mroczny nastrój płyty wpływa również fakt, że miesiąc przed jej wydaniem, 5 sierpnia 1992 roku zmarł Jeff Porcaro. Jest to więc też „łabędzi śpiew” perkusisty.

Sama okładka płyty inspirowana rysunkową twórczością Jeffa (choć ja tu widzę nawet wpływy Jean-Michela Basquiata) również niesie w sobie jakieś dziwne znaczenie. Nie zobaczymy już tam pierścieni i mieczy (stały motyw okładek Toto) za to dość dziwny obrazek, przedstawiający ludzki szkielet, leżący w dole (grobie?). Ale gdy się przyjrzymy bliżej, wydaje się, że szkielet otoczony jest jakimś czerwonym polem, które kształtem przypomina płód (jak ze zdjęcia USG). Może to oznacza, że tak naprawdę śmierć jest odrodzeniem? Inne skojarzenie z tą okładką to Dziki zachód. Zwłaszcza czcionka, którą napisany jest szyld zespołu daje tu o sobie znać. A może sama tablica ze szkieletem informuje, że zaszedłeś za daleko kowboju i jesteś już zgubiony. Nawet jeśli, to z tą muzyką można przetrwać najgorsze.

To chyba na tej płycie najlepiej słychać, jak Toto potrafi zaskakiwać swoim repertuarem. Jak inne są albumy „Past to present” czy „Isolation” od tej mrocznej „Kingdom of desire” – zupełnie jakby to grały dwa różne zespoły to. Sam image muzyków również się zmienia. O ile w latach osiemdziesiątych panowie uchodzili za zadbanych, kolorowo ubranych muzyków, nie szczędzących sobie lakieru do włosów, to już na „Kingdom of Desire” widzimy długowłosych mężczyzn z kilkudniowym zarostem, ubranych w czerń i poprute dżinsy oraz chusty na głowach – w sam raz na hard rocka. Wyglądają bardziej jak gang motocyklowy i bynajmniej nie śpiewają o słodkich oczach pewnej dziewczyny, a raczej o damie, która zna diabła – „she knows the devil”. Gitara Lukathera gra na tej płycie ciężej, wręcz charczy i jazgocze, jakby wyrażała wściekłość i ból zarazem. To dobrze słychać zwłaszcza w tytułowej piosence „Kingdom of desire” utrzymanej w powolnym tempie z potężnie brzmiącymi bębnami a’ la John Bonham Kashmir.

Cały album jest niesamowity, utwory są dłuższe, ale i skromniejsze w aranżacji. Ale ten minimalizm urzeka. Spośród dwunastu utworów wyróżniają się tu takie perełki jak instrumentalny „Jake to the bone”, wykonany na żywo (jeszcze przed premierą płyty) w 1991 roku na Festiwalu w Montreux. Ten utwór brzmi jak jam session w szybkim tempie, gdzie gitary, bas, klawisze i perkusja grają ze sobą gęsto, aż w środku wszystko zwalnia. Bass ospale podkreśla kolejne frazy, a mocniejsze akcenty na bębnach przenoszą się subtelnie na tomy. Raz po raz ostrożne tąpnięcie, aby nie zamknąć melodii w sztywnym rytmie. Wszystko to po to, aby gitara mogła odetchnąć w tej falującej przestrzeni. W tej części czuć jakąś tęsknotę, ścieranie się z czymś, co pewnie potem nabierze kształtu, gdy Jeff już odejdzie… odleci na skrzydłach czasu.

„Wings of time” to kolejny taki utwór, pisany za życia perkusisty Toto, zyskuje po jego śmierci status epitafium, którego fragment tekstu znalazł się także na płycie nagrobnej Jeffa i brzmi następująco: „Our love doesn’t end here, but lives forever on the wings of time”. Utrzymany w średnim tempie, z pulsującym monotonnie basem i tęsknym, zachrypniętym wokalem, gdzie nawet gitary specjalnie nie jazgoczą, za to keyboardy delikatnie ścielą pasaże podbite fazerem, wycisza się i delikatnie zmienia groove.

Bo po śmierci Jeffa zmieni się wszystko dla Toto.

 


 

I tak wybrakowany zespół rusza w kolejny lot po muzycznych krainach. Czas na „Tambu”.

Kolejne przetasowanie w składzie. Niby nie powinno to dziwić słuchaczy jak i samych członków zespołu, którzy już tyle razy zmieniali się między sobą, ale teraz jednak Kogoś zabrakło już na zawsze. Nie ma Jeffa, współzałożyciela, który trzymał perfekcyjnie puls grupy przez ponad piętnaście lat. Są za to Steve, Mike i David. Trzej muszkieterowie zmagający się z żałobą po przyjacielu i bracie. Ale w końcu znalazł się i czwarty. Simon Philips o śmierci Jeffa dowiedział się od Bobby’ ego Kimballa. Panowie występowali wtedy na tym samym festiwalu i w przerwie Bobby odebrał przez telefon tą straszną wiadomość. Ale Philips nie spodziewał, że za parę dni odbierze telefon od dawnego znajomego Steve’ a Lukathera, który zaproponuje mu współpracę z Toto, by dokończyć zarezerwowaną trasę koncertową „Kingdom of desire”. Philips miał już na koncie współpracę z wieloma różnymi muzykami jak The Who, Judas Priest, Anthony Jackson, Mike Rutherford. Umiejętnie łączył jazz jak i cięższe brzmienia. Wymarzony kandydat do tak różnorodnej grupy jak Toto i zupełnie inny niż Jeff. Zespół uznał, że szukanie doskonałej kopii Jeffa Porcaro mija się z celem. Chociaż przy ostatnich występach grupy z okazji czterdziestolecia, mam wrażenie, że udało im się znaleźć taką młodszą wersję Jeffa w osobie Shannona Forresta. Ten perkusista swoim brzmieniem, stylem, nawet wyborem instrumentu (Bębny marki Pearl i talerze Paiste) idzie śladami Jeffa, dodając jednocześnie swoje oryginalne wstawki. Nawet David Hungate, który niedawno koncertował z zespołem przyznał w wywiadzie, że, gdy tylko zamknął oczy, czuł, jakby obok niego rzeczywiście grał Jeff, jak za starych dobrych lat.

Perkusja Simona Philipsa japońskiej marki Tama jest strojona ciut wyżej niż bębny Jeffa, przez co tak wyraźnie słyszymy dobitki na podwójnej stopie. Cięższe brzmienie Philipsa akurat sprawdziło się w repertuarze „Kingdom of desire”, ale czy mogło się sprawdzić w nowym brzmieniu Toto? Formalności związane z zarezerwowaną trasą koncertową zostały dopełnione. I co dalej? Rozejść się, czy jednak grać dalej. Ileż to razy Toto stało przed tym dylematem i zawsze pragnienie tworzenia nowej muzyki zwyciężało. Zdecydowali, że będą grać dalej, a Philips znajdujący się w niewygodnej pozycji „następcy Jeffa” stał się końcu pełnoprawnym członkiem grupy z własnym stylem, mającym wpływ na kompozycję i produkcję. Bo trzeba wiedzieć, że oprócz bębnienia Philips również chętnie zasiada za deskę mikserską, by nagrywać zarówno wokale, gitary czy perkusję. To unikalne połączenie muzyka, który wie, jak chce brzmieć i wie, jak to osiągnąć przez odpowiedni dobór mikrofonów.

Trzy lata po śmierci Jeffa, Toto stanęło na nogi i pokazało publiczności nowy album, zatytułowany „Tambu”, wyprodukowany przez Elliota Scheinera. To, co najbardziej zwraca uwagę, to kolejna zmiana brzmienia. Po bogatych, niekiedy przesadzonych aranżacjach klawiszowych z lat osiemdziesiątych i hard rockowych pokusach z poprzedniego albumu, zespół tym razem zaprezentował bardziej akustyczne brzmienie, gdzie klawisze brzmią jak pianino albo fortepian lub ewentualnie podbijają tło, a gitary akustyczne subtelnie przechodzą w elektryczne brzmienie („Road goes on”). Zaskakujące, jak wysoko strojone bębny Philipsa, kojarzone zazwyczaj z ciężkim, metalowym brzmieniem, tu grają bardzo otwarcie i melodyjnie jak choćby w utworze „I will remember”, gdzie organiczny rytm i klimat znów przywodzi na myśl słynną „Afrykę”.

Tak jak na „Kingdom...” tak i na „Tambu” główne partie wokalne przypadły Lukatherowi, choć znalazło się miejsce także na chórki i żeński głos Jenny Douglas-McRae, która czaruje swoim głosem wchodząc w dialog ze Stevem w „The turning point” czy pod koniec utworu „Gift of faith”. Tam również Philips nie żałuje swoich perkusyjnych wariacji, grając pełną parą. Ale w niektórych utworach, aby nie przytłoczyć ich ciężką perkusją, zespół zdecydował się na perkusyjne loopy. Takie eksperymenty usłyszymy w luźnym „Baby he’s your man czy w relaksującym i niezwykle nastrojowym: „Other end of time”.

Podobnie jak na poprzednim albumie, tu również muzycy dali się ponieść pokusie, by wstawić utwór instrumentalny, „Dave gone skiing”, będący trochę odbiciem „Jake to the bone”, gdzie również główny temat, grany jest dość gęsto. Zawiłe figury perkusyjne Philipsa wprowadzają jakąś nerwowość, podczas gdy między nim skaczą klawisze i gitary.

 


 

W środku utworu wszystko zwalnia, jest trochę oddechu, zamiast mocnego akcentu na werbla, słyszymy puls ospałego tomu i kotła, by w ten sposób dać trochę swobody gitarze, która teraz smutnie zawodzi, a pianino dodaje swoje ozdobniki. I żebyśmy nie wpadli w zbyt melancholijny nastrój tempo znów się zmieni. Wszystko przyspiesza, słyszymy podwójną stopę jak w metalu i klawisze Hammonda.

Sama szata graficzna płyty jest także interesująca. Nawiązuje do stylistyki i atmosfery lat czterdziesty i pięćdziesiątych. Zaglądamy na stolik jakiegoś poszukiwacza przygód albo detektywa. W oczy rzucają się nam karty do gry, nadpalony papieros, zegarek z paskiem z krokodylej skóry, mapy, pocztówki z różnych miejsc (może nawet z Afryki), no i wreszcie ta tajemnicza księga zatytułowana „Tambu”, przywołująca wspomnienia z teledysku Africa, gdzież poszukiwacz skarbów szukał tajemniczej księgi.

Na jednej z fotek nasz zespół ukazany jest jako kwartet jazzowy, gdzie Mike stoi za kontrabasem, David w nieodłącznym kapelusiku i ciemnych okularach siedzi przy pianinie, Simon za malutkim zestawem perkusyjnym no i na froncie Steve z gitarą jazzową. To ten ostatni jest odpowiedzialny za większość piosenek na tym albumie i to także Jemu w głównej mierze zawdzięczamy, że Toto mimo różnych strat i kryzysów uparcie gra do dziś. Lukather ma w sobie jakiś upór i tą cudowną radość, by mimo wszystko two…rzyć.

 

Jestem w biegu. Nikt mnie nie zatrzyma

(Toto „On the run”)

 

Dwa lata po wydaniu „Tambu”, w nowym składzie, z Philipsem za bębnami, Toto świętowało dwudziestolecie istnienia, co było dobą okazją, aby przyjrzeć się, skąd zespół przybył i dokąd zmierza w swojej muzyce. Album „Toto XX” wydany w 1997 jest właśnie taką podróżą w czasie. Nie jest to typowa składanka w stylu „Greatest hits”, a zupełnie nowa płyta, zawierająca niepublikowane wcześniej nigdzie nagrania z okresu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a także nagrania live (choćby z festiwalu w Montreux). W tej niezwykłej składance usłyszymy zarówno legendarnego Bobby’ ego Kimballa jak i Josepha Williamsa na wokalach. Panowie zresztą nie tylko spotkali się w studiu przy okazji odświeżania starych nagrań, ale razem wystąpili podczas małego tourne po różnych, mniejszych i większych klubach, by spontanicznie świętować dwudziestolecie grupy. Na You Tube można zobaczyć amatorskie nagranie z koncertu z Paryża z 1998 roku, gdzie jak na ironię, na malutkiej scenie Toto wystąpiło w dość licznym składzie: Luke, Simon, Mike, David, Steve Porcaro, Joseph Williams i wreszcie Bobby Kimball. Zabrakło z kolei Davida Hungate’ a, Fergiego Fredericksena czy Jeana Michaela-Byrona. Ale i tak było miło zobaczyć i posłuchać ich wszystkich razem na żywo, popełniających niekiedy urocze błędy podczas różnych improwizacji.

Kto by przypuszczał, że ta seria spontanicznych występów w starym, oryginalnym składzie będzie preludium do nowego albumu grupy, gdzie każdy dołoży swoją cegiełkę, czy to przez kompozycję, czy chórki. I stało się! Pięćdziesięciodwuletni Bobby Kimball po prawie szesnastu latach wrócił do swojej drugiej ojczyzny, jaką było Toto, które od lat zmagało się z brakiem wokalisty-tenora,, potrafiącym zaśpiewać swobodnie takie numery jak „Rosanna” czy „Africa”. Album „Mindfields” wydany u progu millenium to wielki powrót grupy w prawie oryginalnym składzie. Płyta może nie zdobyła list przebojów, a przynajmniej popowy singiel „Melanie” jakoś nie dogonił swojej znamienitej poprzedniczki „Rosanny”, ale i tak jest tu sporo interesujących kompozycji. Cały „Mindfields” to ciekawa mieszanina rocka, bluesa, popu, a nawet reagge. Wśród instrumentów słychać nawet tablę, sitrę (w utworze „After you’ ve gone”) czy charakterystyczną fletnię znaną już nagrań Enigmy (w utworze „Mindfields”). Zdaje się jakby Toto w swoich melodiach trochę zahaczało o wschodnie klimaty.

 


 

Ta mieszanka stylów odbija się także na surrealistycznej szacie graficznej albumu, gdzie różne symbole tworzą ciekawy misz-masz, jak choćby ten metronom ze szkieletem, odliczającym nasze życiowe metrum, do tego jeszcze latające bombowce B-2, przed którymi ucieka motyl, potem facet z lornetką wypatrujący piekła, głowa, w której są drzwi, prowadzące do podświadomości, wieża Eiffla i schody do nieba. Brzmi jak awangardowy wiersz, nieprawdaż? Za to sam image zespołu także przeszedł małą rewolucję od czasów „Tambu”. Wszyscy w zespole już są po czterdziestce, skrócili włosy, założyli garnitury i czarne muszki, a Lukather zostawił sobie złoty krzyż, kolczyk i czarne okulary, które trochę korespondują z czarną lornetką na okładce płyty.

Wśród aż czternastu kompozycji na „Mindfields” uwagę zwracają progresywny „Better world” złożony z trzech części, bluesowy, leniwy „High price of hate”, gdzie głos Kimballa brzmi jak żaden inny, lekki „Mad about you” napisany przez Josepha Williamsa, kolejny miłosny, spokojny kawałek „Last love”, czy swingowy „Cruel” z trąbkami. Natomiast w tytułowym „Mindfields”, czy „Caught in the balance” słychać elementy reagge. Akurat ten drugi utwór znacznie lepiej wypada w cięższej aranżacji na albumie „Livefields” (Live in Yokohama). Co ciekawe trasa koncertowa Toto w 1999 roku obejmowała również naszą ojczyznę, gdzie panowie zagrali w sali kongresowej. W Polsce zagrają jeszcze w 2014 roku i z tego koncertu zostanie wydanie DVD „Live in Łódź”.

Po premierze „Mindfields” trasy koncertowe rozszerzały się coraz bardziej, aby znów złapać wiatr w żagle. Toto jednak zwlekało z nowym materiałem. Jeśli nie odgrzewali swoich starych hitów z lat osiemdziesiątych, to postanowili odgrzać w swojej interpretacji przeboje innych mistrzów, którzy ich ukształtowali. Tak powstał album „Through looking the glass”. Po drugiej stronie lustra? Odbijamy się w dziełach naszych mistrzów. I tak wśród jedenastu piosenek znajdziemy covery Boba Marleya, Stelly Dana, The Beatles, Steviego Wondera, The Animals (kapitalna wersja „House of the rising sun”), Eltona Johna, czy Boba Dylana. Ten coverowy album to kolejne preludium przed świętowaniem dwudziestopięciolecia grupy (Live in Amsterdam), która rozliczywszy się ze swoich inspiracji jest gotowa nagrać coś nowego.

Dopiero trzy lata później, w 2006 roku Toto zdecyduje się na wydanie nowego albumu „Falling in beetwen”, gdzie za produkcję w całości odpowiadał Simon Philips. To album wyjątkowy, bo zamykający pewną erę w historii grupy. To ostatni studyjny występ Mike’ a Porcaro, u którego zdiagnozowano ALS. Również zdrowie Davida Paicha odmówiło występów na żywo, więc okres 2006-2008 to jeszcze większe rotacje w składzie, by dociągnąć trasę koncertową do końca, tym bardziej, że również głos Bobby’ ego znów zaczął odmawiać posłuszeństwa przy wyższych partiach wokalnych.

Sam album „Falling in beetwen” znowu trochę zahacza o dźwięki dalekiego wschodu albo czarnego lądu, gdy słyszymy najbardziej przejmującą kompozycję: „Bottom of your soul”, z ciekawym polirytmem wybijanym na oktabanach, tomach i bongosach, gdzie w równie pracowitych chórkach pojawia się Joseph Williams. Gdzieś między wierszami tej piosenki zdaje się ciągle wyrażać tęsknota i żal po stracie Jeffa, a potem Mike’a.

Nawet gdy w poczuciu bezradności gniewu Lukather w końcu zdecydował się zawiesić działalność Toto w 2008 roku, to jednak potem, jakby na dnie swej duszy usłyszał, że mimo wszystko trzeba grać. Znów trzeba odciąć łeb złośliwej Hydrze losu i ruszyć w trasę koncertową, by uparcie śpiewać pieśni swego życia.

W reaktywowanym składzie, już bez Bobby’ ego Kimballa, Toto wróciło tym razem z Josephem Williamsem jako głównym wokalistą, aby śpiewać na zdrowie Mike’ a i zebrać pieniądze na jego leczenie. W składzie pojawili się także dawno nie widziani Steve Porcaro czy David Hungate na basie. Jedni wracają na chwilę lub dłużej a inni z kolei odchodzą. Sporym szokiem było odejście z zespołu Simona Philipsa, który zdecydował się poświęcić karierze solowej, rozwijając swój projekt „Protocol”. Miejsce Philipsa zajęli tacy muzycy jak Keith Carlock, a później Shannon Forrest. Tak zespół w różnych konfiguracjach dociągnął do 2015 roku, gdy Mike Porcaro zmarł (a rok przed nim zmarł Fergie Frederiksen). Pięć dni po jego śmierci Mike’ a Toto wydało premierowy album zatytułowany „XIV”, by znowu dać sobie powód do grania na żywo nowszych kompozycji. Warto było iść dalej, by świętować czterdziestolecie grupy, gdzie na scenie pojawili dawni współpracownicy jak perkusista Lenny Castro czy saksofonista Warren Ham, grający z Toto w latach osiemdziesiątych.

Z kolei w 2020 roku zespół wydał ostatni studyjny album, tytułowany numerycznie, „XV” z podtytułem: „Old is new”. Na uwagę zasługuje tu fakt, że w piosenkach „Spanish sea” (z rytmem podobnym do kultowej „Afryki”), „Devil’s tower” czy „Oh, Why” możemy usłyszeć partie perkusyjne i basowe nieżyjących już Jeffa i Mike’ a Porcaro. Miło poczuć, że w muzyce żywi spotykają się ze zmarłymi, by znów toczyć ten pierścień muzyki na mieczu.

Dziś, gdy patrzę na występy Toto nie wiem już kto właściwie tam gra. Nie widzę Davida Paicha, Steve’ a Porcaro, nawet Steve Lukather z siwymi włosami nie przypomina siebie. Jedni odchodzą, drudzy wracają. Pierścień się obraca, w środku niego wetknięty miecz. Toto wciąż trwa, uparcie grając pieśń swego życia na przekór złośliwej Hydrze.


 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE