AUTOR - FRAGMENTY
1
Nie wiedząc jak zacząć wkleił sobie na początek jej zdjęcie. To było zdjęcie z przed paru dobrych lat. Miała wtedy ze dwadzieścia na karku i miała na twarzy ten jeden z tych niezwykłych makijaży. Długo patrzył w jej oczy i próbował coś z nich wyczytać. Chciał napisać o niej artykuł, ale nie miał zbyt wiele informacji. Sam już nie wiedział, czy lepiej jak dziennikarz ma nadmiar informacji, z których musi cierpliwie wyłuskać swoją prawdę, czy może jak ma śladowe informacje, które musi połączyć gęstą siecią własnej narracji? Westchnął i wypił kolejną porcję kawy. Skrzywił się, odezwał się odruch wymiotny. Zacisnął dłoń. Jeszcze raz przejrzał jej profil na fejsie. Rzecz jasna to nie był jej prywatny profil. To był zwykły fanpage. Parę fotek i podstawowe informacje. Nic tu nowego się nie działo od wielu miesięcy i pewnie nic się tu nie wydarzy za kolejne pół roku. Zniknęła tak nagle, przerwała swoją karierę, jakby wyrwała gwałtownie stronicę udanego rozdziału. Choć, czy on był udany, wiedziała tylko ona. I pomyśleć, że gdzieś tam daleko wiedzie ona sobie zwyczajny żywot incognito. Miała dosyć? Manager ją zdradził, a może założyła rodzinę i chciała się poświęcić macierzyństwu? To takie typowe. Chyba zbyt proste jak na nią. Jakieś wskazówki? Nie miała parcia na szkło, więc nawet na Instagramie nie miała swojego prywatnego konta, gdzie mogłaby się chwalić swoim nowym życiem z dala od zgiełku medialnego. Zamknęła za sobą drzwi, uciekła. I co tu więcej napisać? Jedna wątpliwość otwierała kolejną. Dlatego tak ta historia go fascynowała. Był gotów pisać o niej, ale i tak musiał pisać swoją historię. Westchnął i znów napił się kawy. Odczekał chwilę. Zastanawiał się, z której strony wiatr przywieje pierwsze słowa. Wreszcie zaczął uderzać w klawisze, coraz szybciej i coraz mocniej. Pragnął jej historii. Już dochodził. Strumień myśli zaczął napędzać kołowrót, a ten po chwili wprawiał w ruch poszczególne młoteczki z literkami.
I pomyśleć, że może teraz gdzieś tam, daleko, a może bliżej niż nam się wydaje…
Rozkoszuje się teraz porannym słońcem. Leży wygodnie na leżaku, jej stopy, opierają się o balustradę. Służąca wnosi tacę, ostrożnie kładzie i wychodzi. Dzwoni telefon. Leniwie podnosi modny dotykowy model, może nawet złoty… choć niewiele już w nim kontaktów na wagę złota z branży – nie po tym co zrobiła. Przecież olała ich wszystkich, ale jej agent wciąż jej nie odpuszcza. Kiedy widzi jego miniaturkę w kontaktach. Ciężko wzdycha. Zastanawia się, czy odebrać. Wreszcie naciska „łącz”. Jej zmysłowy głos wibruje: „Halo” – mówi leniwie. Głos managera jest pełen pretensji, napięty, skupiony, zabawnie kontrastuje z jej zmysłowym, leniwym głosem. Dobrze słychać, że ona jest w raju i żadne sprawy ją nie obchodzą, podczas gdy on jest w przegrzanym biurze i właśnie luzuje sobie krawat, by głośniej krzyczeć, bierze kolejną chustkę i ociera pot z czoła. Walczy o swoje przetrwanie. Nie ma wątpliwości, to dzięki niej i jej talentowi zarobił sporo. Chciałby, żeby wróciła, chciałby znów zarabiać więcej. Był dla niej zawsze jak starszy brat, ale wciąż ją strofował. Wciąż jej argumentował, że jej fortuna stopnieje, jeśli nie zdecyduje się na ponowne zaprzedanie duszy wytwórni. Olała go. Wreszcie ona powiedziała „dość” i musiał na to przystać. Wszystkie kontrakty wygasły: była wolna. Wiedział, że teraz to ona ustala warunki. Cały drżał, co też wymyśli i czy w ogóle jeszcze wróci. Przeciągnęła się i ziewnęła. Wreszcie oświadczyła:
— Dobrze, wrócę, ale w trochę innym charakterze. Będę zwyczajną piosenkarką klubową. A czemu nie? – W przebraniu nikt mnie nie rozpozna. — Nie był zadowolony z jej propozycji. Właściwie był zdumiony takim obrotem spraw. Co to za powrót wielkiej gwiazdy? Do zwykłego klubu, na małą scenę? To tak jakby Elvis grał na ulicy na zdezelowanej gitarze. „Oszalałaś” — powtarzał. Lecz ona sobie nic z tego nie robiła. Już dawno ograniczyła swoje wydatki, a i ze służbą miała się za niedługo rozstać. Po latach luksusów zapragnęła zwyczajnego życia, choć występów sobie nie odmówiła. „Stać mnie na to” — odpowiedziała mu. Wreszcie się odważyła, stać ją było na inne życie, na wyjście ze schematu. Poczuła się taka wolna i swobodna. Za niedługo miała sprzedać swój apartament i wrócić do miasta. Była gotowa na nową historię.
2
Wielki długi stół i mnóstwo ludzi, cała rodzina, gwar, rozmowy o wszystkim co ważne, CZYLI o zdrowiu, pieniądzach, przyszłości:
— Jak ty sobie wyobrażasz swoją przyszłość? – Nie znosiłem tego pytania. Padało ono zawsze wtedy, gdy dostawałem czapę w szkole i padało ono również podczas obiadu rodzinnego. Padało jak grad, bijąc mnie ze wszystkich stron. Nie potrafiłem powiedzieć z zadartym nosem, że dziś będę strażakiem, a jutro lekarzem. Kuliłem się i marzyłem o powrocie do embrionu w nadziei, że gdybym urodził się powtórnie, odnalazłbym tą najważniejszą odpowiedź, kim mam być. Zatapiałem się w myślach i coś notowałem lub rysowałem. Bawiłem się nieudolnie perspektywą własnej przyszłości, która albo była rajem albo… Armagedonem
— Co ty tam znowu tworzysz? – Pytała starsza kuzynka, rozgarnięta dziewczyna, która skończyła trzy fakultety. Co ja mógłbym tworzyć? Widziałem swoją przyszłość przed kartką papieru, jakbym zawsze chciał zasiadać przed jakimś planem, ale nie mógłbym być architektem, chyba, że te koślawe rysunki odnalazłyby odzwierciedlenie w przestrzeni publicznej. Tylko ja i kartka. Gorzej być nie może. Pamiętam tylko jedno życzliwe spojrzenie w moim kierunku, to było spojrzenie mojego dziadka, który parał się pisarstwem, choć z wykształcenia był prawnikiem.
3
Drzwiczki skrzynki zaskrzypiały uroczo, wyciągnąłem list. Cóż to mogło być? O jasna cholera. Wezwanie od Lernsteina i wspólników. To kancelaria adwokatów, którzy dawno temu prowadzili moje sprawy rodzinne. Czego chcieli? Czegoś ważnego. Nie było rady. Musiałem znowu tam iść, chociaż nie znosiłem tej kancelarii.
Ani się nie obejrzałem, gdy już siedziałem w skórzanym fotelu i oczekiwałem, co też mają mi do powiedzenia prawnicy, którzy byli prawie jak rodzina. Dobrze znali mego dziadka, a mnie pamiętali jeszcze z czasów, gdy chodziłem do liceum. Upokarzające! Przełknąłem ślinę i uważnie śledziłem każdy ruch dystyngowanego pana w wielkich okularach, który uważnie przeglądał dokumenty jak archeolog, starający się odnaleźć pod warstwą prawnych kruczków inną rzeczywistość, bardziej przyjazną jego klientowi.
— Znaleźliśmy w testamencie pańskiego dziadka pewien wpis. – Powiedział i spojrzał na mnie uważnie przez te wielkie okulary. Poczułem się jak pod mikroskopem albo pod rentgenem. W rewanżu zmrużyłem oczy. Prawnik znów spojrzał w dokumenty. Nie chciałem wracać do tej sprawy, ale prawnicy i urzędnicy zawsze znajdują coś nie w porę.
— Co znowu, przecież już zamknęliśmy te sprawy wieki temu. – Odparłem znudzony, bo nie znosiłem tych prawnych zawiłości. Siwy pan jednak nie zraził się moją odpowiedzią i spokojnie wyjaśnił z urokiem dyplomaty:
— Pański dziadek, autor poczytnych powieści… — Poczytnych tylko w pewnym czasie i miejscu. Ale zawsze to fajnie mieć dziadka pisarza. Ja tylko po nim odziedziczyłem skłonność do fantazjowania i pisania różnych dziwnych rzeczy. Dziadek napisał około dwudziestu książek. Miał cierpliwość. Tym bardziej, że jedne przeszły bez echa, drugie odbiły się w pewnych kręgach mocnymi akcentami. Nawet spadły jakieś poważne nagrody i duże tantiemy. No przyznaję, dziadek dokonał przełomu, a ja jako jeden z głównych spadkobierców jego spuścizny mogłem przez jakiś czas spijać śmietankę. Nie było lekko. To bardzo kaloryczna śmietanka. Więc trochę się zaniepokoiłem, że prawnicy znów coś znaleźli w testamencie dziadka. I dlaczego dopiero teraz?! Bałem się, że go unieważnią, albo coś innego. Adwokat na przekór moim obawom kontynuował:
— Autor poczytnych powieści fantasy prosił, aby to pan przeredagował jego ostatnie notatki. Pański dziadek pozostawił pod nasza opieką sporo maszynopisów, które może z pańską pomocą mogły by być wydane. Prosił, by poinformować o tym pana dokładnie pięć lat po jego śmierci. — Wyjaśnił adwokat, znów poprawił swoje okulary i znacząco odchrząknął. Widać, że dziadziuś lubił kontrolować sytuację nawet zza światów i uprzykrzać mi życie. Co za wyczucie z tym czasem. Ja nawet nie wiedziałem, co będę robił za miesiąc, jeśli w ogóle dożyję. Za to mój dziadek, prawnik doskonale wiedział, że za pięć lat po jego śmierci, akurat ja dostanę jego maszynopisy niczym kolejne zobowiązanie wobec zmarłego, który pewnie nie ma tylu zmartwień co ja-żywy. Ale nie chcę tu już ślinić się na melancholijne klimaty i wracać myślami do wiersza „Do trupa” Morsztyna. Zacisnąłem zęby, zdusiłem złość, ale nie byłbym sobą, gdybym nie poprosił o wyjaśnienie tego zapisu:
— Proszę?! Co ja mam redagować? Te bzdurne legendy o elfach i smokach?! — Prawnik uniósł brwi i się tylko uśmiechnął dobrotliwie, po czym od razu wyjaśnił:
— W tym przypadku jest to coś innego.
— Bajeczka dla przedszkolaków? — Nie żałowałem sobie ironii.
— Z tego co wiem, to jakiś kryminał.
— Kryminał? – zainteresowałem się, bo takie historie raczej nie były podobne do twórczości dziadka.
— Jest pan pewien? – Adwokat podał plik maszynopisu i streścił lakonicznie .
— On spotyka tajemniczą ją i ona go zabija, lecz on jakimś cudem ożywa i szuka jej, lecz ona przyznaje, że jest na końcu jego przeznaczeniem. Ona jednak wyznaje, że to wszystko było fikcją.
— Acha! I bajka skończona. – Wyraziłem zachwyt.
— Ciekawe? – z=Zapytał ironicznie adwokat.
— Pańskie streszczenie zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. — Odparłem.
— Cieszę się. Może, gdyby pan do tego przysiadł… pański dziadek liczy właśnie na pana. — Przekonywał delikatnie adwokat.
— A co jeśli tego nie zrobię?! Nie podpiszę. Zostanę ukarany?! Stary rzuci na mnie klątwę zza grobu? — Dopytywałem się.
— W żadnym wypadku. To tylko sugestia ze strony pańskiego dziadka. Do pana należą teraz wszystkie prawa do kontynuacji niedokończonych opowieści pańskiego dziadka. Noo, a to taki bonus, może warto się nad tym pochylić?
— Taak, miło to słyszeć, ale już rozmawiałem o tym w wydawnictwie i udzieliłem im pełnej zgody.
— Na materiały już wydane, a my rozmawiamy o niepublikowanych dotąd historiach. – podkreślił mecenas i sięgnął do szafki, z której wyciągnął metalową skrzynkę, przekręcił kluczyk i otworzył ją. W środku znajdowały się maszynopisy. Było tego naprawdę sporo. Zupełnie jakbym zobaczył 4 tomy encyklopedii. – Taka to była grubość.
— Co ten stary wariat znów napisał? – Oburzyłem się, przerażony wizją sprawdzania tych dokumentów pod kątem spójności logicznej.
— Nie ma pan dobrej opinii o dziadku. – Zauważył mecenas z szyderczym uśmiechem.
— Jestem zmęczony sprawami dziadka, którego już nie ma z nami od paru ładnych lat. On nie żyje i ma święty spokój, a ja żyje w poczuciu obowiązku, aby dokończyć jakieś jego głupie historie.
— Nie powinien pan narzekać, przecież tantiemy ze sprzedaży książek…
— Nie bawi mnie to odcinanie kuponów — Skrzywiłem się.
— Zawsze może się pan zrzec praw, jeśli to kłóci się z pańskimi ideałami. – Dodał adwokat. Tylko zacisnąłem usta, bo przyznam, że jednak fajnie mieć takie źródło dochodów.
— Ok, ma mnie pan, lubię się kłócić z prawnikami. Można wam mówić wszystko, a wy i tak jesteście tak irytująco spokojni. — Adwokat westchnął, oparł się o biurko i spojrzał na skrzynkę.
— Muszę to panu oddać, taka jest wola pańskiego dziadka.
— Nawet z zaświatów wydaje on rozkazy.
— Muszę przyznać, że miał charyzmę.
— Skrzynka szpargałów – Powiedziałem z niechęcią pochylając się nad papierami.
— Albo skrzynia skarbów. Kto wie, ile tu jest potencjalnych bestsellerów. – Niech pan podpisze, że to przyjął.
— Dlaczego akurat teraz? Czemu nie za dziesięć lat. — Adwokat wzruszył ramionami.
— Właśnie teraz pański dziadek sobie tego zażyczył wedle testamentu.
— Zażyczył. — Prychnąłem.
— No śmiało, jeden podpis i koniec sprawy. — Zachęcał mecenas, podając mi piękny długopis ze złoceniami, jakby to ręka wielkiego bajarza podawała mi pióro, by znów zaczął pisać swoją wielką przygodę. Spojrzałem na niego, to znowu na skrzynkę…
— A niech tam! – Jęknąłem i zamaszyście się podpisałem.
— Następnym razem spotkamy się, jak będę spisywał własną ostatnią wolę. — Powiedziałem
— Ma pan spadkobierców?
— Na pewno się ktoś znajdzie, kogo będę chciał unieszczęśliwić swoim brzemieniem. Może pan albo moje jakieś nieślubne dziecko. — Wycedziłem przez zęby. Adwokat schował swoje okularki do kieszeni i odebrał ode mnie dokumenty.
— Muszę przyznać, że lubię te nasze rozmowy, pan pisze historie i piosenki, a ja czytam przepisy, z którymi musi się pan pogodzić.
— Ja wciąż tworzę sobie nowe przepisy, a pan porusza się po idealnie zadbanym ogrodzie, gdzie każdy przepis ma swoje miejsce.
— Zatem kto znajduje się naprawdę w tym pokoju?
— Może wieczny uciekinier i strażnik? — Powiedziałem od niechcenia.
— Ciekawa metafora. — Stwierdził na pożegnanie adwokat, ale wiedziałem, że mu się nie podobała. Próbował być miły do ostatniej chwili.
— Ale nie samą metaforą żyje człowiek.
— Właśnie po to tu jestem, gdy metafory się kończą i prawo trzeba odnieść do rzeczywistości – przyznał mecenas.
4
Jestem autorem, co to znaczy? Zamiast żyć, ja wolę tworzyć. Ale to za mało. Być autorem to widzieć w każdej zwykłej sytuacji niezwykłą sytuacją liryczną, głębszy sens – jeśli wolisz. Tym się zajmuję, dokańczaniem zwyczajnych historii, które zmieniają się pod moją ręką w osobliwe baśnie. Rzadko kto kończy przyzwoicie. Kolacja, szampan, seks, dobra puenta, wstyd, śniadanie, żal, biegunka, czerstwy chleb, post.
5
I już po Fryderykach. Klasnąłem w dłonie i przeżułem ostatniego, słonego paluszka. Nie dostałem w tym roku żadnego. Chyba nigdy nie dostałem, ale kiedyś, kiedyś to ja byłem gwiazdą olimpu niż ci wszyscy artyści dziś razem wzięci. Szarpię z nudów struny gitary basowej od ziomka, który kiedyś mi ją pożyczył ale się zaćpał i tak została ta gitara. Dziwne to środowisko. Nigdy nie wiesz z kim, jak i kiedy, po raz ostatni? Kto ma humory, kto problemy finansowe. Najważniejszy w końcu jest hit, wtedy masz przyjaciół, no powiedzmy kontakty i możliwości. A teraz szarpię te struny jak błazen w żółtych szatach z dworu karmazynowego króla albo ten błazen z obrazu Halsa, który gra sobie na lutni i zagadkowo się uśmiecha, łącząc w sobie ironię i ból. Ale nie gram żadnej melodii. Dziś po prostu szarpię emocję, jakbym przejeżdżał kijkiem po żebrach. Boli ta bezradność wobec formy. Dziś mi jakoś wena nie stroi. Czasem jest to impuls, pstryk, żarówka i znów świecisz blaskiem niezwykłym, teraz jednak jest to męczarnia, także dla was, że musicie to czytać. Ja poniekąd siebie oszukuję, że coś piszę, że stawiam litery. Nie wnoszę nic do akcji. Kumuluje nastroje i tyle. Za chwilę będzie można się udusić w tym dymie. Bo nic się w gruncie rzeczy się nie dzieje, trwam cierpliwie nad brzegiem i czekam na lepszy wiatr. Póki co może spotkania z przyszłymi gwiazdami poprawią mi nastrój.
— Musze się panu zwierzyć, boję się okropnie. — Powiedział debiutant drżącym głosem.
— Czego? – Zdziwiłem się, siedząc naprzeciwko obiecującej gwiazdy.
— Tego, czy dam radę. – Wydusił z siebie, jakby miał za chwilę się zwymiotować.
— To po co pan wybrał taką profesję?
— No jak to, chcę to robić?
— To dobrze, że chce pan to robić. Ale nie sprzedaje pan smacznych drożdżówek, tylko swoją sztukę, którą albo ktoś się zainteresuje, albo ją odrzuci. I bez niej można żyć, bez pieczywa już trudniej.
— Ja nie jem pieczywa.
— Wiem, jest pan na diecie bezglutenowej
— Właśnie.
— Tiaaaaaak. — Wzdycham i oglądam się na sufit.
Próbuję zrozumieć Krzyśka. Na pięć napisanych piosenek może jedna przypasuje mu do gustu, ale czy on wydobędzie z niej to, co powinien? Wykonanie i aranżacja to równie istotne elementy jak sama muzyka. „Za długie, za nudne, za staroświeckie, tandetny aranż” — zazwyczaj to słyszę z ust tego buca z wytwórni. Do pewnego stopnia ma rację, aranż to potęga. „Like a rolling stone” w wykonaniu Rolling Stonesów brzmi według mnie lepiej niż w wydaniu Dylana, „Private emotion” lepiej wyraża Ricky Martin niż oryginalna aranżacja Hootersów, a „I will always love you” jest głębsza w wersji Houston niż Parton.
Jeszcze raz przewijam próbkę wokalną Krzyśka. To mi zupełnie nie pasuje. Klikam, szukam ciekawego fragmentu. Nic. Jak napisać coś dobrego, chwytliwego, coś w sam raz dla tego szczyla, który wreszcie osiągnąłby ten swój upragniony sukces i podzielił się tantiemami ze mną. Z jednej kanapy przechodzę na drugą. Biorę dyktafon, ustawiam „rec”. Krzysiek już sobie poszedł. Jestem tylko ja i moje myśli. Szukam źródła. Zaczynam swój twórczy rytuał niczym szaman. Uderzam pałeczkami w poduszkę jak różdżkami i wyczarowuje sobie prostą melodyjkę. Rytm, tempo, puls, bicie serca, od tego zaczyna się życie przeboju. To taki mój jam session z sobą samym. Niejeden się uśmieje widząc to. Ale tak pracuję i próbuję dotrzeć na miejsce, z którego dawno spadłem. Bo trzeba wam wiedzieć, że kiedyś napisałem wiele hitów.
A wszystko zaczęło się od spotkania dawnego kolegi z podwórka, który mi żalił się przy piwie, że z zespołem potrzebują na swoją debiutancką płytę jakiejś chwytliwej piosenki, która by przyciągnęła publiczność. Potrzebowali rozpaczliwie singla. Minęło wiele tygodni, ale ta myśl nie dawała mi spokoju. Lubiłem i nadal lubię takie twórcze wyzwania. To jak rozwiązywanie rebusów, by uciec od nudy życia. Rozpaczliwie pragniesz coś narysować, napisać, zagrać, by tak wypełnić kolejny fragment układanki. Dziś piszę artykuły i historyjki. Żongluję słowami i dźwiękami, jak tylko potrafię, choć niejeden raz wszystko leci mi na głowę. Ale na samym początku, gdy miałem dwadzieścia jeden lat, wtedy poczułem, że mógłbym spróbować w muzyce. Czemu nie? To jak wypełnianie kuponu na loterię i potem dylemat, czy wreszcie go posłać? Zastanowiłem się chwilę i sięgnąłem do swoich notatek na dyktafonie. Jeszcze raz to zmontowałem i zmieniłem nieco tekst, a potem zaprezentowałem pomysł koledze, któremu się to spodobało, a co najważniejsze spodobało się to innym i podoba się im do dziś, skoro wciąż w radiu to puszczają. To był przebój zespołu Pluggers: „Biegnąc za wiatrem” — informuje głębokim głosem pan prezenter w radiu. Chociaż tyle mi się udało. Tak, w moim przypadku słowo „udało” jest najodpowiedniejsze. Bo miałem sporo szczęścia. Zawsze, gdy leci ta piosenka, czuję tak wspaniale, jakbym w tej piosence ukrył swoją młodzieńczą radość. A potem czujesz, że mógłbyś tak biec cały czas jak w tej pięknej scenie z „Rydwanów ognia”. Czujesz, że dorównasz tym wszystkim z pierwszych miejsc list przebojów. Dokopiesz im. I do dziś nie skopałem żadnemu tyłka. Pauza.
Idę sobie i roznoszę cuda. Ja niepozorny. Ja nieprawdopodobny, ciągnący za sobą orszak genialnych myśli. Rzucam złotym pyłem i patrzę, jak kiełkują te ziarna nowy idei, pieśni wolności i hymnów życia. Jakiś dwóch opryszków śledzi mnie bacznie, ale nie boję się ich, nie tym razem, gdy bije ze mnie taka pewność i taka twórczość. Czuję się jak Mesjasz, który przychodzi na jałową ziemię, by zbawić ją od wszelkiej pustki i ciszy. Wytrzymaj jeszcze mój czytelniku natężenie egocentryzmu. Już dochodzę, jestem blisko, tuż za rogiem…huk.
— Znów śpisz? – Usłyszałem nad sobą znudzony głos kobiecy, zmysłowy, słodki, ale nade wszystko wyrażony tym nieznośnym protekcjonalnym tonem. Otworzyłem oczy. Uniosłem kurtyny. Nie było oklasków. To realność zdzieliła mnie po łbie. Ujrzałem nad sobą anioła… nie czekaj to Monika, ale nie ta od ratownika. To moja agentka, menadżerka, taka starsza siostra, żona od interesów. Dzięki niej zrozumiałem, jak to jest w małżeństwie. Dyscyplina. To ja rzucam się na prawo, lewo, a ona ma bat, który uderza mocno, bym się opamiętał. Co za chora fantazja. Ale menadżerka jest jak treserka, trenerka. Zawsze zjawia się nie w porę i znów każe myśleć o karierze, bo inaczej finanse mi się posypią itd.
— Masz coś na zapleczu, jakiś pomysł, jakiś świstek czegoś? – Zapytała jak nauczycielka, która chce mi dać ostatnią szansę przed uznaniem mnie za nieprzygotowanego i nagrodzeniem mnie odpowiednią za to oceną. Pokazałem jej dla żartu papier toaletowy.
— Bardzo śmieszne. — Westchnęła.
— Ale jak zwykle ty nie chcesz się śmiać.
— Nie ociągaj się. Wstawaj
— Daj spokój, nie wyciągniesz ode mnie dzisiaj nic. Czuję się rozbity.
— Obiecałeś tydzień temu. — Pogroziła palcem. Zmrużyłem oczy. Znów się przeciągnąłem.
— Jest jedenasta. – Stwierdziłem półprzytomny, spoglądając na zegarek
— Tydzień później! – Syknęła.
— Tworzył tydzień i odpoczął
— Daruj sobie klasyki.
— Genezis się przeciągnęło, przyznaję.
— Przeciągasz strunę wystarczająco długo. — Podeszła do mego biurka i zerknęła na szpargały. Wstałem z łóżka.
— Przecież wiesz, że nie lubię instrumentów strunowych
— Przymknij się! — Miała już dosyć dwuznaczności na dziś.
— Nie rozmawiajmy o tej porze, to zbrodnia!
— Na początku było słowo! I gdzie są te słowa, gdzie muzyka. — Naciskała.
— Nie wyganiaj mnie jeszcze z raju. — Błagałem.
— Już się obudziłeś.
— Więc ty niewiasto podajesz mi zatruty owoc? – Odparłem nie kryjąc niezadowolenia.
— I wypędziłam cię do rzeczywistości.
— Do piekła.
— Skończmy tą gierki słowne. — Założyła ręce
— Tak się dobrze przechodzi z lekkich fraz do ciężkich zdań.
— Ostatnio same toporne zdania tworzysz. — Powiedziała niezadowolona i jeszcze raz przejrzała różne kartki, które walały się na biurku. Poprawiłem koszulę i wypiłem trochę wody.
— Przecież wiesz, jaki mam rytm dnia. Nie funkcjonuję o tej porze. Głównie w nocy tworzę, a w dzień się nastrajam – tłumaczyłem z kwaśną miną, a ona słuchała trzymając ręce na biodrach. W jej oczach wirowały błyskawice, zaś usta miała zaciśnięte, jakby trzymała za ich żelazną kratą prawdziwą bestię, która za chwilę się na mnie rzuci. Nadchodząca furia dziwnie kontrastowała z ciemno zielonym kostiumem wziętej managerki, choć chyba bardziej pasowałyby jej bezpieczne szarości. A zresztą co ja mogę o tym wiedzieć, mam na sobie pogniecioną koszulkę z Tomem i Jerrym jak Beksiński u Jagielskiego.
— Na litość boską, masz dziś spotkanie w wydawnictwie. Miałeś przecież dopracować ten szkic.
— Szkic, a nie historię. — Poprawiłem i znów wziąłem łyk wody.
— Będzie historia, będą zadowoleni, będzie książka, będzie bestseller. — Układała swój ciąg logiczny.
— Lecz wciąż jest jedna niewiadoma.
— Jaka znowuż? — Zapytała zawiedziona. Usiadłem na krześle i spojrzałem bezradnie na te wszystkie papiery, których połowa pewnie wyląduje w niszczarce.
— O czym ma to być? – Odgiąłem się na krześle i przypatrywałem się jej. Lubiłem ją wyprowadzać z równowagi. Wtedy doświadczaliśmy tak skrajnych emocji jak pasji i gniewu. Wtedy czułem, że komuś zależy na mnie. Wtedy wreszcie pośród skrajnych emocji moje sflaczałe struny się napinały i zaczynały drgać, wydając jakieś interesujące dźwięki, frazy, zdania.
— Będzie historia, będzie… — Znów drążyła.
— Nie rób mi tu coacha. Mam masę historyjek w głowie, ale żadnej nie potrafię na tyle rozwinąć, aby na kilkudziesięciu stronach czytelnik wytrzymał. Mam za to parę szkiców piosenek.
— To już coś. Odrobiłeś jednak w połowie zadanie.
— Ta twoja perwersja, ty jako nauczycielka, a ja jako uczeń. — Powiedziałem rozmarzony.
— Zmień porno na coś bardziej ciekawego. — Ucięła gwałtownie.
— Kiedy właśnie tego ludzkość pragnie. Instynkty to żyła złota.
— Skoro masz te szkice. Dziś masz przecież także spotkanie z nowym wokalistą.
— Dwa spotkania w jednym dniu. — Powiedziałem z obrzydzeniem.
— Do wydawnictwa się nie wyrobisz. Wiedziałam o tym, więc odwołałam.
— Nie wierzysz we mnie?
— Po prostu cię znam. – Odparła krótko.
— Mało kto mnie zna, nawet ja sam.
— Znam cię jak matka i siostra
— I żona. — Dodałem grożąc palcem.
— Nie pozwalaj sobie.
— Z kim do diabła to spotkanie?!
— Z Mironem?
— To poeta? — Zdziwiłem się.
— Wokalista! Taki pseudonim ma. Nie, czekaj, to właściwie jego prawdziwe imię, ale na tyle oryginalne, by stało się sceniczną nazwą. — Wyjaśniła, rzucając mi na kolana notkę o nim.
— Nigdy o nim nie słyszałem.
— I dobrze, masz zachować świeżość i być otwartym na nowe talenty. — Przykazała i odetchnęła, jakby już powiedziała najgorsze.
— Żebym ja chociaż był w formie.
— Nigdy nie będziesz, ale z tego przynajmniej powstaje jakaś twórczość i jakiś zysk, z którego musisz mi wypłacić moją stawkę.
— Troszczysz się o swoje, a ja…
— Bo o ciebie jakoś nie mam siły. — Rozłożyłem się na kanapie. Chciałem znowu spać.
— Jeszcze śpisz — zapytała wrednym tonem
— Próbuję.
— Ach, bym zapomniała. Zespół Holders pozywa cię za kradzież melodii do piosenki „Jak dalej, jak wyżej” – oświadczyła z triumfem, jakby się cieszyła. Skuteczna pobudka. Teraz poczułem, jakby coś mnie walnęło w głowę. Zrobiłem wielkie oczy, świadomość uderzyła i spadła wielką lawiną na moje elizejskie pola, po których jeszcze błogo spacerowałem i latałem. Zerwałem się z kanapy na równe nogi i zapytałem z krzykiem.
— Co ty opowiadasz?!
— No, wreszcie się obudziłeś. – Powiedziała zadowolona i przysiadła na kancie biurka.
— Żartujesz?
— Nie, widać, że jesteś trzeźwy.
— Żartujesz, oni mnie naprawdę pozwali? — Zapytałem przerażony… jej spokojem.
— A co się tak dziwisz. Pierwszy raz cię pozywają? Mieliśmy już takie przygody i zawsze racja była po naszej stronie. Każdy chce uszczknąć, jak kawałek staje się popularny!
— No wiesz, czasem człowiek nie wie, co pisze. Coś sobie przypomni, coś zasłyszy gdzieś u kogoś i potem masz…
— Oni swoją piosenkę wydali trzy lata po twoim wejściu
— To jeszcze niczego nie dowodzi. – Powiedziałem przezornie, myśląc, jakie odszkodowanie będę musiał zapłacić, jeśli nie udowodnię swojej racji. Aż mnie przeszły ciarki. Okryłem się pledem i przeszedłem po pokoju tam z powrotem.
— A co?! Ściągnąłeś od nich, przecież oni jeszcze wtedy nawet nie publikowali. To raczej MY moglibyśmy ich pozwać.
— Mam dosyć procesów. Nie chcę takiej popularności. — Skrzywiłem się.
— W twojej profesji by się to przydało, bo już mocno obrosłeś kurzem. A co do procesów. — Tu zawiesiła głos, sprawdziła kalendarz i dodała — Masz za sobą zaledwie trzy.
— AŻ trzy i wystarczy. Trzy razy byłem skarżony o plagiat.
— Nie jest źle. — Znów próbowała mnie uspokoić
— Nie jest dobrze. Mieć pomysły to niebezpieczna sprawa, a potem je wydać, o zgrozo. Czy jakiś hydraulik skarży innego hydraulika, że ten ściągnął jego arcydzieło?
— Jeśli uszkodził rurkę?
— No dobra, zły przykład.
— Nie bredź już. Pamiętaj! Spotkanie! — Przykazała.
6
Siedział ten jegomość o idealnym wizerunku amanta, siedział na kanapie i z wielką dumą podkreślał swoje postępy w twórczej pracy.
— Tak więc mam już nagrane trzy piosenki na nowy album. Pisali dla mnie Marina Stal, Małużyński, jeszcze…
— Małużysńki, co pan powie – ożywiłem się, zdejmując nogę z nogi.
— Ja też byłem zaskoczony mile. On sam nalegał. Widać, chyba dostrzegł mój talent i stwierdził, że pragnie jakiejś odmiany dla siebie ale i dla mnie.
— Ale Małużyński to kompozytor klasyczny… — Nadal się dziwiłem.
— No tak, ale co z tego, że niby ja jestem za słaby na takiego konduktora?! – Dziwił się. Jakbyś zgadł mój drogi, to miałem na myśli. Ale z drugiej strony. Kim ja też byłem, by krytykować go. Przecież sam układałem melodie na wyczucie nagrywając je na dyktafonie, a o pięcioliniach i partyturach nie miałem zielonego pojęcia.
— Jestem naprawdę zaskoczony.
— On napisał dla mnie symfonię.
— A wytwórnia się zgadza na takie coś? Nie chcę być złośliwy, ale wyjdzie z tego niezły misz-masz. – Sięgnąłem po szklankę z wodą i wypiłem niepotrzebnie, znaczył chlapnąłem. — Miron zerknął na mnie z ukosa i odparł z wyższością.
— Dali mi wolną rękę. Nagram i tak więcej, a oni wybiorą z tego odpowiedni zbiór…
— Tak konstelację gwiazd, po których dojdzie pan do Oriona. — Powiedziałem do siebie, ale zbyt głośno, bo Miron od razu zareagował:
— Słucham?
— Nie nic, tak sobie tylko mówię.
— Zatem, mogę na pana liczyć? Słuchał pan już moich piosenek? Więc…
— Ale nie oczekuje pan chyba ode mnie symfonii
— Od pana nie spodziewam się jakieś wybitnej symfonii. Chcę czegoś prostego, chwytliwego, powiedziałbym jarmarcznego, wypełniacza – Wyjaśnił.
— Tak. — Odparłem dusząc w sobie niezadowolenie. Ale przecież takim autorem byłem: prostym aż za bardzo, mam nadzieję że nie obciachowym. Choć kto wie, przecież mody się zmieniają. Tylko nieliczni mają szczęście pokryć się godnie patyną i stać się modnymi klasykami.
— Zobaczę co się da zrobić. – Obiecałem. Odetchnąłem, gdy wyszedł. Rety, czym on się perfumuję? Bezczelnością czy chamstwem.
7
Czasem mam wrażenie, że jestem jak ta znudzona komisja w Idolu, która coraz częściej zadaje sobie pytanie, co tu robi i czego ci ludzie chcą na miłość boską. Śpiewają o wszystkim, chcą się pokazać, walczą o swoje. Jedni śpiewają czysto, ale są nijacy, inni charczą jak Tom Waits, ale za to są wyraziści. Są oryginalni. Kogo chce publiczność? Kto naprawdę poradzi sobie na scenie? I kto z nich ma pomysł na siebie, tak że za trzydzieści lat będzie równie świeży i ciekawy jak na początku. Nie mam szklanej kuli. Mam tylko przeczucia, które coraz częściej mnie zawodzą. Mój luźny szkic rzucony tu i tam niczym kod DNA szuka swego wyraziciela i nigdy nie wiem, kto w pełni zidentyfikuje się z tym utworem.
Bo nagle stanie się on interesujący w wykonaniu kogoś, kogo nawet bym nie podejrzewał o takie wyczucie. I znów zapomniana piosenka staje się hitem, a ja wracam do łask.
8
— Może zerkniesz na to? – Monika wyjęła ze swojej skórzanej aktówki jakiś papier.
— Kolejny pozew? – Zapytałem, trzymając na czole kompres. Monika uśmiechnęła się chytro i odparła.
— Otóż nie, to jest zaproszenie do teatru.
— Do teatru, po co?!
— No jak to, nie pamiętasz. Dałeś zgodę na adaptację jednej z opowieści dziadka w teatrze.
— O Boże, tylko nie to. Wolę już kino.
— Bo są większe pieniądze? – Przejrzała mnie.
— Nie tylko, po prostu, kino to moje dzieciństwo, kasety wideo, no wiesz…
— Te romantyczne taśmy, rwące się w najważniejszym momencie.
— Żebyś wiedziała. – Ożywiłem się.
— Taak.
— A teatr, to sama rozumiesz.
— Zbyt elitarny?
— Chyba.
— Czyli do kosza?
— Oczywiście, a pieniądze na konto. – Zarządziłem, zgniotła papier i cisnęła kulą do pojemnika. Kiwnąłem głową i znów zatopiłem się w myślach.
— Rozumiem, że pozostałe zaproszenia…
— Nie chcę nic! A na przyszłość nie będziemy udostępniali tylu praw, to rozrzutność.
— To ci pozwala opłacić niezbędne luksusy w tej twojej samotni.
— Niech zgadnę: wodę, gaz, elektryczność… i ciebie?
— Ja biorę najwięcej.
— Dlatego mówię do ciebie „najdroższa”.
— Nie jesteś samowystarczalny.
— Jestem jednoosobową fabryką. — Oświadczyłem z dumą.
— Która ostatnio źle przędzie.
— Pewnie za niedługo będę musiał się spalić, jak w „Ziemi obiecanej”, żeby wyjść na swoje
— Niewykluczone.
— To ty oczywiście mi szykujesz stos czarownico!
— Jeszcze słowo. – Obróciła się na pięcie i pogroziła mi palcem.
— Ooo, już się ciebie boję.
— Musisz się otworzyć na więcej, bo tu sam w tych czterech ścianach nic nie wyczarujesz.
Siedzisz w tej swojej jaskini jak jakiś dzikus! — Może miała rację. Nie można czerpać z własnej próżni. Trzeba wciąż obcować z bliźnim, a gdy dość cię zranią i wycałują, gdy powierzą ci różne tajemnice, przelej je na papier. Zdradź ich. „Ona powie ci wszystko, ty wtedy się odwróć i odejdź” jak śpiewał Dream Theater w „Hollow year”s. Odejdź z tą tajemnicą i przełóż ją na swój język. Napisz cudowny utwór, który dotknie, wzruszy innych bliźnich. Bądź ofiarą, która przybija się do nowej litery, by wreszcie po długim czasie, stworzyć cały tekst.
— Przejdź się, wystaw na świat. – Zaproponowała w końcu.
— O tej porze, to samobójstwo. Jestem za bardzo nabuzowany.
— Może…
— Chcesz mi ustawiać życie?
— Parę ulic stąd otworzyli ciekawą restaurację, spróbuj. – Zachęcała, po czym nalała sobie soku pomarańczowego i wypiła.
9
100 piosenek i nadal nic. A powiadają, że za siódmym razem skacze się po sukces, jak 7up. Dwa proste akordy zapętlone na taśmie, monotonna melodia odtwarzana od rana do wieczora. I jeszcze raz aż znajdę dźwięk, z którym się zaprzyjaźnię. Słowa, jakieś wariacje, bridge, refren, solo. Długo niesłyszalne oklaski, pal licho oklaski. Tantiemy! Noc pełna marzeń oczekiwań, szkiców odważnych na życie. I te cholerne motocykle ścigające się w nocy po pustej autostradzie, jak pomysły w mojej głowie. No który pierwszy wybuchnie?
Uff, udało się, napisałem w tym tygodniu dwunastą piosenkę. To mój rekord, ale cóż z tego. Nikt ich nie chce kupić. Czekają w archiwum i dojrzewają na swojego właściwego wykonawcę. Aż strach pomyśleć, że może on jeszcze się nie narodził. „Kupta piosenki, świeże, dobre, prosto z sadu!” Czuję się jak akwizytor albo ten gość na targu z bateriami. Patrzę na notowania moich poprzednich piosenek, jak na wykresy giełdowe. Jest nieźle. Chociaż to odcinanie kuponów od staroci. Przynajmniej zawsze mogę opłacić rachunki, ale to przecież minimum. Gdybym wymyślił coś wielkiego. Lekarstwo na raka? Nie jestem miss świata. Param się pisaniem różnych dziwnych rzeczy. Copywriter. Autor na litość boską! Ale na swoich warunkach.
Nazywam się Daniel ArelRant, w skrócie DAR, bo każdemu innemu artyście posyłam dar, który mógłby go wywindować na szczyty, ale póki co nie osiągnąłem fenomenu godnego Beatlesów. Ale wierzcie lub nie, mam za sobą parę wielkich hitów. Chyba już wam o tym pisałem. Wybaczcie. Lubię do tego wracać. Szczególnie teraz, gdy patrzę w zwierciadło, by zmierzyć się ze swoimi emocjami.
Ja — ten nieco obdarty, nieogolony, niepozorny. Doświadczyłem tej wspaniałej rozkoszy i wygrałem wielką loterię. Ale tylko raz. Dlatego nie mam willi z basenem. W dobie mp3 wystarczy mi skromne m3. Jestem minimalistą i rzemieślnikiem, który cierpliwie czeka, aż złota rybka złapie się na moje zardzewiałe haczyki. Moi starzy partnerzy od sukcesu: wytwórnie, artyści już zapomnieli o mnie. Dzwonimy do siebie rzadko i wymieniamy grzeczne uwagi o tym, kto co napisał i ile mu się należy.
Niektórzy na przykład nie życzą sobie, by we wkładkach do płyt były podane dane autorów. Wtedy to przyjmuję rolę ghostwritera. Nawet nie macie pojęcia, co ja pisałem i komu pomogłem dokończyć ostatnie rozdziały. Nie mogę powiedzieć. Złamałbym umowę. Ta pisanina dla kogoś? To nawet mi jest bliższe. Sam czuje się jak duch, który przenika wszystkie sprawy, ale nigdy ich w pełni nie doświadcza. Albo klawiatura komputera, albo klawiatura od organów i tu i tam czernie i biele. Proste znaki ustawiające nowe labirynty narracji. Uparcie w nie uderzam, wierząc, że przebiję się do tej właściwej historii, która okaże się bestsellerem na długie lata. Póki co te wzniosłe chwile sobie darujmy. Proza życia. Mozolne przekładanie akapitów, by stanowiły drogę do celu bohatera.
Drugie śniadanie, spacer od przedpokoju do pokoju. Senność, herbata, kawa, paliwo, by znów silnik wyobraźni zapalił. No odpal że to do cholery! Radio cicho buczy. Skaczę z tekstu na muzykę, bo w niej czuję większą wolność i swobodę w wyrażaniu emocji. Jakbym wracał do źródła, do pierwotnego języka. Obracam igłą w tę w tę, trzaski, szumy, zupełnie jak w głowie, w której toczą się błyskawice, aż nagle miły głos obwieszcza „Tu radio RMP. FM, a teraz trochę klasyki i zespół Pluggers”. — Znów to puszczają, klasykę, która podobno nigdy się nie zestarzeje. Znów czuję się wspaniale, jak wtedy, gdy nocą napisałem tą piosenkę.
Nocą najlepiej się plami białą kartę, grzeszy, ile tylko można, nie widać jeszcze wstydu, jaki przyniesie poranek, który odkryje grafomanię, ale jakoś trzeba próbować. W nocy jesteś artystą, żywiołowym kochankiem, a w dzień przykładnym mężem-redaktorem, który ostrożnie stawia przecinki między uczuciami. Do dziś nie wiem, na czym polega ten fenomen, że wystarczy chwila, by napisać coś ciekawego, tak jakby od niechcenia, wtedy podobno powstaje hit, jak zapewniał Freddie Mercury. A gdy się męczysz, szukasz odpowiedniej formy, wychodzi zawsze… zwyczajnie.
Długo wpatruję się w biel i czerń klawiatury, by jakoś ogarnąć burzę emocji, jaka się we mnie kłębi, chcę wszystko uprościć, jak tylko się da. Tekst, muzyka. Zawsze ten sam chaos. Czy jestem gotów coś napisać? Czy dzisiaj się uda? Cały drżę jak przed pierwszym słowem. Ale szukam uparcie czegoś poza tym znakiem, szukam samej opowieści, szukam samej melodii. Uwierzcie mi, że te kreseczki i kółeczka na pięciolinii to do dziś dla mnie abstrakcja. A czy Phil Collins potrzebował nut, by napisać „Against all ods?” Nie potrzebujemy szkoły – głosili Pink Floyd. – i to właśnie ICH, tych muzyków bez formalnej edukacji grają dziś filharmonicy po konserwatoriach, by tak wypełnić szczelnie sale koncertowe. Tak naprawdę w tej magicznej recepturze wystarczy jeden chwytliwy riff. Ten jeden wyjątkowy Riff, który sprawia, że ludzie w biurze słysząc twój utwór stukają w rytm obcasami lub mimowolnie uderzają dłońmi o kolana. Uwalnia się energia, puls płynie swobodniej i wszystko zaczyna układać lepiej. Nieśmiertelne zdanie w opowieści i nieśmiertelny riff w muzyce. To już dawno wiedział Ritchie Blackmore pisząc „Smoke on the water”, sztandarowy utwór, od którego większość początkujących zespołów zaczyna swoje próby.
Tak jak my zaczęliśmy pewnego czerwcowego ranka w liceum. Już mało kto chodził z książkami, chyba, że ci nadgorliwi i zdesperowani walczący o oceny. Gorąca końcówka czerwca służyła większości uczniom do celów towarzyskich i rozrywkowych. „Zagrajmy sobie” — zaproponował Zbychu, widząc, że czterech pozostałych przyniosło wiosła i tak popłynęliśmy z nurtem wyobraźni. W ostatniej chwili dołączył do nas najstarszy koleś o przezwisku Majster. To on dzierżył pałeczki… do chińskiego żarcia, a bębny sobie zrobił z puszek i naciągniętych na nie prezerwatyw – miał spory zapas. Gorące latynoskie rytmy. Cały ten prowizoryczny zestaw brzmiał jak timbalesy, a akustyczne gitary dodawały nam uroku Chipsy Kings. Graliśmy w siłowni, gdzie było dodatkowo mnóstwo różnych metalowych, dźwięcznych przedmiotów, które w sali o sporym pogłosie brzmiały naprawdę ciekawie. Odgrzaliśmy na sentymentalnym ogniu wszystkie znane nam standardy, nie odmawiając sobie pomyłek i fałszywych nut, a dookoła nas roztaczała się jakaś dziwna, wręcz rodzinna atmosfera.
Do dziś zresztą mnie to zdumiewa, że będąc w różnym wieku, mając zupełnie różne charaktery, przez te parę godzin czuliśmy to niezwykłe porozumienie. Boże już zapomniałem, jak dawno temu tak bez kłopotu porozumiewałem się z innymi ludźmi.
10
Bez przerwy obserwuję, analizuję, gromadzę dane jak agent. Potem wracam do swego laboratorium, gdzie odmierzam środki ekspresji, by uzyskać wzruszenie, radość, smutek, żal… cokolwiek z tego wielkiego katalogu. Znieczulam się Burbonem – jeden kieliszek, „nie więcej, nie mniej” – jak mawiał Roger Taylor. Mielę to wszystko w umyśle a potem jak w biegunce roznosi mnie na wszystkie strony. Nie wytrzymuję, muszę to wydalić. OOOOooo, szlag – ileż to wysiłku trzeba, by to wreszcie wyleciało z ciebie. Pół godziny na toalecie, jak parę godzin przy biurku, by napisać coś sensownego, choć jeden akapit, albo zwrotkę które wbiją w ziemię (dlatego w toalecie mam notatnik). Niestrawności zawsze idą w parzę z mękami twórczymi. Zastój żołądkowy równa się zastojowi sprzecznych myśli, które kumulują się jak gazy. Trzeba znaleźć wyjście pośród tych duchów wszelkach. Koniecznie, bo człowiek się udusi. Twórczość to wydalanie i lepienie. Glina i g… — łatwo skojarzyć, ale nie zawsze to, co wyleci może być coś warte. „Mam pomysła”, jak powiadał Kiepski – kiepski pomysł i znów poczucie klęski. Balansowanie między samouwielbieniem i zwątpieniem. Mimo wszystko pisać i nie przerywać — tak jak w seksie. Całować, gryźć, wysysać krew z bohaterów, którzy tobie zaufali, którzy ci opowiedzieli coś ważnego. A gdy już się opijesz ich krwi, najwyższy czas pisać tym brunatnym atramentem nową historię. Pisać, aż nie doznasz krwotoku.
11
No pięknie, rurka cieknie! Potrzebuję pomocy, z rurki się leje!
– To do urologa! – Odpowiada jowialny, wąsaty Majster.
– W kaloryferze!
– No tak! – zgadza się ze mną i zamyśla jak filozof jakiś. Trzęsę się ze złości, stojąc w kałuży. Wreszcie fachowiec zabiera się do roboty. Uderza, rozkręca i gwiżdże sobie melodię z „Mostu na rzeką Kwai”, choć „Czarodziejski flet” byłby lepszy. A ja na czym skończyłem?
— Pan coś do mnie mówił? – pyta Majster. No właśnie, ja zawsze gadam do siebie, by zebrać myśli. Majster znów pogwizduje.
Tymczasem. Siadam przed kartką papieru, nasłuchuję, czy ktoś nie puka. Powietrze wręcz drży od pomysłów, ale i negatywnych fluidów. Wścibska sąsiadka puka dziś już czwarty raz, jak zbędny akcent perkusyjny. „Otworzyć?” — Pyta Majster, który właśnie zrobił sobie przerwę na kanapkę.
— Nie, szkoda Pańskich nerwów! — Odpowiadam. Majster wzrusza ramionami i kończy kanapkę. Wracam do meczu ze swoimi myślami. Gwizdek, z nikąd zjawia się armia duchów, jak z tej ilustracji do Don Kichote’ a. Moje prośby do wyższej instancji – Wielkiej Inspiracji się materializują. Zamierzam dziś zebrać obfity plon. Siadam na ławie i patrzę jak moja drużyna różnorakich stanów, charakterów, nastrojów biega po boisku i kopie między sobą kulę potencjału, niewyrobionego pomysłu. Podawajcie między sobą! Rzecz w tym, by toczyła się lekko jak popowy kawałek, aż w porę trafi do bramki, by odbiorca coś poczuł – to będzie mój gol. Moje log, logos, pierwsze słowo, burza, trzęsienie ziemi! Co za ekstaza.
— „Oż ty skurczybyku”. — Mówi do siebie Majster i zaciska ostatnią śrubę, po czym znów gwiżdże sobie wesoło. Tymczasem ja jeszcze szukam odpowiedniego tempa, by wyrazić swój kondukt myśli. Czasem dźwięczna rurka kaloryferowa trafi w takt, póki co zadowalam się różdżką-długopisem, którym wybijam sobie tempo. i już mi się podnosi ciśnienie, dzwoni w uszach.
— „Dzwonek!” – Woła Majster. No tak, dzwonek do drzwi. Doskonały element do mojego utworu. Prawie jak „High Hopes”. Za oknem z dzwonnicy słychać, że już południe. Pukanie się nasila. Niech to szlag.
W drzwiach staje ona i oznajmia twardo:
— Musimy pogadać. – Mówi Monika, którą już chyba poznaliście wcześnie. Zwana w branży Morta Lisą, moja menadżerka, prawie jak żona i matka. Ona jedyna ma klucze do mego mieszkania. Ale nie do mego serca i krainy Nibylandi. Stoi z założonymi rękami i ma poważną minę. Będzie poważnie. Znam ją. Muszę teraz szybko dorosnąć, by z nią rozmawiać. Wygląda dziś jak typowa bizneswoman. Żadnej zbędnej ekstrawagancji, bezpieczny, uniwersalny styl, który przekona zarówno mnie – ekscentryka jak i szefa wytwórni. Zaczesana gładko wodzi wzrokiem po pokoju, jak komisarz na miejscu zbrodni i formułuje swoje sądy:
— Znów sprzątałeś, czyli znów piszesz? – Tak wszystko ma znaczenie przy pisaniu. Sterylne pomieszczenie, zapachy, kortyzol, mocna herbata, kawa, gniew, czekolada, dopomina, trochę whisky, „Golden brown”, a potem „Take five” puszczony z winylu. Alchemia dźwięków i płynów. Jeszcze tylko iskra pomysłu, lekkość frazy czy oporność w stawianiu wersów na rwącej rzece emocji.
— A propos, skończył pan już?
– Dopiero się rozkręcam. – Odparł Majster wyglądający jak Noe bez Arki.
— Tak, próbuję posprzątać… emocje. I reperuje sobie rurkę. – Tłumaczę Monice, która wytrzeszcza oczy.
— Boże, prostata? – Pyta przerażona. Ona zawsze szuka dziury w całym.
— Kłaniam się. – Wychyla się Majster z prostą rurką.
— Nie ważne. – Monika poprawia włosy i wypuszcza z ulgą powietrze z ust, jakby już ugotowała swoje emocje w czajniku.
— Co tam? – Pytam.
— Kontaktowałeś się z Pluggersami? Masz coś nowego? – Pyta zniecierpliwiona
— Z nimi się rzadko kontaktuję, są już zbyt nudni. – Przejeżdżam dłonią po policzku, na którym już pojawiła się szczecina. Czyli chyba minęły cztery dni? Wtedy ostatnio się goliłem i byłem gotów stworzyć coś nowego. Znów muszę się ogolić.
— Spróbuj jeszcze z nimi. Przecież zaczynaliście razem. Przyjaźniliście się, nie? – Słysząc to, unoszę brwi. Monika rozumie i kapituluje. Ja i przyjaźnie? Sprzeczność.
— Nieważne. Showbiznes. – Podsumowuje i znów wypuszcza powietrze z ust. W powietrzu czuję słodki zapach jej perfum.
— O czym ty gadasz? – Pytam znudzony, czując, jak każdy wątek tej rozmowy staje się nie do zniesienia. Monika otwiera szeroko oczy i przygryza wargi. Nie poddaje się.
— Więc może nowa współpraca, jakaś świeżość. Może to cię bardziej zainspiruje niż weterani.
— O kim myślisz? – Udaje zainteresowanego, by nie robić jej przykrości. W końcu się stara.
— Na razie dwójka: Christina i Starko. Wytwórnia mi ich poleciła. — Odpowiada podekscytowana, jakby przedstawiała mi genialny plan wzbogacenia się.
— To ich pseudonimy? — Dziwię się, bo nigdy o nich nie słyszałem.
— No wiesz, to ta nowsza generacja. — Odpowiada znacząco Monika.
— Ach tak. Nowa generacja. – Walczę ze sobą, ale Monika wie, co się święci.
— No dalej, wyduś to z siebie, to nie przejdziemy do kolejnego wątku.
— No wiesz.
— No co.
— Ta Cristina to brzmi jak ksywka z 0700. – Nie mogłem sobie odmówić skojarzenia.
— Skoro tylko tam dzwonisz. – Dopiekła mi.
— Tylko tam można pogadać tak szczerze. A teraz znów mi przyślesz jakąś paradę pajaców. Mówię tylko, że jej ksywka brzmi, jak…
— Dziewczyna brzmi świetnie, naprawdę. Proszę cię, trzeba być otwartym. Ma niezły głos – Zapewniła i podała mi płytę. Okładka była stylizowana na stare zdjęcie osadzone na taśmie filmowej i przedstawiało jakąś zamyśloną młodą dziewczynę, która siedziała przed szachownicą.
— Jak z Bergmana. — Zażartowałem.
— No widzisz.
— Jeszcze nic nie powiedziałem. — Wyjąłem płytę z opakowania i włożyłem do szuflady wieży. Po chwili z głośników rozległ się głos. Pogłośniłem i wsparłem brodę na kciuku. Przeszedł mnie lekki dreszcz. Piosenka rzecz jasna była o miłości. Usiadłem zasłuchany. Nie mogłem oszukiwać:
– Niezła, przyznaję.
— No widzisz, sama dla ciebie wybierałam. – Monika rozgląda się podejrzliwie po biurku zasłanym notatkami.
— A tak w ogóle masz coś jeszcze? – Pyta znów jak wymagająca nauczycielka.
— Przez ostatni tydzień nastukałem pięć utworów. Moja mała blondyneczko, czy ty o tym wiesz, że piszę ile chcesz – Pochwaliłem się.
— Świetnie, mój chłopiec odrobił zadanie domowe. Widzę, że odżyłeś. To co, pokażę staremu te pomysły?
— Znów temu głuchemu bucowi z wytwórni.
— Tylko on jeszcze nas słucha i ma wyczucie. Będzie zachwycony. — Rozejrzała się po biurku i wreszcie dostrzegła płyty z etykietą „demo”.
— To jest to. — Zapytała dla pewności. Skinąłem niechętnie głową.
— Ale nawet nie słuchałaś, może lepiej by było… — Chciałem coś powiedzieć, ale ona przerwała.
— Na pewno trafi się chłam, ale perełka też powinna być.
— Ale żeś sypnęła aforyzmem. – Drrryń. Rozległ się dzwonek do drzwi. W drzwiach stał mój ulubiony listonosz, który od lat przynosił mi korespondencję.
– Dzień doberek gwiazdorowi! – Roześmiał się, a w jego uzębieniu spostrzegłem złoty ząb cwaniaczka.
— Już panu mówiłem, nie jestem gwiazdorem. Ja tylko piszę dla tych gwiazd. — Wyjaśniłem niechętnie, bo nie lubiłem się z tym afiszować. Tylko wam się zwierzam. Doceńcie to, bo listonosza to mało obchodzi.
– Tak, tak. Polecony z sądu, pan podpisze!
— Właśnie pisze. Nie musi pan głosić na całą klatkę – Syknąłem z wymuszonym uśmiechem, a podpisywałem tak, jakbym miał tym długopisem rozerwać druczek. Zaintrygowana Monika wyrywała mi z dłoni list i otworzyła. Listonosz się ukłonił i jeszcze nie omieszkał zapytać z troski i wścibstwa:
— Coś poważnego?
— Ależ skąd. — Odpowiedziała Monika ze śmiechem. Zamknęliśmy drzwi.
— Znów mnie pozywają? – Monika kiwnęła głową.
— Który to już z kolei? Co za niewdzięczna robota, nigdy nie wiesz, czy nie naruszysz czyjejś własności intelektualnej. Kurna, trzeba było zostać hydraulikiem!
— Za bardzo lubisz lać wodę w swoich tekstach. — Skwitowała Monika.
— Ych, trzeba było to rzucić w cholerę, twórczości mi się zachciało.
— Uspokój się do cholery! Van Gogh nic nie dostał za swoje obrazy! – Monika zamachnęła się i spoliczkowała mnie, że aż się odgiąłem.
— Za co?! – Zapytałem, nie kryjąc oburzenia. Majster się roześmiał.
— Za to że lejesz panikę!
— Chyba sieję? Zachowujesz się jak żona!
— Ale z was para, ha, ha. Nie ma co. — Podsumował Majster.
— Nie obrażaj mnie. Wypraszam sobie, zachowuję się jak przykładna zołza! A ten pozew to tylko zawracanie głowy. Popatrz, ich piosenka też została wydana grubo później niż twój utwór.
— Ale czy…
— Przestań do cholery. Skup się na debiutantach. A na przyszłość nie pisz po pijaku. Zawsze coś zasłyszysz, coś się gdzieś przypomni, a potem się okazuje, że od kogoś to pożyczyłeś.
– Nigdy nie piszę po pijaku! – oburzyłem się.
— Weź się do roboty. Debiutanci czekają! — Krzyknęła.
— Tak mamo..
Debiutanci to ciekawa sprawa, są jak studenci, którzy właśnie przychodzą do mnie na konsultacje i wierzą, że dzięki moim radom osiągną bardzo dużo. Jako pierwszy odwiedził mnie niejaki Starko, artysta, który miał już pokaźny zasób fotek na instamie i fejsie, ale wciąż za mało hitów, innymi słowy: splendor a nie konkret. Jedynie jakieś zapychacze i covery na YouTube. „Chcę być sławny, zrobię wszystko dla sławy” — Oświadczył w progu.
— „Ale po co mości panie, chyba lepiej mieć kasę niż sławę” – droczyłem się z nim. Pokiwał głową i odparł sentencją:
– Bez sławy nie ma kasy
— To z Buddy? — Zapytałem z ironią. Zaczął przede mną odprawiać jakieś tańce i śpiewy w stylu Vanili Ice. Był zdeterminowany i już dawno docenili to wszelkiej maści jurorzy talent-show, a przede wszystkim władze wytwórni. Teraz ja musiałem docenić potencjał Pana Starko. Ten facet potrzebował mega hitu albo mega gniotów, które byłyby codziennie puszczane przez cierpliwych redaktorów i Dj-ów, aż w końcu publika by się poddała. Tyle że po jakimś czasie cały ten splendor by przeminął, jak woda w klozecie, żadnej legendy, czaru. Nic tylko Domestos. Stos tandetnych opowieści. Pora się przewietrzyć, tak jak radziła Monika.
12
Długo się zbierałem do wyjścia. Wciąż byłem w tunelu, w przedpokoju, a myślami przebywałem już na ulicy. Nie wiedziałem, jak się ubrać, jaki wybrać uniform, by wtopić się w otoczenie? Pierwsza lepsza koszula, marynarka, dżinsy wystarczyły na początek. Wyszedłem zniecierpliwiony. Dziwne to było uczucie. Nogi miałem jak z waty, a ludzie dookoła w tych znamiennych maskach, określających ich ambicje i cele okazali się dla mnie zbyt szybcy i wściekli. Pędzili gdzieś przed siebie, nie dając mi szansy na odgadnięcie ich sekretów. Czułem się bezbronny, bezcelowy wobec tego tłumu, który gdzieś jednak zmierzał. A ja? Już zapomniałem po co właściwie wyszedłem. A tak. Wreszcie znalazłem ową restaurację, czy klub, który tak polecała Monika. Przeszedłem bramkę, nie miałem żadnych niebezpiecznych narzędzi. Sam w sobie byłem niebezpieczny, bo wciąż polowałem na jakieś ciekawe historie i tematy wśród ludzi. Lekko przejęty wszedłem na miękką wykładzinę, przy której miałem wrażenie jakbym się ślizgał, płynął. I tak dopłynąłem do bezpiecznej przystani, gdzie stał już barman. Lekko speszony zająłem wysoki stołek i jak magnes przyciągnąłem uwagę barmana.
— Witam, co podać? — Zapytał standardową formułą, na która jednak nie wypadało odpowiadać „szklanką wody”.
— Whisky. Poproszę whisky. – Odparłem, pamiętając, że każdy bohater filmu prędzej czy później trafiając do baru, pije właśnie ten trunek. Barman skinął i zaczął przygotowywać zamówienie. Kiedy czekałem na swego graala, rozejrzałem się dyskretnie po wnętrzu, które zewsząd wypełniały trójwymiarowe litery, podświetlone błękitnym światłem. Z oddali było słychać zespół z wokalistką, która w swoich wokalizach próbowała dorównać Urszuli Dudziak. Najśmieszniejsze, że w tych improwizacjach rozpoznałem swój kawałek napisany już dawno temu, ale może to tylko złudzenie. Może zawsze będę chciał rozpoznawać w czyjejś twórczości swoje ślady? Znajoma melodia znów zacierała się w nowych aranżacjach. Tak samo cała restauracja była mocno zaciemniona, więc i tu trudno było określić jej rzeczywiste rozmiary i poznać granice. Wszystko się mieszało z tym, co jest zakazane, nieprzyzwoite, owiane mgłą tajemnicy.
Stoliki na sali były ułożone chaotycznie, jakby rozrzucone to tu to tam wokół niewielkiej sceny, na której kłębili się teraz muzycy, bawiąc się w coraz to odważniejsze interpretacje utworu, który gdzieś słyszałem. Błądziłem tak myślami po tych labiryntach stolików i dźwięków, aż wreszcie stanęła przede mną szklanka z brązowym płynem, stanęła, jak jedyny pewny punkt na horyzoncie, który postawi mnie do pionu. Kiedy wziąłem pierwszego łyka, muzyka ucichła. Wszystko się uspokoiło. Wariacje, improwizacje, jazgot myśli, brzdęki, szelesty już nie dręczyły moich uszu.
— No, skończyli na dziś. – Podsumował kelner.
— Próba? – Zapytałem.
— Tak, codziennie tu ćwiczą, a wieczorem grają. – Odparł barman. Zobaczyłem, jak muzycy schodzą ze sceny z futerałami. Jedni zniknęli w jakimś tajemnym przejściu, inni się rozsiedli po stolikach i jeszcze rozmawiali. Wziąłem kolejnego łyka, gdy na drugim końcu usiadła jakaś kobieta w dziwnym stroju, który przypominał mi kreację Annie Lennox z teledysku do piosenki „Why”. O tak, zawracała na siebie uwagę z tymi pióropuszami. Jak dumna papuga chwaliła się swymi piórkami i zerkała zalotnie na kelnera to znowuż na salę. Kusiła tymi soczystymi ustami, w których trzymała palącego się papierosa i lśniącymi ramionami, które chyba były posypane brokatem.
— To co zwykle. – Szepnęła do barmana.
— Co pan pije? – Usłyszałem gdzieś ponad sobą. Rozejrzałem się, ale wokół nie było nikogo poza barmanem, który co chwila coś czyścił i przestawiał. Spojrzałem w stronę kobiety papugi, która usilnie się we mnie wpatrywała i piła jakiś napój przez słomkę, choć wydawało się, że wysysa teraz z kogoś krew.
— Pani mówi do mnie? – Zapytałem przestraszony.
— Ależ skąd, do tego kogoś za panem. – Odparła, uśmiechając się kokieteryjnie. Jeszcze raz dla pewności się obejrzałem za siebie, ale nikogo nie było. Usłyszałem tylko jej drwiący śmiech. Kiedy chciałem znów na nią spojrzeć, nie było jej. Dogasał tylko papieros w popielniczce. Trudno – pomyślałem.
— Przepraszam, gdzie tu jest toaleta? – Zapytałem szeptem.
— Cały czas prosto, a potem w prawo, za kurtyną, wykafelkowana sala. — Odpowiedział barman.
— Dzięki. – W drzwiach minąłem jakiegoś zgarbionego gościa, który właśnie przecierał podłogę. Szybko zamknąłem się w miejscu odosobnienia. Pozbyłem się ciężaru płynu, nieco odświeżyłem i wyszedłem. Na sali było jeszcze ciemniej niż ostatnio. To światła na scenie zgasły, ale nagle ujrzałem jakąś wysoką postać z pióropuszami. Tak, to z pewnością była ona. Zamarłem. Roztrzęsiony wróciłem na miejsce.
— Whisky? Nie pasuje do pana. To wyrafinowany trunek, a pan mi się wydaje taki znerwicowany. — Usłyszałem znajomy głos, ale tym razem ujrzałem inną kobietę. Nie miała na głowie pióropusza, tylko rozpuszczone, jasne włosy. Ostry makijaż jeszcze pozostał, choć gdzieniegdzie był rozmyty. Szybko to skorygowała przecierając wacikiem skórę twarzy i przypatrując się sobie uważnie w małym lusterku. Po chwili wyglądała jak najzwyczajniejsza dziewczyna, jak typowa szara myszka, na którą większość mężczyzn w ogóle by nie spojrzała. To była ona – papuga.
—Chyba ma pani rację. — Przyznałem już śmielej, widząc, że i ona odsłoniła swoją zwyczajną twarz, jakby oczekiwała już tylko szczerości. Zapaliła papierosa i po chwili wypuściła z ust gęstą chmurę dymu, która zupełnie przysłoniła jej oblicze, bo jak widać nie potrafiła długo wytrzymać z odkrytą twarzą.
— Wybrał pan niewłaściwy repertuar pod swój nastrój. – Oceniła bezczelnie.
— To znaczy?
— Czekolada to maksimum dla pana. – Aż barman się roześmiał i szybko wyszedł na zaplecze.
— Zupełnie nie pasuje pan do tego miejsca. – Przyznała.
— Doprawdy, a to ciekawe. — Roześmiałem się, choć jeszcze trochę kuło mnie, że jakaś nieznajoma tak bezczelnie przerywa mi samotności. Z drugiej jednak strony spodobało mi się, że ktoś okazał mi zainteresowanie.
— Pańska bezradność wystarczająco pana upija. — Stwierdziła.
— Tak naprawdę, znajoma mi poleciła to miejsce.
— Widać nie zna pana dobrze, albo źle panu życzy.
— To by nawet do niej pasowało.
— A kto to? Przyjaciółka? Kochanka?
— Managerka.
— Managerka, czyli jak żona – zainteresowała się.
— Tak.
— Więc jest pan artystą?
— Coś z pogranicza. — Wyjąkałem, nie wiedząc nawet jak szybko odkryłem przed nią karty. Lawina poszła.
— Ach tak. Pogranicze, w ogniu. — Wyszeptała i znów popiła.
— Zwykle moja managerka ma rację. Ale staram się jej tego mówić.
— Słusznie, managerkę trzeba sobie wychować, by zawsze działała na korzyść klienta. Ale tutaj naprawdę źle panu doradziła. Zupełnie, jakby chciała się na panu zemścić.
— To też by do niej pasowało. Bywa złośliwa w kwestiach biznesowych.
— Ano właśnie.
— Aż tak straszne rzeczy tu się dzieją?
— Myślę, że wyjdzie pan stąd żywy, ale w pana przypadku pobyt tutaj to strata czasu i tyle.
— A czy ten repertuar muzyczny pasował do pani nastroju? – Zapytałem.
— A co pan słyszał? — Wzięła papierosa do usta i znów wypuściła obłok dymu, jakby chciała się zasnuć tajemnicą.
— Dość żywy kawałek, to była rozgrzewka, improwizacja? — Zastanawiałem się.
— To numer Marii Dekerson, tyle że oryginał jest dość smutny.
— Tak myślałem, że to ta piosenka.
— Pan z Zaiksu czy z tych innych?
— Gdzie tam z Zaiksu.
— Myślałam, że sprawdzacie, co kto gdzie gra?
— Nie. Po prostu lubię słuchać, jak ten utwór brzmi w różnych interpretacjach.
— Tak bardzo pan go lubi?
— Mam sentyment.
— A ta wersja, podobała się panu?
— Bardzo żywa i głośna.
— Smutek oryginalnej piosenki zagłuszyłam głośnymi dźwiękami. Zresztą chyba tak się właśnie czuję zawsze. — Zamyśliła się i znów wypuściła dym z ust, a po chwili ni stąd ni zowąd wypaliła:
— A w ogóle, że też pan rozpoznał ten oryginał?
— Nie trudno go rozpoznać, skoro się go napisało. — Przyznałem dumny i zarazem zawstydzony, że znów uległem tym zwierzeniom. Spojrzała na mnie zdziwiona i o mało co się nie zakrztusiła.
— Pan, pan to napisał? Myślałam, że Maria.
— Napisaliśmy to razem z Marią. Napisałem to wtedy, kiedy umarła moja matka, a Maria pisała to, kiedy umierał jej ojciec. Dlatego wyszło tak smętnie, a jednak dość interesująco, skoro pani zespół zinterpretował to w tak niezwykły sposób. – Odparłem spokojnie, wpatrując się w dno szklanki. Zapadła niezręczna cisza. Nie wiedziała, co powiedzieć. Chyba wprowadziłem ją w zakłopotanie.
— Pan wybaczy, ale trudno mi w to jakoś uwierzyć. – Odparła ze śmiechem.
— Co za bajerant. – Dodała.
– Dziś spotkałam najzabawniejszego faceta!
— Nie wierzy mi pani? – Zapytałem poważnym tonem.
— No przyzna pan, że to aż dziwne, że przed chwilą śpiewałam tą piosenkę i już po chwili spotykam pana — rzekomego autora tego przeboju.
— Współautora. Przypadek i tyle. Ale cóż mogę poradzić, napisałem to. – Przyznałem się, jakbym dopuścił się największej zbrodni.
— I tak tego nie mogę sprawdzić. Równie dobrze mógłby się pan tak samo nazywać jak autor wpisany na książeczce do płyty. Gdyby tu była Maria, może potwierdziłaby to, ale ona jest taką gwiazdą, że raczej tutaj się nie pojawi.
— Maria jest zwyczajna. — Oceniłem.
— Ale popularna.
— Jest unikalna, wyróżnia się na tle innych popularnych, którzy są znani z tego, że są znani lub śpiewają do znudzenia piosenki z cudzego repertuaru.
— To było o mnie? — Zapytała nieco urażona. Uniosłem szklankę z whisky, jakbym wznosił toast i wziąłem kolejnego łyka.
— Pyta mnie pan zatem, jaką chce być artystką?
— A chce nią być pani? Czy to tylko robota na poczekaniu?
— Jestem wokalistką klubową i śpiewam cudzy repertuar. Nie wstydzę się tego. – Oświadczyła z dumą, po czym wzniosła swoją szklankę z napojem w geście toastu.
— Nie neguję tego. Robi to pani w oryginalny sposób.
— I chyba cały czas będę śpiewała cudze.
— Wszystko zależy od pani.
— To zależy od gustów słuchaczy.
— Ale ma pani tu stałe wieczory?
— Dopóki się nie znudzimy kierownictwu i publiczności.
— Grunt, że jest już pani blisko tego, co lubi pani robić, bo zakładam, że lubi pani to robić?
— Coraz częściej tego nienawidzę.
— Niech mi pani wierzy, że ja też czasem nienawidzę tego, co robię.
— Wciąż nie mogę uwierzyć, że pan jest…
— Pokażę pani zdjęcia z Marią i z innymi…
— Fotomontaż. Może wmówił pan sobie, że jest autorem ich piosenek i robi wszystko, by to była prawda. Urojenia robią swoje.
— Może tak być. Choć przyzna pani, że to byłoby bardzo męczące. Codziennie przekonywać siebie, że jest się autorem piosenek i tekstów. Czy nie lepiej już być śmieciarzem? To dopiero konkretna robota.
— Na śmieciarza też by pan nie pasował, tak samo jak na autora.
— Przecież w gruncie rzeczy to to samo. My autorzy zbieramy ze śmietnika ludzkich emocji różne ciekawe odpadki, potem je segregujemy i …
— Robicie takie piosenki, jak ta?
— Na przykład.
— Pierwszy raz w życiu spotykam takiego autora.
— Nigdy pani nie spotkała autorów?
— Zawsze spotykałam przebojowych managerów obiecujących wielką karierę, a tu…
— Taka porażka
— Nie, tego nie powiedziałam. — Roześmiała się.
— No ulżyło mi
— Ale może mówił pan to wszystko, by…
— By co? — Nie śpieszyła się z odpowiedzią, dopiła sok.
— By mnie poderwać.
— Ach przejrzała mnie pani.
— Widzi pan.
— Pani bezczelność jest tak urocza. – Dodałem.
— No wie pan. – Oburzyła się.
— Ale coś nie daje mi spokoju.
— Co takiego? – Zapytała, znów uśmiechając się zalotnie.
— To pani zaczęła rozmowę, a ja przecież jestem zbyt nieśmiały. Rozmawiamy jakiś metr od siebie. Nie jestem nachalny.
— Stosuje pan tani podryw. – Upierała się i znów wzięła łyk napoju, jakby chciała siebie nagrodzić.
— Widać, że od dawna nikt pani nie podrywał. – Spochmurniała, gdy to powiedziałem, ale już po paru minutach zaczęła znów się droczyć.
— Autor? Phi, ale ile pan napisał takich piosenek jak ta?
— Sam już nie pamiętam. Zawsze trzeba pisać dużo, by mieć zapas, a potem trzeba mieć farta do wykonawcy, żeby on to właściwie zinterpretował i żeby publiczności się spodobało. — Kiedy to mówiłem cały czas uśmiechała się drwiąco, nie wierząc w ani jedno moje słowo.
— Nagle ma pan amnezję, czy to fałszywa skromność?
— To całe pisanie to jak inwestowanie na giełdzie. Trzeba mieć spory kapitał pomysłów. — Zdobyłem się na kolejną metaforę.
— Czyli ile?
— Dwadzieścia do przodu, może pięć z nich stanie się hitami.
— I gdzie pan pisze te swoje przeboje, w swojej willi? Z dala od zgiełku tego świata, z dala od przyziemnych spraw?
— W willi? Też mi coś? – Roześmiałem się.
— To gdzie pan mieszka? W zamku, pałacu?
— Droga pani ja mieszkam tu, niedaleko, w zwykłej, starej kamienicy.
— Tu? Niech pan pokaże. — Nie żartowała. Poczułem ścisk w gardle.
— Mam panią zaprosić? — Zdziwiłem się.
— A tak. — Upierała się
— Pani wybaczy, ledwo się znamy. — Odparłem zakłopotany.
— Powiedzmy, że w progu pańskiego mieszkania przekroczymy ten dystans.
— To jest dość ryzykowne.
— Boi się pan, że zobaczę pańskie mieszkanie, pracownię, gdzie pan sobie twoarzy? Skądinąd to dziwne, że autor, współautor takiego przeboju mieszka w kamienicy, no chyba że ma pan dom za granicą.
— No co też pani opowiada, na litość boską! Żyję przeciętnie jak tylko można. I mam tylko jedno mieszkanie. — Zaznaczyłem.
— Podrzędny wykonawca jak ja, to rozumiem, ale autor? On ma przecież zyski
— Groszowe sprawy.
— Wszyscy tak mówicie.
— Powtarzam pani, to groszowe sprawy. A jak na razie nie mam zbyt dużych wydatków.
— Racja, może lepiej nie być rozrzutnym.
— Mam wszystko czego mi trzeba i odrobinę luksusu, by pracować sobie w domu. Ta branża jest wyjątkowo niepewna.
— Oj, niech pan nie nudzi, wszystko jest niepewne. Ale teraz pewne jest to, że dziś zaprosi mnie pan do siebie. No chodźmy. — Wstała od baru i podeszła bliżej.
— Tak bardzo mi pani ufa?
Lady Papuga spojrzała na barmana i oświadczyła.
— Idę teraz z tym panem, jeśli nie wrócę za trzy godziny lub nie zadzwonię, ty dzwoń na policję, a podejrzanym będzie ten pan.
— Zrozumiałem. — Po czym zwrócił się do mnie.
— Pańska godność.
— Przecież mogę podać fałszywą. — Powiedziałem ze śmiechem, bo coraz bardziej bawiła mnie ta sytuacja.
— Niech pan spojrzy tam. – Barman wskazał na sufit, gdzie błyszczało oko kamery.
— To nam wystarczy, powiedział zadowolony z siebie barman, a niewykluczone, że za państwem uda się pewien człowiek.
— Dobrze, bez tych ceregieli. Nazywam się Daniel Arent.
— Wybornie – Klasnęła Papuga.
— To idziemy. – Wyciągnąłem banknot i położyłem obok szklanki. W międzyczasie papuga zdjęła większą część swego ekstrawaganckiego kostiumu i przywdziała szary, letni płaszcz. Wyglądała teraz naprawdę bardzo zwyczajnie. Tylko duże kolczyki o kształcie piór rzucały się mocno w oczy.
Wyszliśmy. Kiedy światło dnia rzuciło wyzwanie naszym oczom przyzwyczajonym dotąd do półmroku, zapytałem wreszcie.
— A pani? — Spojrzała zdziwiona na mnie.
— Co ja?
— Jak pani się nazywa.
— Marta – I podała mi rękę.
— Po prostu Marta? – Powtórzyłem.
— Marta.
— A ten strój?
— Te pióropusze?
— Wybacz, to tak wygląda jak strój, kostium papugi.
— Pod papugami. – Zanuciła ze śmiechem.
— Właśnie.
— Ale tego nie napisałeś?
— Niestety. Nie było mnie wtedy na świecie.
— Wydawało mi się, że jesteś starszy.
— Miło to słyszeć. Dawno nie wychodziłem na dłuższe spacery.
— A jaką piosenkę chciałbyś napisać z tych znanych?
— Ciekawe pytanie, ale pozostawię je bez odpowiedzi, jest ich za dużo. — Przyznałem.
— Aż tak dużo?
— Tak dużo, jak dużo miałaś piór w swoim stroju.
— Ten strój miał imitować pawia.
— Rzeczywiście te kolory…
— Ale papuga też mi się podoba, chyba jeszcze bardziej pasuje do mojej natury.
— Lubisz powtarzać?
— Śpiewam cudze piosenki, droczę się z innymi i stroję się w piórka. Jestem papugą. — Wzruszyła ramionami, przyznając się do swojej natury.
— Lady papugą.
— Ha, ha, może to będzie mój nowy pseudonim. A tak w ogóle, daleko jeszcze? — Zapytała. Szliśmy już jakieś dziesięć minut.
— Dwie przecznice stąd. — Odparłem.
— Parter?
— Niestety ostatnie piętro, czwarte.
— Przeżyję. – I popatrzyła z niezadowoleniem na swoje wysokie obcasy.
— Ale jest winda. – Uprzedziłem jej niepokój
— Uspokoił mnie pan. — Nadal nie rozumiałem, czemu chce przyjść do mnie? Może była… to dama lekkich obyczajów pod kamuflażem piosenkarki. Potrzebowała klientów? Zdesperowana, czy co? Może, ale nie chciałem jej tego sugerować.
— Boisz się. — Zapytała, odkrywając powoli moje obawy.
— Skądże. — Pokręciłem głową, ale moja mowa ciała zdradzała co innego. To może dlatego, że ostatnio rzadko wychodziłem z domu i trochę byłem nieswój w tym głośnym mieście, gdzie zza rogu w każdej chwili wyjeżdżał samochód.
— Myślisz pewnie, dlaczego ona tak się naprzykrza?
— Nie ukrywam, że nurtowało mnie to.
— Myślisz, że jestem prostytutką? — Zapytała ze śmiechem. Nie odpowiedziałem, tylko coś wymamrotałem. Roześmiała się. Kiedy weszliśmy do windy, zorientowałem się, że jest ona jednak zepsuta.
— Tak myślałam. — Znów się uśmiechnęła i ruszyliśmy po schodach. Dziwnym trafem na półpiętrze znów stała ta wścibska sąsiadka. Kiedy nas zobaczyła, od razu zrobiła się czujna.
— Dzień dobry. — Wymieniliśmy grzeczności, a ona jeszcze zaglądała za nami i wycedziła przez zęby „coś podobnego”.
— Dozorczyni? — Zapytała szeptem Marta.
— Prawie. Po prostu sąsiadka, która bardziej żyje życiem innym niż swoim własnym.
— Typowe. Też mam taką w swoim bloku. Od razu czuję się bezpieczna. Tak w ogóle to ładna kamienica, nawet zadbana — Przyznała.
— O tak, cała wspólnota troszczy się, by było jak w pałacu. – Odparłem propagandowym tonem. — Wreszcie weszliśmy na czwarte piętro.
— Ma pan całe piętro dla siebie?
— Właściwie tak, choć obok są jakieś magazyny czy coś. — Przekręciłem klucz. Otworzyłem drzwi. Ukazał się przedpokój, na szczęście uporządkowany. Zajrzała ostrożnie do środka.
— Może pani wejść, jeśli chce, chyba, że się pani boi?
— Ależ nie. — Odpowiedziała i od razu pewnie przestąpiła próg mojego mieszkania nieustannie rozglądając się to tu, to tam.
— Więc tak mieszka autor?
— Zwyczajnie. — Wzruszyłem ramionami
— Typowo.
— Zostawię uchylone drzwi, gdyby chciała pani uciec.
— Bez przesady. – Sama zatrzasnęła drzwi za sobą i popatrzyła na mnie znacząco, po czym ruszyła korytarzem, patrząc z zaciekawieniem na każdy szczegół w mieszkaniu.
— Gdzie pan pisze? — Wskazałem jej pokój. Przeszliśmy korytarz. Zajrzała i z rozbawieniem stwierdziła.
— Nie ma tu fontanny, ani palmy, ani złotego tronu.
— Za to mam komputer, klawiaturę, notatnik, mikrofon i już – powiedziałem żałując, że nie mam więcej jakiś efektownych gadżetów, którymi mógłbym się pochwalić. Ona też wyraźnie była zaskoczona tą prostotą narzędzi. Stanęliśmy w pokoju, gdzie każda ze ścian pokryta była wypukłymi gąbkami
— Jak tu cicho. – Stwierdziła.
— Nikt nie usłyszy pani krzyku. — Popatrzyła na mnie jakoś dziwnie i przeszła się kawałek po pokoju.
— Doprawdy? — Zapytała i po chwili w całym mieszkaniu, jeśli nie w całej kamienicy rozległ się głośny, kobiecy krzyk. To był jej krzyk. Odkorowałem sobie uszy i spojrzałem na nią zdumiony.
— Jak tu przyjdzie policja, to pani się będzie tłumaczyła. Póki co wolę posłuchać tego. – Włączyłem wieżę i z głośników popłynął dźwięk przelewającej się wody.
— Jakbym stała nad strumieniem, niesamowite – Przyznała.
— Przy tym najlepiej się pracuje.
— Wszystko płynie. — Powiedziała zamyślona, po czym spojrzała na zdjęcie, które stało na biurku. Przedstawiało ono legendę popu: Morisa i mnie. Ściskaliśmy sobie dłonie. Pięć lat później Moris już nie żył, a ja dalej pisałem i próbowałem żyć.
— Tak, jego znam. Niesamowite, więc dla niego pan też pisał? – Zapytała.
— Tylko parę utworów, nie jestem aż taką orkiestrą. — Popatrzyła na mnie zdumiona i od razu zapytała podekscytowana.
— Które, proszę powiedzieć. Mam jego całą dyskografię. – Ożywiła się.
— Napisaliśmy razem „Jutro i dalej”, „Kilometry” — Wyrecytowałem.
— „Małe czary” były sporym hitem.
— Podobały się pani?
— Tego nie powiedziałam. — Odpowiedziała kokieteryjnie.
— I co jeszcze pan napisał?
— Różne rzeczy.
— Nie chce się pan chwalić?
— Przecież i tak mi pani nie uwierzy. — Wzruszyłem ramionami, ona odwróciła wzrok. Zerknęła jeszcze na parę zdjęć i zapytała ze zdziwieniem
— I tylko z tego pan się utrzymuje?
—Handluję też prochami wśród artystów. Mam naprawdę bardzo dobre wyniki.
— Poważnie? – Ożywiła się.
— A co, chce pani spróbować?
— Nie tym razem. — Odpowiedziała ze wstrętem.
— Uwierzyła mi pani?
— Już sama nie wiem, co mam myśleć o panu?
— Napiję się pani czegoś?
— A co pan proponuje?
— Same dobre – Odparłem i ruszyliśmy do kuchni.
— Co my tu mamy? Ikea? Niezbyt wyszukane. Ale bardzo praktycznie – Poprawiła się.
— Też tak uważam. — Zajrzała tu, zajrzała tam, jakby szukała śladów czegoś, po czym skomentowała.
— Tanio i praktycznie, ale tzw. „autora” podejrzewałam o bardziej wyszukane wnętrze. — Roześmiałem się i sięgnąłem do szafki.
— Pełne bibelotów i figurek z galerii.
— Mniej więcej.
— Większości szpargałów się pozbyłem. Pamiątki rodzinne, które do niczego już nie były mi potrzebne
— Nie żałujesz?
— Wolę już praktyczne narzędzia, które mi pomogą…
— W tworzeniu?
— W życiu.
— Bez wspomnień.
— Ja potrzebuję oddychać, a nie wspominać.
— Żadnych wspomnień, doświadczeń?
— To układanie metafor w odpowiednich konstelacjach.
— Czyli żadnych doświadczeń osobistych? — Zdziwiła i wzięła do ręki pusty słoik, gdzie kiedyś były płatki.
— Nie zawsze są one potrzebne. — Odparłem
— Przeraża mnie pan.
— Tak się cieszę, że nie przeprowadzają ze mną wywiadów, tylko z tymi, dla których piszę. Oni potrafią lepiej opowiadać, o tym co niby przeżywają.
— Zazwyczaj mówi się o natchnieniu, jednym momencie, gdy iskra…
— Błagam panią. Nie mówmy już o tych bzdurach. To jest po prostu codzienne zmaganie się z materią, aż coś zaskoczy i tyle.
— Czyli niczego specjalnego się od pana nie dowiem?
— To czego się pani napije? — Pokazałem na sok, wodę, mleko, colę i parę butelek mocniejszych alkoholi. — Skrzywiła się na twarzy i pokiwała głową.
— Chyba jednak nie mam ochoty.
—Trudno – wzruszyłem ramionami i nalałem sobie wody. Speszona spuściła wzrok. Ale już po chwili z przesadną ciekawością rozglądała się po kuchni, by zadać kolejne pytanie z kolekcji wścibskiej turystki.
— A co to jest? O tam, na blacie.
— Może dam pani lupę albo lornetkę, będzie łatwiej pani zwiedzać to mieszkanie.
— Bardzo śmieszne, zatem co to?
— To? Tarta ze szpinakiem.
— Sam pan upiekł?
— Właściwie tak. — Przyznałem.
— Doprawdy? Pan gotuje? — Zapytała drwiącym tonem.
— Sporadycznie. Jak nie idzie z materią słowa, to pozostaje kuchnia. – Podeszła bliżej i nachyliła się nad ciastem.
— Wygląda apetycznie
— Jest wczorajsza, nieco wyschnięta.
— Wygląda naprawdę apetycznie – Powtórzyła.
— Cieszę się. – Napiłem się jeszcze i stałem tak z założonymi rękami jak najzwyklejszy arogant. – popatrzyła na mnie gniewnie i wycedziła przez zęby.
— Nie wiem, ile jeszcze mam czekać, aż mi pan zaproponuje kawałek tego ciasta?
— Nie jest zbyt dobrze doprawione.
— Przeżyje. Ukroi mi pan?
— Jest pani głodna?
— Cóż za spostrzegawczość. Odczytuje pan emocje i instynkty w zwolnionym tempie.
— Zazwyczaj patrzę na ludzi przez szkło powiększające, więc nie widzę od razu całości.
— To tłumaczy pańską opieszałość. — Wyciągnąłem talerz i postawiłem na blacie.
— Może podgrzać?
— Spróbuję na zimno. – Oświadczyła zdesperowana.
— Odważna pani. – Wziąłem nóż i popatrzyłem na nią, ona nieco się wzdrygnęła, a ja od razu zabrałem się do krojenia tarty na trójkąty. Po chwili nałożyłem jej. Szybko zabrała się do jedzenia, jakby nie jadła przez dwa dni. Przez dłuższą chwilę jej się przypatrywałem, a ona zirytowana tą analizą odwróciła się do mnie plecami i cicho przeżuwała.
— Ma pan jakieś spostrzeżenia?
— Jest pani głodna
— Więc właśnie jem.
— Nie, to nie to. Jest pani głodna sensu życia.
— Cóż za diagnoza.
— Coś panią gryzie?
— To ja gryzę ciasto, bardzo dobre zresztą, trochę za słone.
—Jak zwykle. Ciasto zawsze za słone albo bez smaku.
— Z jednej skrajności w drugą, to chyba typowe dla artystów. – Podsumowała.
— Pani chyba też lubi przesadzać, nie?
— Zdarza się. — Odwróciłem się od niej. Właśnie miałem sięgnąć do lodówki, gdy nagle talerz upadł na podłogę, rozbił się na kawałki, a ona osunęła się na podłogę.
Czy ja ją otrułem?! Na litość boską.
Może to było przeterminowane. Piekłem wczoraj. Czy jestem mordercą? Leżała jak kłoda. Teraz mogłem się jej przyjrzeć z bliska, bez skrępowania. Zobaczyć jej maskę pośmiertną, taką naturalną bez żadnej zmarszczki, gry pozorów, bez tego całego napięcia, które świadczy, że na czymś nam zależy, gdy co dzień gramy w teatrze życia. Przeczesałem ręką jej miękkie włosy, gładziłem jej policzki, chciałem nawet zetrzeć do końca jej makijaż, by zobaczyć tą prawdziwą twarz, ale w końcu zrezygnowałem z tego. Nie rozumiałem, co się stało. I czy u licha miałem dzwonić na policję czy na pogotowie? Nie miałem wyjścia, bo ten barman był przecież świadkiem. Jakby wykrakała, jakby przewidziała to wszystko! Złośliwa baba! Wziąłem trochę wody i chlusnąłem w jej twarz, ale wciąż nie reagowała.
13
Niechętnie chwyciłem za słuchawkę, ale w tej chwili usłyszałem jej słaby głos:
— Już jestem.
— Co się stało?! — Zapytałem przerażony.
— Mam tak czasem. — Wyjaśniła bez zbędnych komentarzy.
— Takie omdlenia?
— Tak.
— A koncerty, przecież to się może zdarzyć wszędzie.
— Mam leki, ale czasem. Nie…nie wiem, może przesadziłam z jedzeniem – wyjąkała. Podałem jej szklankę wody. Wypiła łapczywie.
— To choroba?
— Nie chcę o tym mówić. – Powiedziała stanowczo i zrozumiałem, że nie warto naciskać. Podniosła się z trudem i znów wyglądała jak żywa, kąśliwa bestia, która lubi się droczyć, ale nie miałem siły na riposty. Jedyne, co mogłem wykrzesać z siebie, to tylko pseudo opiekuńczą radę w stylu:
— Może lepiej się połóż?
— Na tej sofie?
— Może być.
— Pomogę – Zaoferowałem i podprowadziłem ją na sofę.
— Jest spora. Sam pan tu sypia?
— Sam – odpowiedziałem krótko zirytowanym tym wścibstwem. A to bestia, ledwo co wróciła do przytomności już wypytuje, czy ktoś inny tu sypia. No bezczelna, jak słowo daję. Ułożyła się na sofie wygodnie i jeszcze rozglądała się po pokoju.
— Włączyć pani telewizor?
— Czemu nie.
— Się robi. – Włączyłem i przeleciałem przez parę kanałów, aż usłyszałem:
— Ooo, tu niech pan zostawi.
— Ulica Sezamkowa? – Zdziwiłem się.
— A czemu nie.
— Może jeszcze wody, albo mocnej herbaty?
— W żadnym wypadku.
— No tak, przecież tam mogłaby być trucizna — Próbowałem żartować.
— Niech pan… usiądź obok. — Zaproponowała.
— Więc na sofie przechodzimy na ty?
— A czemu nie? Na sofie zawiązuje się większość znajomości. Marta — Podała mi dłoń. Odwzajemniłem uścisk mówiąc swoje imię: „Daniel”.
— Miło mi, no siadaj wreszcie.
— Zapraszasz mnie na moją sofę. Co za zaszczyt.
— Siadaj.
— Jakoś nie ma miejsca. — Odparłem zakłopotany.
— Na tak dużej sofie? – Zdziwiła się.
— Sporo zajęłaś.
— Teraz będzie, proszę – uniosła nogi – i wreszcie usiadłem, a ona położyła nogi na moich kolanach. Popatrzyłem na nią zdziwiony.
— No co, nie było miejsca.
— Miałem fotel.
— A tam fotel, sofa to jest to. Wiesz, kiedyś po szkole zawsze chodziliśmy do znajomych, siadaliśmy na starej kanapie i oglądaliśmy stare filmy.
— Ulicę sezamkową też?
— To oglądałam wcześniej u siebie. Wiesz, sofa to zawsze jakaś nadzieja na to, że ktoś usiądzie obok… chyba. Nie wiem, może bredzę. — Zawstydziła się tymi wyznaniami.
— A fotel?
— Fotel jest dla starców, którzy siadają w nim i snują swoje dziwne opowieści. Fotel jest dla samotników, a sofa jest jak tratwa, na którą zawsze ktoś jeszcze wejdzie.
— Tyle że ta sofa i te filmy… nie można tak cały czas. Trzeba zejść z kanapy i dorosnąć.
— Usiąść w wielkim skórzanym fotelu za biurkiem i stać się poważnym prezesem?
— Na przykład.
— Ach, błądzisz w stereotypach! I to kto, właśnie TY, autor?! — Znów zaczęła się droczyć. Widać, polepszało się jej. To dobrze. Wreszcie moja litość stopniała i mogłem znów uderzyć w czuły punkt.
— Ty za to jako artystka nie zamierzasz schodzić z kanapy?
— U siebie mam kanapę i telewizor i cały zestaw starych filmów i nigdy nie zejdę z tej kanapy.
— Ale chyba masz kogoś, kto by usiadł obok ciebie, kto by razem z tobą się śmiał albo płakał? — Zapytałem. Zapadła cisza. Posmutniała. Znowu zrobiło mi się jej żal i zdobyłem się na marny żart.
— Uważaj, żeby ta kanapa cię nie wciągnęła, jak w „Koszmarze z ulicy wiązów”.
— Kanapa zamknie się jak księga mojej opowieści. — Powiedziała zamyślona.
— Zamknie się jak szczęki. — Dopowiedziałem, starając uciec od tej chmury melancholii, która ciążyła nad jej głową.
— Pewnie masz na kasecie? — Zapytała.
— No jasne.
— Więc może kiedyś obejrzymy razem, żeby… — Zawiesiła głos.
— Żeby co?
— Żeby razem się przestraszyć?
— Rekina? Proszę cię.
— Żeby razem się cieszyć, wzruszać i bać. — Wyszeptała jakby wypowiadała życzenie. Uśmiechnąłem się. Wyglądała jak dziecko, które chciałoby przeżyć tak wiele. Wtem rozległ się dzwonek telefonu. Chciałem wstać, lecz ona mnie powstrzymała nogami.
— Przecież możesz zostać na chwilę sama.
— Najlepiej jest w towarzystwie. Zostań, proszę – Prosiła jak dziecko, które boi się ciemności. Telefon umilkł. A przed naszymi oczami stanął Ciasteczkowy potwór, wcinający kolejną porcję ciastek. Aż zgłodniałem, tyle że teraz patrzyłem na nią. Ale nie jak na kobietę, bardziej jak na starą, dobrą kumpelę, przy której nie wstydzę się mówić nawet o najgorszych rzeczach. W końcu zamknęła oczy. Myślałem, że znowu coś się stało.
— Co tak patrzysz. – Zapytała w końcu.
— Myślałem, że śpisz. – Wyjaśniłem nieco speszony.
— Widzę przez powieki.
— Doprawdy?
— Ty też przecież widzisz, jak psycholog. Oczami duszy? — Roześmiałem się
— Psycholog, dobre sobie. Sam mam nie równo pod sufitem, dlatego między innymi potrzebuje tworzyć, by poukładać swoje emocje, nawet jeśli byłyby one tak suche jak papier.
— Dlatego tyle u ciebie regałów? — Zapytała, rozglądając się po pokoju.
— Spostrzegawcza jesteś.
— Dlatego cię zauważyłam w barze. — Powiedziała ze śmiechem.
— Siedziałem tam sam, nie trudno było mnie zauważyć. Ale tak na poważnie, dlaczego mnie zagadnęłaś tam, przy barze?
— Bo masz coś takiego, że chce się do ciebie mówić. A może ja miałam potrzebę mówienia do kogoś. Byłeś akurat ty, więc.
— Mógł być też barman.
— Zawodowy spowiednik, który słyszał już zbyt wiele. Nie, to musiałeś być ty. — Powiedziała pewna swego.
— Interesujące. Zazwyczaj uchodzę za antyspołecznego typa. To powtarza moja managerka.
— Bo pewnie gdzieś w głębi siebie nie lubisz, a tym samym nie znosisz też ludzi, wolisz się trzymać z dala od nich. Ale przecież współpracujesz z artystami, oni mówią ci o swoich oczekiwaniach, a ty przygotowujesz dla nich materiał, który ma obudzić w nich gwiazdę. To jak terapia.
— Taaak, czuję się taki wyjątkowy. — Powiedziałem bez przekonania.
— Im bardziej czujesz się bezbronny, tym bardziej ironizujesz, bo wiesz, że mam rację.
— Nie przeszkadza mi to. Ale skoro już mnie zagadnęłaś, skoro kojarzę ci się z psychologiem, to czy chciałaś mi o czymś… opowiedzieć?
— Najłatwiej opowiedzieć swoją historię obcemu.
— Więc chcesz mi opowiedzieć o sobie? — Zapytałem nieco zdziwiony.
— Chciałabym, żebyś napisał moją historię. – Oznajmiła z entuzjazmem. Wreszcie się dowiedziałem, o co jej chodzi, ale wciąż coś mi tu nie pasowało. — Podniosłem się z kanapy i zmrużyłem oczy.
— Zaraz, jak to? Napisać? Chodzi o utwór? O płytę, tekst? Jak mam napisać? To dlatego wtedy mnie zagadnęłaś? Więc skąd wiedziałaś, że jestem…
— Za dużo pytań — Przerwała mi.
— Dziwisz się. To dosyć osobliwa prośba. Ledwo się znamy, a tu takie coś. Że co ja miałbym zrobić?
— Bełkoczesz, jakbym ci zaproponowała jakąś zbrodnię. A ja chciałabym, żebyś napisał o mnie książkę. — Powiedziała powoli i wyraźnie, żebym wreszcie uwierzył, ale nadal nie wierzyłem.
— Książkę?! Ha, ha. Jeszcze lepiej. Ja się tym nie zajmuje. Czasem coś krótkiego, artykuły, felietony, historie, ale nie jestem aż tak dobrym pisarzem, jak choćby mój dziadek – Zaklinałem się.
— Chodzi o opisanie mojego życia. — Dodała.
— Opisać twoje życie? Wywiad rzeka, czy coś takiego? — Pytałem zdumiony.
— Nie, no chyba przyznasz, że to trochę narcystyczne. — Broniłem się jak mogłem walcząc ze śmiechem i gniewem.
— Po to się chodzi na terapię, by poczuć się wyjątkowym, czyż nie.
— Więc to mam być terapia. Chyba powinnaś rzeczywiście zgłosić się do specjalisty, który ma przed nazwiskiem „doktor nauk medycznych”.
— Już byłam. — Odparła z rozbrajającą szczerością.
— No i co?
— Głównie ja gadałam i dostałam parę recept.
— Chyba nie zrealizowałaś wszystkich. — Odparłem z ironią. Ona znowu posmutniała.
— No daj spokój, co to w ogóle za pomysł. Napisać książkę… o tobie? Ni jesteś przecież AŻ tak sławna.
— Pisanie pomaga opanować emocje, a ja potrzebuję odczytać moje życie jako skończoną historię, gdzie wszystko jest po coś, gdzie wszystko wydarza się dlatego, by przywieźć mnie do określonego celu.
— Mówisz jak… sam nie wiem, jak kaznodzieja, pisarz i psycholog w jednym!
— Mam wiele twarzy.
— Nie wątpię. Może warto teraz obudzić w sobie pisarkę. Zacznij sama pisać jako dziennik, pamiętnik, rozpisuj te wydarzenia, które zapamiętałaś z różnych perspektyw, tak jak film kręci się z różnych ujęć, a potem montuje w zależności od zamysłu reżysera. Wystarczy długopis, zeszyt i jesteś uratowana. — Wybroniłem się i sięgnąłem po szklankę z wodą, lecz ona wciąż naciskała.
— Ale potrzebuję świadka… słuchacza. — Spojrzałem na nią zdumiony. Zapadła cisza.
— To idź do księdza, wyspowiadaj się. Masz coś na sumieniu, że tak potrzebujesz spisać swoje dzieje?
— Proszę cię.
— Co ja ci zrobiłem, że tak mnie dręczysz? — Wycedziłem przez zęby.
—Jesteś prawie obcy, a jednak w jakiś sposób godny zaufania. – Wyjaśniła, a na jej twarzy rysowała się determinacja, że nie sposób było odmówić. Musiałem coś zrobić, na chwilę się odwrócić, odreagować to napięcie, napić się chociaż wody, ale nie pozwoliła mi…
— Więc jak?
— Wciąż nie rozumiem, jak ta historia…
— Historia mego życia.
— To nie jest moja specjalność. Mój dziadek pisał powieści fantasy, parę z nich próbowałem dokończyć, ale nigdy nie potrafiłem wytrwać do końca! Po prostu nie mam cierpliwości.
— Codziennie bym cię inspirowała. — Wyszeptała.
— Akurat.
— Z pewnością twój dziadek byłby dumny ze „Srebrnej łuski smoka”. Dokończyłeś ją wspaniale. Nie masz się czego wstydzić. – Zatkało mnie, znała twórczość mego dziadka. Popatrzyła na mnie z tajemniczym uśmiechem. Czułem się jak prześwietlony. Ona kontynuowała natarcie.
— Jesteś wnukiem Edgara Arenta, czyż nie?
— Boję zapytać, skąd wiesz.
— Skojarzyłam nazwiska i lubię fantasy.
— To tłumaczy, dlaczego przebierasz się za papugę i prosisz obcego faceta o napisanie swojej biografii. — Westchnąłem ciężko.
— Jesteś wnukiem pisarza, pewnie masz jakieś zdolności. — Słysząc tą argumentację, pokiwałem głową.
— To nic nie znaczy. Po prostu teraz to ja zgarniam kasę za jego książki.
— To też przyjemne zajęcie. – Skwitowała ze śmiechem.
— Z pewnością, bo pisanie o smokach i wojownikach to nie mój klimat.
— Ale zwykła historia o mnie to już chyba bliższe twoim klimatom.
— Twoja biografia?
— A czemu nie? Dziś co drugi celebryta wydaje takie coś, by się rozliczyć z przeszłością, wyręczyć serwisy plotkarskie i trochę zarobić na swojej niezwykłej historii.
— Ale ty przecież nie jesteś… wybacz, fakty są takie, że nie jesteś, eh
— Tak bardzo popularna?
— Chyba, że. Nie, no. Kompletnie cię nie kojarzę.
— Nie jestem sławna i godna historii, tak? – Zapytała bez żalu w głosie.
— Nie to chciałem powiedzieć. Oczywiście każdy ma prawo do spisania swojej historii, ale nie trzeba się z tym od razu afiszować. To prywatna sprawa jak higiena.
— Potrzebuję redaktora, kronikarza.
— Bez przesady. Twoje życie to nie żywot króla, gdy w tle zmienia się Europa.
— Po prostu chce zrozumieć swoje życia, a najlepiej, jak się je komuś opowie. — Powiedziała wprost.
— Mam być twoim powiernikiem? Przyznasz, że po dwóch godzinach naszej znajomości to trochę…
— Inni po dwóch godzinach lądują w łóżku.
— A potem nie chcą siebie znać.
— Ale chociaż przez chwilę zaznali przyjemności. — Powiedziała zmysłowym głosem.
— Tak. — Wyjątkowo zgodziłem się.
— A my możemy poznać się powoli przez taką historię – Odparła z powagą. Podrapałem się po głowie i usiadłem na fotelu, tuż przy biurku, gdzie leżał notatnik.
— Odmówisz mi?
— Próbowałem. Nie wyszło.
— Nie masz wyjścia.
— Zawsze jest wyjście. Nie mogę się zgadzać, bo ty sobie coś ubzdurałaś. Raczej jestem ciekaw, co masz mi do powiedzenia. Zabiłaś kogoś, uciekasz przed wspomnieniami, poczuciem winy?
— Musisz mnie wysłuchać, żeby się dowiedzieć. — Założyłem słuchawki, lecz nie rozbawił jej ten żart. Zdjąłem je i przygotowałem sobie notatnik.
— Spróbujmy po prostu, najwyżej się nie uda.
— Dobrze, że zakładasz porażkę. — Powiedziałem do siebie, ale i tak wystarczająco głośno, by usłyszała.
— Moja historia nie jest godna opowiedzenia, nie jest godna wielkich wydawnictw?
— No, nie jesteś wielką gwiazdą, legendą. Z tym się musisz zgodzić.
— Wiem, kim jestem, tylko zwykłą wokalistką, która śpiewa ludziom do kolacji cudze piosenki.
— Możesz być świetną artystką, ale na razie nie jesteś legendą, więc…
— Jestem Maria Marta Kamila Berkenstern, córka Leonarda! — Oświadczyła wreszcie. Zamarłem. Przyjrzałem się jej z uwagą i jeszcze raz zapytałem dla pewności.
— Kim jesteś?
— Dobrze słyszałeś. — Potwierdziła.
— Ty? Ty jesteś córką Berkensterna? – Próbowałem powstrzymać emocje
— Tak, to ja w pełnej okazałości. Nie mniej, nie więcej. Wystarczająco.
— W głowie mi się nie mieści. — Pokiwałem głową.
— Byłaś kiedyś wielką gwiazdą, pamiętam cię. Ale — Zająknąłem się.
—Widzę, że zasada ograniczonego zaufania obowiązuje nas cały czas. – Odpowiedziała i wyjęła zza bluzki małą saszetkę, gdzie były dokumenty.
— Proszę – okazała je, jak na jakiejś kontroli. Był nawet akt urodzenia i zdjęcie z Berkensternem, jak ją trzyma na kolanach i to bardziej aktualne, kiedy już jako nastolatka stoi obok ojca. Istotnie, można było się dopatrzeć podobieństwa, choć może tu działała sugestia.
— Oczywiście tu byłam dzieciakiem, a potem nasze relacje się ochłodziły i uciekłam. — Wyjaśniła. Wpatrywałem się w tej zdjęcia, jakbym chciał wejść w ten świat, stanąć obok osób, które tam były, przyjrzeć się im ze wszystkich stron. Jedyne, na co mnie było stać, to wypowiedzenie:
— Mój Boże, jeśli to prawda…
— Jeśli? Jeszcze masz wątpliwości. — Zdziwiła się.
— Dziś wszystko można podrobić, sfalsyfikować zdjęcia, itd. — W odpowiedzi zdzieliła mnie dokumentami i odwróciła się ode mnie jak obrażona smarkula.
— Stosujesz niezłą terapię szokową. Masz jeszcze w zanadrzu jakąś sensację, bo ja na dziś mam już potąd. — Odparłem, by tak się usprawiedliwić.
— Nie wierzysz mi?
— To dla ciebie takie istotne?
— Tak, bardzo.
— Póki co, mam wrażenie, że prowadzisz ze mną jakąś dziwną grę. I wciąż przeraża mnie myśl, dokąd wszystko nas zaprowadzi.
— Więc jednak mi nie wierzysz.
— Chyba mam powody.
— No jassssne. — Schowała dokumenty.
— Zrozum, to tak, jakby zjawiła się tu córka Beethovena, albo… — Szukałem odpowiedniej metafory w dziurawych kieszeniach mojej wyobraźni.
— Bez przesady. – Ucięła z lekceważeniem.
— Berkenstern to był wielki kompozytor, wszechstronny, w pewnym sensie mój mistrz, dla wielu twórców to niedościgniony wzorzec. Potrafił skomponować niezłą symfonię, muzykę filmową jak i zgrabną pioseneczkę. Był niezwykły.
— Był niezłym skur…! – Przerwała mi. Uniosłem brwi.
— A teraz sobie rozmawiam na kanapie z jego rozżaloną córeczką. — Podsumowałem.
— Mam powody.
— Może i tak, większość geniuszy to niezłe skur… w życiu prywatnym. Po prostu nie nadają się na mężów, ojców itd. Ale swoją drogą, myślałem, że on, Berkenstern był kawalerem, jak Vangelis.
— Vangelis miał żonę. – Poprawiła.
— Ale dzieci nie miał.
— Zresztą mój ojciec tak się zachowywał, jakby nigdy nie miał córki.
— Wielcy rzadko zostawiają po sobie dzieci. Nie zniósłby obecności potomka, a dziecko nie mogłoby wytrzymać porównania z geniuszem ojca.
— Nie dorównałam memu ojcu, jestem tak przeciętna, jak tylko można być.
— Nie to chciałem powiedzieć. Możesz przecież jeszcze… yyy rozkwitnąć. — Poczułem zakłopotanie.
— Oj daj spokój. To ma być szczera rozmowa, a nie wmawianie sobie, że nieudacznik będzie geniuszem. Nie zamierzam dążyć do poziomu mego ojca. Może i był wielkim artystą, ale człowiekiem… przeciętnym. Ja wolę być lepszym człowiekiem niż artystą.
— Tak już bywa w tej egoistycznej profesji. Albo jedno, albo drugie.
— Ale gdzieś na pewno są szczęśliwe rodziny artystów.
— Szczęśliwa rodzina artysty to artysta i jego dzieła, które się dobrze sprzedają.
— Dlatego ty jesteś samotnikiem.
— Nie zamierzam nikomu mącić w życiu poza moją managerką, z którą tworzymy w pewnym sensie małżeństwo z rozsądku.
— To ona zarządza twoimi finansami?
— A co cię to obchodzi?
— No, tak tylko. — Zawstydziła się.
— Ona szuka interesujących propozycji dla mnie. — Wyjaśniłem.
— Ale mogłaby cię wyrolować, jak managerka Cohena.
— Póki co jakoś wytrzymujemy ze sobą.
— To ona ci doradziła, byś poszedł tej restauracji. I właśnie tam mnie spotkałeś.
— Przypadek?
— Ty mi powiedz. Może twoja managerka to uknuła. I oto spotkałeś na swojej drodze córkę sławnego kompozytora? Niezwykła historia, nie uważasz?
— Już się rozpędzasz w fabule?
— Więc ciągle mi nie wierzysz.
— Możemy toczyć ten spór cały dzień. Schizofrenia zapewnia mocne wrażenia tym, którzy są już wyraźnie znudzeni swoją typową historią od a do z.
— I ja wciąż mogę mieć wątpliwości co do ciebie. Może nie jesteś wcale tym autorem… może chciałabym cię sprawdzić.
— Wynajmując jako autora widmo, kronikarza twego życia, tak?
— Czy jesteś godnym autorem mnie? – Zapytała z półuśmieszkiem
— Co za tupet! Księżniczka szuka swego kronikarza? – Zażartowałem
— Tylko nie księżniczka. — Pogroziła mi palcem.
— Daleko mi do niej, tak samo jako daleko mi do córki wielkiego kompozytora. Ale nic tego nie zmieni. Jestem jego córką.
— Więc jesteś dziedziczką niezłej fortuny. Ciekawe, ile chcesz mi zapłacić za to, żebym słuchał twoich skarg na tatusia?
— Nie pożałujesz.
— Aż tak dużo masz pieniędzy? Może rzeczywiście moja managerka ma talent do wyszukiwania okazji i dzięki tobie nie zginę.
— Nie odziedziczyłam ani talentu ani fortuny po ojcu.
— Ach tak, to kiepsko. — Posmutniałem.
— Ja nie narzekam.
— Może masz drugie konto z jego fortuną i żyjesz sobie, bawiąc się takimi naiwniakami jak ja, bo zwyczajnie ci się nudzi. Bogacze to najbardziej znudzeni ludzie pod słońcem. Uparcie szukają jakiś rozrywek. Jedni lecą w kosmos, inni rozdają pieniądze na prawo i lewo by doznać iluminacji itd.
— Uciekłam z domu, i sama na siebie zarabiałam, raz mnie odnalazł, dał mi trochę pieniędzy, ale bez łaski. Pewnie gryzły go wyrzuty sumienia. Skrzywdził tyle kobiet… naprawdę sporo romansował.
— Słyszałem o tym.
— I to jest prawda. Ale potem już chyba nie mógł komponować niczego wesołego. — Wstała z łóżka i popatrzyła na mnie z wyrzutem. Nie zamierzałem się ugiąć przez humory jakiejś damulki, która być może wcześniej także udawała to zasłabnięcie.
— Chcesz słuchać dalej?
— Mam wiele innych zmartwień. – I sięgnąłem po chusteczkę, by wysiąkać nos
— Tak bardzo cię wzruszyłam. – Zapytała
— Mam przewlekły katar. Śluzówka jest obrzmiała, poza tym lubię basowe brzmienie
— Stąd te smutne nuty w twoich utworach.
— Przejrzałaś moją twórczość. — Uniosłem ręce do góry w geście poddania.
— O tak, gile z nosa.
— Tak samo jak krew, nasienie, gówno, pot. Wszystko z człowieka wylatuje tak samo jak te dziwne treści, które potem zmieniają się w książki, muzykę, filmy i co tylko chcesz.
— Ja chciałabym, żebyś opisał moje życie.
— Więc też masz potrzebę wyrzucenia z siebie czegoś niewygodnego?
— Niezrealizowane ambicje i marzenia.
— Więc mamy pisać o tym, co było, czy o tym, co mogło być?
— Tak wiele chciałam osiągnąć, ale mi się nie udało.
— Przecież jesteś młoda, możesz jeszcze wiele osiągnąć. Po co to opisywać, skoro mogłabyś tego doświadczyć. — Ona cały czas kiwała głową z grymasem na twarzy, jakby moje słowa były niczym sok z cytryny.
— Nie zdążę. — Wreszcie powiedziała.
— Nie rozumiem.
— Proszę cię tylko byś był świadkiem mojej historii, tego szukam.
— Chyba wspólnika w zbrodni.
— Nazywaj to jak chcesz.
— Myślę, że powinnaś ochłonąć.
— O tak, zdecydowanie. Jest tu za duszno i za ciasno dla dwojga. — Wstała z sofy. Już miała wyjść, ale zatrzymałem ją. Uśmiechnęła się
— Warto chyba jakoś podsumować swoje życie.
— Masz czas, wszystko przed tobą. – Tłumaczyłem ze śmiechem.
— Nie mam, w tym sęk. W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać. Do widzenia. – I wyszła pozostawiając mnie w moim pałacu niespełnionych pomysłów. Oto na chwilę do mego życia weszła księżniczka i odeszła nagle, nie zostawiając nawet pantofelka, jedynie ten dziwny zapach cytrusów. Czy to był sen, czy jakaś inna fantazja, podświadome pragnienie, by wreszcie do mej zwyczajności wkradła się jakaś niezwykła nuta. Czemu zawsze zadawałem tak dużo pytań? Spłoszyłem ją. Czemu nie odważyłem się odpowiedzieć na wezwanie, by biec ku jakiejś przygodzie, o których kiedyś czytał mi dziadek, gdy kończył maszynopisy. Od dawna nie napisałem nic długiego i ambitnego. Wolałem stukać te krótkie pioseneczki. To zupełnie inne rzemiosło. A teraz zjawiła się ona, zwiastun czegoś, co nie dawało mi spokoju, córka Berkensterna, mojego drugiego mistrza, po pierwszym — moim dziadku. Nie wybiegłem za nią. Patrzyłem tylko przez okno, jak odchodzi i miesza się w tłumie, ta zwyczajnie wyglądająca dziewczyna, która wcześniej była papugą. Włączyłem sobie na wieży Mr. Big „Wild world”.
14
To był długi i męczący dzień pełen wrażeń, spotkań z dziwnymi ludźmi. Oczy mi się zamknęły, jak kurtyny po emocjonującym przedstawieniu. Nic mi się nie śniło, bo i tak moja rzeczywistość zawodowa jest mocno oniryczna. Rankiem moja szafa grająca odtworzyła „Crockett theme”. Poczułem się lżej. Wciąż żyłem ambicją, by stworzyć taki kawałek na swojej klawiaturce z casio. A potem płyta się zmieniła, słońce jeszcze bardziej rozświetliło pokój. Z głośników rozległ się „It’s a beautiful day” Queen. „Nikt mnie nie zatrzyma, nikt nie zatrzyma” – śpiewałem, by dodać sobie odwagi, a agresywne bębny i gitara zawodząca jak hinduski sitar, prowadziły mnie na bezkresne pola wyobraźni, gdzie tak wiele można stworzyć. Z minuty na minutę uczucie odrętwienia i znużenia ustępowało energii. Lustro, w którym co dzień witałem swoją zmęczoną, zniechęconą twarz stało się teraz ekranem dla nowych możliwości. Nie było już narzekania „nie mogę, nie chcę”, kompleks za kompleksem, wręcz przeciwnie było teraz: „mogę”. Prędko, prędzej na szybie od kabiny prysznicowej notuje markerem jakieś pomysły, skojarzenia, frazy. Prędko kuchnia, sok grejpfrutowy, herbata, rozgrzewka, dziesięć przysiadów, obroty głową. Już coś mi świta. Podchodzę do stolika, gdzie są rozsypane kostki scrabble, mieszam nimi próbuje w tym chaosie znaleźć jakieś skojarzenie. Jednak na cienkich niciach nie widzę żadnych interesujących struktur DNA obiecującego utworu. Już coś jest, ale potrzebuję odpowiedniego kształtu.
Trzeba się przewietrzyć, trzeba się przejść, chyba nawet wiem gdzie. Trzeba słuchać managerki.
Nie trudno się domyśleć, gdzie poszedłem. Tak byłem znów w tej restauracji i siedziałem przy barze. Patrzyłem na galerię różnorakich charakterów, które zajmowały stoliki pośród oparów kadzideł i papierosów. Kłębiły się nad ich głowami chmury wielkich ambicji, sekretów, niedokończonych opowieści. Z nudów sięgałem po nie, zmieniałem kształty, dopisywałem w wyobraźni nowe scenariusze, jak w dymkach komiksowych. Dopasowywałem zbrodnię do twarzy, tu romanse, tam interesy, gdzie indziej intrygi. Szkoda, że nie wziąłem notatnika, spędziłbym tu cały dzień. Zasępiłem się nad szklanką, jak uczony nad kałamarzem, zastanawiając się, czy jeszcze mi wystarczy paliwa? To była druga szklanka whisky. Jak na złość oczekiwaniom Marty, która twierdziła, że to do mnie nie pasuje. Chciałem zapytać barmana, czy może dziś ona wystąpi, ale czy nie brzmiałoby to zbyt podejrzanie? Że niby mi zależy, że ją śledzę, że chodzę za nią jak cichy wielbiciel. Nie wypadało mi. Konwenanse są jak labirynty, w których nieustannie się gubię. Moje wątpliwości co do manier i obyczajów przerwał ciepły dotyk na ramieniu. Zamigotał mi w pamięci „Invisible touch” grupy Genesis w wersji na żywo, ze stadionu Wembley. A teraz na żywo rozgrywała się ta scena. Musiałem spojrzeć w dialogi, by wiedzieć, co powiem za chwilę.
— Przyszedłeś zapisać pierwszą stronicę? – Powitała mnie podstępnym pytaniem. Nie wiedziałem jak odpowiedzieć dyplomatycznie. Była ubrana równie ekscentrycznie jak wczoraj, te dziwne pióra na sukience i na okryciu głowy, który był niczym pióropusz, co zupełnie zbijało mnie z tropu.
— Zapisać? Przyszedłem się napić. — Spojrzała na mnie drwiąco i przysiadła się.
— Akurat. Już ci mówiłam, że to miejsce i whisky do ciebie w ogóle nie pasują. Próbujesz na siłę, ale ci nie wychodzi.
— Ty mówisz białe, a ja czarne. „That’s all”. — Nie mogłem sobie odmówić muzycznych analogii.
— Jaki masz pomysł na pierwszy rozdział? Może właśnie zaczniesz od tej sceny. Piosenkarka podobna do papugi przysiada się do ciebie po występie i zaczyna snuć swoją historię życia. Powoli zdejmuje maskę, strój.
— To jak striptiz.
— Prawie. Lecz tu jest gorzej, bo odsłaniam przed tobą najgorsze tajemnice z mego życia.
— Tym lepiej, nie zasnę podczas robienia notatek.
— Zatem będziesz moim redaktorem?
— Chyba nic ciekawego przez następne miesiące mi się nie przydarzy, więc, czemu nie. — przekomarzałem się, czując powoli, że to ona zdecydowała.
— Nie zgrywaj się, tylko chodź ze mną. — Zarządziła, znudzona już wyraźnie moim zachowaniem. Brakowało jej tylko bicza, bo smycz miała. Czułem na szyi tą ciasną obręcz, ale nie chciałem jej zdejmować. Czułem, że ta podniecająca zabawa jest mi potrzebna. Musiałem iść za tą kołyszącą się suknią. Schody pokryte wykładziną tłumiły nasze kroki. Mijałem ceglane ściany, ciemne korytarze, krew pulsowała i myśli wirowały w poszukiwaniu odpowiedzi. Weszliśmy do niewielkiego pokoju, gdzie było mnóstwo różnych ubrań.
— Garderoba? Masz własną garderobę?
— Zdziwiony? — Odparła zamykając drzwi.
— Nie jesteś taką gwiazdą, żeby od razu…
— Och, ten twój sceptycyzm. Tu jestem i tu mnie szanują.
— No tak. Toż to sama Marlena Dietrich z tutejszego klubu.
— Maria Berkenstern. – Przyznała z założonymi rękami.
— Przecież nie używasz tego nazwiska, nie chcesz być kojarzona z ojcem.
— To prawda. – Opuściła głowę, jakby poczuła wstyd.
— Więc psychoanalizy ciąg dalszy? — Wyciągnąłem z kieszeni notatnik i długopis. Po czym usiadłem na sofie w kolorze purpury. Ona natomiast przeszła się kawałek, wzdłuż wieszaka z ubraniami, jakby chciała znaleźć jakiś odpowiedni strój na ta rozmowę.
– Nienawidziłam ojca i uciekłam. – Wyrzuciła to z siebie. Podeszła do lustra i zaczęła się malować, jakby przygotowywała nową maskę do tej pozornie szczerej rozmowy, w której pewnie niejedno kłamstwo zostanie rzucone mi jak ochłap. I z tego niby miałem złożyć jej historię pełną powtarzalnych emocji, które razem wyznaczą na tarczy właściwy kierunek, algorytm, horoskop decydujący o przeznaczeniu tejże kobiety. Dlaczego podjęła w życiu te a nie inne decyzje, dlaczego działa tak a nie inaczej? To mieliśmy zrozumieć na podstawie spisanej historii.
— Czyli zaczynamy od buntu przeciw sławnemu ojcu. Jakże freudowski początek. Miałaś dosyć swego ojca, więc uciekłaś od niego. W pewnym sensie go zabiłaś, dorosłaś, wyrzekłaś się, by tak osiągnąć swoją niezależność? A skończymy zapewne na tym, że go kochasz.
— Aż taki jesteś pewien szczęśliwego finału? — Zapytała.
— Nienawiść to ta gorzka strona miłości. – Powiedziałem obojętnie, znając tego typu życiowe historyjki na pamięć. Odwróciła się do mnie ale mocny makijaż zamaskował jej gniew.
— Może i tak będzie. Miałam rację, że masz coś z psychologa.
— Bo mówię zimno o emocjach?
— Chyba tak.
— Twoje emocje, wspomnienia, przeżycia są jak puzzle, które wystarczy złożyć w ciekawą całość. — Zmarszczyła czoło i klasnęła w dłonie, mówiąc:
— Zatem bierzmy się do roboty. Mówiłam ci już, że jesteś idealny do tej roboty. Zimny, próżny, szczery .
— Zatem wady, o których nawet nie miałem pojęcia stały się cnotami.
— O tak, słabość przekuj w siłę, do roboty! – Klasnęła, a jej bransolety zadźwięczały wesoło.
— Nie wiem, czy starczy papieru. Ale na wszelki wypadek wziąłem ze sobą to niezawodne urządzenie. — Wyciągnąłem dyktafon i położyłem na biurku. Widok dyktafonu trochę ją zaskoczył.
— Dyktafon to podstawa, zawsze go noszę, by sobie zapowiedzieć pomysł.
— Czemu nie. — Wzruszyła ramionami.
— Poza tym mikrofon złapie każde twoje zająknięcie, przerwę, drżenie głosu.
— Czyli przesłuchanie?
— Nagranie nigdy nie kłamie. — Skinęła głową, że jest gotowa.
— Będę słuchał, analizował, wyciągał wnioski. – Przewinąłem taśmę, pstryknąłem i włączyłem „rec”.
— Powiedz mi, spodziewasz się po tej swojej historii bestsellera. Bo przecież chcesz sprzedać swoją historię innym, czy może tylko chcesz ją napisać dla siebie?
— Oczywiście, że zamierzam sprzedać, chciałabym na niej zarobić, by chociaż tobie oddać za robociznę.
— Dobrze wiedzieć, że póki co nie jesteś wypłacalna.
— Nie bój się, dostaniesz swoją dolę.
— Mówisz jak majster do robotnika, który zabiera do układania skomplikowanej mozaiki.
— Uważaj, żebyś się nie pokaleczył, gdy będziesz układał te moje ostre kawałki.
— Aż tak?
— Jestem zła na cały świat i na siebie.
— Póki co stoimy na początku.
— Musi być wstrząs, to przyciągnie każdego czytelnika.
— O tak. Tylko nie zabijaj się na początku.
— Już nazwisko „Berkenstern” przyciągnie uwagę wydawców i publiczności. — Mówiła podekscytowana, tak jakby opracowywała kampanię marketingową.
— Wróćmy do tego pierwszego wątku. Zatem nienawidziłaś ojca…
— On mnie nie chciał. Mieszkałyśmy z matką z dala od niego. W poczuciu obowiązku przesyłał mi czasem pieniądze.
— Alimenty? Przecież stać by go było, miałyście do tego prawo.
— Gdyby orzekł sąd, ale jakoś sprawa nigdy nie trafiła do sądu. Nigdy nie byliśmy prawdziwą rodziną. On się do nas nie przyznawał oficjalnie. Matka jakoś nie chciała z nim wojować. Pewnie zażądałby badań genetycznych…
— Więc nie masz pewności… że jesteś.
— W końcu zrobiliśmy te badania na jego koszt. — Wyciągnęła z teczki druk z badaniem. Rzuciłem okiem. Nie miałem już siły drążyć, czy to sfałszowany dokument czy też prawdziwy. Dałem jej mówić:
— Potwierdziły się. Byłam z jego krwi. Wtedy zaprosił mnie do swego domu.
— Ale wcześniej znałaś go tylko z jego fortuny, pieniędzy i sztuki. – Pytałem spoglądając co jakiś czas na przesuwającą się taśmę w kasecie. — Stała z założonymi rękami i patrzyła w dal, uśmiechając się ironicznie.
— Nie miałam pojęcia, czym się zajmuje. Potem, gdy już mnie uznał, nie żałował mi środków na utrzymanie.
— Zaprosił cię do domu?
— Wtedy, gdy matka zniknęła.
— Zniknęła? Boże, naprawdę miałaś ciężko.
— Oboje są siebie warci. Zniknęła. Może uznała, że pierwszą połowę życia przy dziecku powinna być matką, a drugą połowę ojciec, który zadba o rozwój intelektualny itd. Ona była tylko pokojówką. Pracowała u mojego ojca. Tak się poznali. Wykorzystał ją. Ona pewnie liczyła na lepsze życie. Ale została odrzucona. No i pojawiłam się ja. Owoc wstydu. Po odejściu matki on był mi najbliższy. To stało się automatycznie. Może to uzgodnili? Nie wiem. Ona zniknęła i on przyjął mnie do siebie. Z dnia na dzień przeszłam w inne ręce. Dostałam zaproszenie do jego rezydencji. Byłam honorowym gościem. Tak mnie nazwał. — Roześmiała się i zerknęła w moją stronę.
— Nigdy nie nazwał mnie oficjalnie swoją córką. Wolał chyba termin, niech pomyślę: „siostrzenica”.
— Matka po prostu wyjechała?! – Pytałem dla pewności, nie ukrywając zaskoczenia.
— Ojciec był zły, że tak wszystko rzuciła. Ale po malutku starał się być raczej kimś w rodzaju opiekuna.
— I co? Nie wychodziło mu.
— Tacy artyści jak on nie powinni mieć dzieci.
— Mówiłem.
— Owszem, na początku było fajnie. To było jak w bajce. Nagle biedna dziewczyna trafia do pałacu, bo dowiaduje się, że jest księżniczką. W życiu nie miałam tylu fajnych ubrań, całą szafę.
— Rety, nawet ja tyle nie mam.
— Ale w końcu szybko znudziły mnie drogie prezenty. Były zabawki, ubrania i ten wielki dom, który był dla mnie jak labirynt.
— A on?
— Wciąż gdzieś znikał. Chyba wtedy dużo koncertował. Zostawiał mi te drogie prezenty. Chciałam mu towarzyszyć, obserwować, jak pracuje. Snułam się po tym wielkim domu, nasłuchiwałam, jak gra w swojej bibliotece. Służba patrzyła na mnie litościwie jak na opuszczoną dziewczynkę, która wszystkim zawadza, a przede wszystkim swojemu ojcu. Doszło do tego, że z nudów zaciągnęłam się do służby, by coś robić. Nauczyłam się gotować, organizować wszystko, by tak podawać swemu ojcu.
— Pozwolił ci?!
— To był jeden z moich kaprysów, chyba najbardziej konstruktywny. Ale jemu to było obojętne. Na początku był zaskoczony. Siedział sam w jadalni i czekał na posiłek, a tu nagle pojawiłam się z wózkiem pełnym dań. Musiałbyś widzieć jego minę. Pierwszy raz od tak dawna udało mi się w nim obudzić jakieś uczucia.
— Wyobrażam sobie.
— Ale potem znów powróciła jego dawna obojętność w stosunku do mnie. „coś chcesz jeszcze?” – Pytał i dawał mi kopertę na wydatki, a potem znikał w tym swoim gabinecie. Nie mogłam tego znieść. To było tak rozleniwiające. Inne dzieciaki w moim wieku musiały prosić całymi tygodniami o to czy tamto, aż w końcu im się znudziło, albo musiały sobie zapracować na swoje kaprysy. Ja miałam wszystko do ręki. Odkładałam te pieniądze, czasem dawałam koleżankom. Ale i tak nie udało mi się kupić ich przyjaźni. Byłam zawsze wyrzutkiem. Wtedy zrozumiałam, że pieniądze nie załatwiają wszystkiego. Ja to rozumiałam, ale mój ojciec wciąż się oszukiwał, że zapewniając mi dobrobyt, daje mi miłość.
— A potem, co? Uciekłaś?
— Uciekłam w dorosłość.
— Ile miałaś lat.
— Siedemnaście.
— No to już prawie.
— Oj tak.
— I tak od razu do…
— Zdałam maturę i ruszyłam w świat.
15
Od tamtego spotkania minął tydzień. Tydzień na przemyślenia i sporządzenie notatek. Słuchałem jej głosu, zwracałem uwagę, gdzie się zatrzymywała, wzdychała, mówiła szybciej, mówiła wolniej. Nagle usłyszałem dzwonek do drzwi. To była ona. Z głosu na taśmie zmieniła się w osobę.
— Hej, właśnie słuchałem nagrań. — Weszła do pokoju.
— I jak idzie?
— Czekam na kolejną porcję opowieści. To naprawdę interesujące. — Powiedziałem, wskazując na notatki i dyktafon. Skinęła głową, ciesząc się, że wszystko idzie jak należy. Ale po chwili spojrzała na mnie jakoś dziwnie.
— O co chodzi? — Zapytałem zaniepokojony. Przeszła się po pokoju i próbowała to jakoś wydusić z siebie. Wreszcie zaczęła niezgrabnie.
— Chyba lepiej mi się będzie rozmawiało o moim życiu, jeśli poznamy się bliżej.
— To znaczy? – Zdziwiłem się, patrząc jak ściąga swój letni płaszcz i odsłania zmysłowe ramiona. Podeszła bliżej i wyszeptała:
— Wiesz, o co mi chodzi. Potrzebuję tego. Chcę się pozbyć tych napięć. – Wpiła usta w moje. Całowaliśmy się namiętnie, nie szczędząc sobie pieszczot. Kurtyna się rozsunęła zobaczyłem te dwie półkule, zachód, wschód, północ, południe, między, którymi miałem odbywać swój wspaniały rejs. Dyszeliśmy i szeptaliśmy sobie zaklęcia w obcych językach, by jakoś spowolnić napierającą na nas lawę.
Jej włosy rozpływały się na ramiona jak wodospad, z którego czerpałem orzeźwienie, a każdym nowym pocałunkiem pragnąłem więcej tego słodkiego napoju i jakby elektryczność przepływała przez nas oboje. Pióro moczyło coraz mocniej zaglądało w jej narcystyczne jezioro, kałamarz słodkiej tajemnicy i słyszałem co chwila jej śmiech, wzruszenie, rozkosz.
— Tak dawno tego nie czułem. – Wyszeptałem odprężony.
— A ja jeszcze nigdy. – Zdziwiłem się trochę, ale
— Pierwszy raz? Naprawdę.
— A twój?
— Drugi.
— Poważnie? Ha, ha. – Roześmiała się i okryła pierś kocem.
— Zdziwiona?
— No jako autor masz styczność z debiutantkami, które na pewno…
— Proszę cię. Nie jestem jakimś bożyszczem i nie jestem też kimś wpływowym, kto załatwi tak od ręki kontrakt, czy cokolwiek.
— Jaki cnotliwy.
— Żebyś wiedziała.
— A teraz wykorzystałeś okazję?
— Twoje argumenty mnie przekonały. — Miała rację, teraz nam się lepiej rozmawiało.
Pomimo metafor i niedomówień, było w nas więcej soczystej dosłowności. – Popatrzyła mi w oczy i oświadczyła:
— Teraz możesz o mnie pisać.
— I już po tobie…
— Jestem białą kartką gotową na twoje słowa.
— Mam nadzieję, że wiesz, co mówisz.
— Niebezpieczna metafora. — Roześmiała się i włosy opadły jej na oczy
— To jeszcze lepsze od seksu.
— Co?
— Rozmowa o wszystkim, tak bez ograniczeń! — Powiedziała.
— Ale czy zrobiliśmy to tylko dla… – Zawahałem się.
— Wszystko dla sztuki mój drogi. – Wyszeptała.
— O tak, wszystko. — Potwierdziłem.
— Zastanawiałeś się, ile mógłbyś poświęcić dla sztuki?
— Chyba już wszystko poświęciłem. Jestem zrzędliwym neurotykiem, który ze swojej choroby uczynił profesję.
— Recykling.
— Na tym to polega. Nadmiar emocji zostaje przetworzony w coś, co może być sztuką albo kiczem.
— A widziałeś siebie w innej roli?
— Za namową dziadka próbowałem studiować prawo.
— I co, nie wyszło?
— Niestety… zawiodłem dziadka i siebie też, a potem długo nic i zostałem tym, kim jestem. Może byłbym dziś portierem albo stróżem nocnym.
— Dlaczego. — Zapytała zdumiona.
– Bo w tej pracy człowiek uczy się obserwacji ludzi. Widzi galerię różnych typów, widzi ich tajemnice, a w czasie nudnych dyżurów sobie to spisuje, kartka po kartce, aż kiedyś je wyda.
— Kiedy?
— Gdy przejdzie na emeryturę. Kasa mu się przyda. Wtedy już nie trzeba być tak lojalnym i sentymentalnym. Wtedy myśli się jeszcze o przetrwaniu i o śmierci. Długie lata obserwacji i spisywania tych historii powinny zaprocentować.
— To co, wracamy do mojej opowieści? — Zaproponowała.
— Poczekaj. — Powiedziałem i włączyłem dyktafon. Otworzyła usta, do których zbliżyłem swoje.
16
Oj nie jest tak do końca, jak wam opowiadałem, że zawsze wszystko tworzę u siebie w jednym mieszkaniu, w którym śpię, gotuję, sprzątam, robię bajzel… Nie, czasem trzeba innej przestrzeni, bardziej neutralnej. Czasem po prostu trzeba wyjść do prawdziwego studia, poradzić się, jak coś będzie brzmiało. Na obrzeżach miasta mój stary znajomy ma dom, w którym mieści się studio. On też przesiaduje całymi dniami i wyczarowuje różne melodie, a przy okazji wynajmuje miejsce, jeśli ktoś chce sobie pohałasować. On ma znacznie lepsze ucho i znacznie większe doświadczenie niż ja — samouk, samozwaniec. U niego mam szansę w pełni posłuchać, jak coś będzie brzmiało. Ufam mu jak nikomu innemu, a potem i tak robię po swojemu.
— No i co tam masz nowego? – Wita mnie w drzwiach mały człowieczek o roześmianej twarzy, która chyba od miesiąca nie spotkała się z żyletką. No krasnal, wykapany krasnal i takie ma przezwisko w środowisku. Jak nagrywać to u „Krasnala”. Krasnal, a imiennie Mirek wita mnie w krótkich spodenkach i brudnym T-shircie. Ziewa i prowadzi długim holem do końca korytarza. Schodzimy w dół. Poziom minus jeden to reżyserka, konsoleta, gdzie jest mnóstwo pokręteł, suwaków. Tu można się pobawić dźwiękiem, tu można wywołać duchy z dawnych taśm. Krasnal to potrafi i wciąż mi opowiada podekscytowany jak to Elvis wrócił zza grobu, czy inni nieżyjący, których znowu się słucha – remix resurrexit. Tylko , czy w takim razie my mamy jeszcze rację bytu — my starający się tworzyć coś nowego — skoro umarłe legendy wciąż wracają w nowych odsłonach? Przemoc umarłych na porządku dziennym, co sprzyja wywodom sentymentalnych słuchaczy, którzy od lat twierdzą, że to „kiedyś, dawno temu” robiło się niezłą muzę i filmy, a teraz to tylko chłam. Może kanon muzyki już jest przepełniony? Może ci wielcy już nas odwiedzili na krótko i teraz cieszą kolejne ich wcielenia, remixy – po co nam nowi artyści? Remix, hologram i znów jest jak dawniej, a gwiazda przynajmniej nie marudzi, nie ćpa, nie pije – jest sumą znaków, algorytmów, impulsów zapisanych na dyskach i taśmach. Mimo wszystko próbuje jak Syzyf wrócić do formy „Greatest hits”. Nie jestem takim geniuszem, by w pełni zaaranżować piosenkę. Nie potrafię wyczuć pewnych nastrojów i przelać je na dany instrument. No ale Krasnal to potrafi. Ma za sobą edukację muzyczną. Siedzimy przed wielkim stołem mikserskim, gdzie nie wiadomo, ile to piosenek już powstało. Z głośników słyszę kojące brzmienie tybetańskich mis – jak mniemam.
— Tak, to misy. Bardzo uspokajają, to idzie na te relaksacyjne produkcje. Wiesz. – Tłumaczy Krasnal i sprawdza płytę, którą nagrałem. Na wielkim monitorze wyszukuje pliki i poprawia sobie okulary. Po paru minutach projekt jest otwarty. Ścieżki rozwijają się jak kolorowe dywany, jeden krótszy od kolejnego, coś gdzieś urywa, inne biegną równolegle – To temat i bass, ale tak trzeba większość wymienić – niech zagrają to profesjonaliści. Ja rzucam tylko propozycje z klawiszy i staram się wytłumaczyć Krasnalowi, jak sobie to wyobrażam. Zasiada on przed klawiaturą i puszcza głos Marty Berkenstern, która nagrała u mnie parę piosenek.
— Niezła, to twój nowy nabytek? – Pyta, pogłaśniając. Zawahałem się, bo nie wiedziałem, jak odpowiedzieć na to pytanie. Dzwoni telefon.
— Przepraszam cię. – Uprzedza i odbiera szybko telefon.
— Nooo. – Zaczyna.
— No wiem, dobra, za dwa dni będziecie mieli gotowy mix. Zgram wam i wysyłam, chyba, że ktoś tu się pofatyguję. No, dobra, to przynoście kolejne. Nara – Odłożył słuchawkę.
— Nie narzekasz na brak pracy.
— Jak na razie nie. Mam co robić przy tym stole.
— Ale to jakiś inny? — Zagadnąłem.
— Tak, zgadza się. Tamten sprzedałem, a to moje nowe cudeńko. Ja na razie w porządku.
— Nawet nie pytam cię o cenę.
— Pewnie byłby z tego samochód.
— Aż tak.
— No wiesz, to drogie zabawki, a wszystko po to, by potem pięknie brzmiało.
— Rozumiem
— Wracam do ciebie, więc co tu chcesz? — Zapytał
— Chcę żebyś wstawił tu trochę smyczków. — Wskazałem na błękitny blok w pięćdziesiątej sekundzie, jarzący się na ekranie komputera.
— Ach tu – Zaznaczył kursorem, puścił jeszcze raz utwór i się zamyślił. Sięgnął do opcji barw i wybrał jakiś zestaw smyczków, po czym zaczął grać temat na klawiaturze, która była tuż pod monitorem. A ja się czułem tak, jakby w drugim pokoju ćwiczyła orkiestra. Siedzieliśmy tak długo i bawiliśmy się przyciskami, jakbyśmy przestawiali pionki na wielkiej szachownicy możliwości albo jakbyśmy sterowali wielkim statkiem w galaktyce pełnej nieznanych form życia. Jeśli gdzieś mogłem zapomnieć o swoich frustracjach, to właśnie w tym miejscu, gdzie wizje i pomysły zmieniały się w rzeczywistość. Zawsze wtedy chciało się wierzyć, że można stworzyć wszystko lepiej.
17
Weź se wymyśl coś oryginalnego
Tak, tak właśnie mój kolego
Coś lepszego i nowego
Zamiast wojen i szpitali
Rozlej mleko, miód w wielkiej balii
Z poważaniem autor do autora z wielkiej talii
A jak coś to ode mnie kradnij
18
Od czasu do czasu autor musi spełnić swój psi obowiązek i wejść na salony, które są żartobliwie określane jako „slalomy”, bo dryfujesz między gośćmi, żartujesz i gdzieś między uprzejmościami i złośliwościami próbujesz załatwić jakieś swoje interesy. A to spotkasz wydawcę, a to gwiazdę, która potrzebuje jakiejś piosenki, albo kogoś kto zna tego lub tamtego, który może ci pomóc się podnieść. To jest loteria. Te wirujące piłeczki w bębnie. Która z którą się spotka, niczym atomy, by stworzyć coś nowego? Gdy szampan się poleje, czasem łatwiej powiedzieć, jaką to ma się sprawę, łatwiej o sobie przypomnieć. Dobrą okazją do tego są różnego rodzaju gale, na których wręcza się nagrody. Niestety, nawet jeśli jestem już zapraszany, to nie w charakterze laureata, co raczej kogoś ze środowiska. Może nie jestem aż tak bardzo zapomniany, jakby się mogło wydawać, ale też jakoś głupio się czuję, jako ktoś, ktoś od dłuższego czasu nie osiągnął specjalnego sukcesu. Idę tam w nadziei, że może coś zmienię w swojej obecnej sytuacji, chociaż popatrzę na tych ludzi, którzy obecnie wiodą prym i są trendy. Może się dowiem, jak oni to robią? Monika zawsze pochwala takie okazje, uważa, że wtedy robię progres w swojej karierze. Ale nie wystarczy przyjść i się pośmiać, trzeba szukać okazji, jak na targowisku. Trzeba być łowcą. Jaki strój włożyć? Ekstrawagancji się po mnie nie spodziewajcie, bo to gwiazdy mają błyszczeć, a nie takie szare eminencje jak ja. Zwykły garnitur wystarczy i tak nie będę fotografowany. Zawsze przy okazywaniu tego biletu zastanawia mnie, czy przypadkiem mnie nie wykreślili z listy gości. Bo w końcu, kiedy ja ostatnio się czymś popisałem? Jak widać pielęgnują we mnie skłonność do odcinania kuponów. Czuję niepokój przy sprawdzaniu biletu, a jednak ochroniarz po dokładnym sprawdzeniu przepuszcza mnie. Aż się dziwię. Podczas gdy inni bohaterowie maszerują pewnie po dywanie, ja przemykam cienistymi arkadami i wciąż siebie pytam, co tu naprawdę robię, czy rzeczywiście tu pasuję? Kiedyś gdzieś stałem się przypadkowym bohaterem. No ale jestem, jestem tu po coś. Tak, pamiętam, nie upiłem się jeszcze. Priorytet: odświeżyć kontakty! Pół godziny później nadal podpieram ścianę i udaję, że rozsmakowuję się w jakimś trunku, a w rzeczywistości spijam gorycz.
Stałem tak przez dłuższą chwilę jak globus kręcący się wokół swej osi. Przemierzałem wszystkie możliwe krainy, dżungle, pustynie, lecz wszędzie był gwar. Każdy o czymś gadał, a mnie kończył się w kieliszku szampan. Na tego typu bankietach zawsze jest ciekawie, ale z pewnością próżno tu szukać atmosfery szalonych lat sześćdziesiątych, gdy artyści byli trochę jak książęta, którzy niczego sobie nie żałowali. Teraz raczej każdy trzyma się za kieszenie i liczy na hojność organizatorów. Wszyscy przybyli jak na targowisko, by sprzedać znów siebie i swoje skromne talenty, a resztę szczegółów omówmy przy szampanie i malutkich przekąskach, jakie moglibyśmy dostać w supermarkecie podczas testowania nowych produktów. Oj czuć było w powietrzu presję, każdy chciał jeszcze wyciągnąć swoje. Jedni byli zdesperowani – ten zarost, podkrążone oczy, pożyczona marynarka. Pragnienie powtórzenia swojej młodości. To wydziobywanie ostatnich ziaren. Zauważyłem w tłumie Fada Helsinga. Brylował. Wrócił do formy i złapał za nogi jakiś młody talent. Naprawdę niezła. Jeszcze dwa lata temu był zapomniany. Żona mu zmarła, ale wcześniej wybaczyła chyba wszystkie romanse. On wreszcie wytrzeźwiał. Dostał po gębie i zasiadł przed klawiaturą, by przepracować żałobę, popracować jak szalony artysta. Wrócił do rzemiosła. Pewnie opowiadał tą historię wszystkim dziennikarzom. Nawrócił się, odświeżył, odrdzewił swoją markę. Teraz po prostu lśnił, a siwe włosy i starannie przycięta broda dodawały mu powagi. Zupełnie jakby stał przed nami jakiś dostojny król, który zwyciężył wielką bitwę i trzyma twardą ręką swoje królestwo lęków, talentów, nowych pomysłów. Odprężony sypie żartami, wypija kolejnego drinka, gawędząc sobie z Jersem, prezesem Korner Records. Chyba szykuje się kontrakt.
Widzę, jak fotoreporterzy uwieczniają na kliszach tych legendarnych starych i tych debiutantów. Jeden z fotografów prosi, bym się przesunął, bo stanąłem w kadrze. Okropne uczucie, być potraktowanym jak niepotrzebny element scenografii. Nikt mnie tu nie zna. Kolejne zdjęcia, wywiady. Nieustannie błyska z każdej strony, chyba za chwilę będzie burza. Wstaję i odnoszę kieliszek na tacę kelnerowi, który mechanicznie kiwa głową, gdy nagle ktoś mnie klepie po ramieniu. Odwróciłem się, przede mną stał jakiś tęgi facet z warkoczem i się głupio uśmiechał. Myślałem, że się spił i będzie teraz coś bredził, ale on zaczął zupełnie z innej bajki:
— Cześć stary, dawno cię nie widziałem. – Uśmiechnąłem się zawstydzony, bo nie kojarzyłem tej twarzy. No spił się i bredzi do każdego, kogo napotka. Nie wiem, jak wybrnąć. Po tylu godzinach odbijania się od każdego jak kula bilardowa, nagle ktoś mnie rozpoznaje. I to ktoś wstawiony, komu już rwie się film.
— Ja chyba jeszcze bardziej, pan wybaczy, bo zupełnie pana nie pamiętam.
— No żartujesz, to ja! – „No powiedz chociaż imię, to może sobie przypomnę” — myślałem gorączkowo, trzymając uparcie uśmiech przechodzący w zakłopotanie.
— To ja! Staszek! Wtedy byłem szczuplejszy i miałem krótkie włosy ach i nie miałem takiego podgardla. – Roześmiał się jowialnie, aż całe dystyngowane towarzystwo zwróciło na nas swoją uwagę.
Wtedy mi się coś odblokowało w pamięci. Tak, Staszek Rogalski. Swego czasu był wziętym tekściarzem. Z jego usług korzystała większa część muzycznej elity. Współpracowaliśmy razem przy jednej z produkcji. To jeszcze było przed YouTube’em. Potem kontrakty wygasły i kontakty także. Staszek gdzieś zniknął, a ja też nie dbałem o to, by się dowiadywać, gdzie on może być, ale zapytałem teraz z grzeczności, na co on od razu wypalił swoim donośnym głosem:
— Że tu i tam. Zrobiłem sobie przerwę od pisania i zająłem się przedsiębiorczością.
— Jakiś biznes? – Oj w tej branży niejeden desperat rozkręcał restauracje, hurtownie, studia muzyczne czy nawet wytwórnie, póki był jeszcze na topie. Ale i niejeden potem żałował, że się porwał na taką akcję. Staszek skwitował to następująco:
— Było ich sporo, chyba nawet za dużo jak na moją osobę, a teraz po tej przerwie mam o czym pisać. Zamknąłem połowę tego, co kiedyś otworzyłem. Wiesz, plajta, za plajtą. Ale, jakoś stanąłem na nogi. Właśnie odświeżam kontakty. Pewna osoba się już do mnie zgłosiła, debiutantka w showbiznesie, choć ma spore doświadczenie w samych występach. Mówię ci, jest niesamowita. Już parę osób ją polecało.
— Wspaniale! – Udałem szczęśliwego. On jeszcze mnie przytulił i powiedział.
— No naprawdę cieszę się, że cię widzę. — Odetchnąłem, gdy mnie puścił.
— Jakbyś miał jakieś kontakty, daj znać. — Mówił ściskając moją dłoń, jakby wisiał nad przepaścią.
— Oczywiście, ale sam już stałem się przeżytkiem i szukam dla siebie miejsca.
— Więc też wracasz jak ja.
— No wracam i się oddalam, różnie to bywa.
— A może tak razem byśmy coś, jak kiedyś. – Zaproponował Staszek z szyderczym uśmiechem.
— Mam już parę rozpoczętych projektów. Szło by nam opornie.
— Wiesz dobrze, że w tej branży zawsze trzeba mieć na zapas i jeszcze ciągle pukać i prosić o swoje.
— Tak wiem. — Chciałem już uciąć pogawędkę, lecz on uparcie drążył.
— Słuchaj jak już jesteś, to przy okazji, przedstawię ci tą, dla której mam teraz pisać. Mówię ci wspaniała dziewczyna.
— Uważaj, bo za chwilę zostanie twoją żoną.
— Nie obraziłby się. Jest śliczna, urocza i z ciętym językiem. – Zachwalał, jakby był konferansjerem na wyborach miss. Rozejrzał się pomachał w niewiadomym kierunku.
— O jest tutaj! Ewa, pozwól, przedstawię cię komuś. – Zawołał i wszyscy w kuluarach obejrzeli się. I to zainteresowanie było jak najbardziej usprawiedliwione. Ta kobieta zwracała na siebie uwagę. Wyszła do nas jak zza kurtyny. Miała srebrną suknię z odkrytym dekoltem, włosy rozpuszczone spływały kaskadą na jasne ramiona. A te oczy, te dziwne oczy jarzyły się kocimi iskrami. I wtedy doznałem szoku
— Ewa? – Zapytałem zdziwiony.
— Ewa Salima! – Przedstawił. Nie mogłem od niej oderwać oczu.
— Chyba Maria, Marta. — Wymamrotałem pod nosem.
— Maria? – Dziwił się Staszek, patrząc osłupiały na zdziwioną Ewę. W końcu uznałem, że może balowa atmosfera pełna gry pozorów, a także pewna ilość alkoholu nie sprzyjają moim zmysłom. Może chciałem w niej widzieć tamtą kobietę. Może chciałem tajemnic, intryg, chciałem poczuć się jak bohater filmu. Ewa przypatrywała mi się z zaciekawieniem, ale nie wiele powiedziała.
— Przepraszam państwa, coś mi się… przypomniało… — Bełkotałem, łapiąc się za głowę.
— Dobrze się czujesz?
— Nie wiem, chyba przesadziłem z alkoholem. Miło było spotkać. — Ukłoniłem się.
— A może jednak coś razem napiszemy stary druhu? – Usłyszałem za sobą. Pomachałem im i się oddaliłem jak tylko mogłem, by zagłuszyć swoje wątpliwości. Błądziłem tu i tam jak w amoku. Teraz przysłuchiwanie się rozmowom na salonach było niezwykłą ulgą.
— Wie pani, ja już generalnie nie piszę, ostatnio popełniłem tą zbrodnie dwa lata temu – oświadczył z nonszalancją pewien starszy jegomość o twarzy idealnego modela.
— W Paryżu była premiera i czuję się spełniony.
— Ach Maestro, niech pan nie daje się prosić, to byłby wielki sukces – Mówiła ożywionym głosem drobna brunetka.
— Może i tak, a może nie. Wszystko zależy od pogody.
— Od gustów?
— Od humorów i ciśnień droga pani.
A gdzie indziej, gdy przestawisz kanał i poluzujesz antenę, usłyszysz, że:
— Już dawno Ryśka nie widziałem. Napisał te swoje wielkie i wciąż próbuje trafić krzywą strzałką w dziesiątkę ale dobra passa za nim, żadna wytwórnia z nim nie gada. Chyba wyjedzie stąd.
— Z niego już nic nie będzie. Słyszałem, że mocno ćpa. Rok, czy dwa lata temu był w szpitalu. Dla niego to już linia pochyła.
I schroniłem się w toalecie, gdzie akurat jakiś ważniak wciągał biały proszek. Podszedłem do kranu i puściłem zimną wodę, która po chwili uderzyła o skały mego smętnego oblicza. Po odświeżeniu szybko zszedłem po schodach, zniecierpliwiony, nabuzowany, znów mijałem galerię różnych dziwaków, aż wreszcie wyszedłem na świeże powietrze. Oddaliłem się jeszcze o parę metrów od tego medialnego zamieszania, by pobyć sam. Znów uciekałem od tego świata, choć przecież tak wiele mu zawdzięczałem. Cholerny hipokryta. Monika nie będzie zachwycona. Już miałem się tak pogrążyć w wyrzutach sumienia, gdy nagle usłyszałem znajomy głos – „poczekaj”. Odwróciłem się przerażony i zobaczyłem ją: Ewę lub Marię. Przyjrzałem się jej teraz uważniej.
— To jednak ty? — Zapytałem z wyrzutem.
— Tak, ja. — Powiedziała z niechęcią, jakby wstydziła się swojego pierwszego wcielenia. Prychnąłem i pokiwałem głową.
— Czyli?
— Maria Marta Ewa Kamila Berkenstern. — Wyrecytowała.
— Niezła z ciebie aktorka. Ile ty masz imion?
— Dla ciebie tylko jedno.
— Jesteś pewna? – Zapytałem zniecierpliwiony i chciałem już iść, lecz zastąpiła mi drogę.
— Po prostu Marta, dla ciebie Marta. — Przyznała i wypowiedziała to imię tak, jakby to miało być zaklęcie otwierające nam inny świat.
— Tak chyba najlepiej.
— Mogę pokazać ci akt urodzenia. — Zaproponowała. Złapałem się za głowę.
— Daj spokój, już to przerabialiśmy. — Ruszyłem schodami w dół.
— Poczekaj. — Stanąłem i zapytałem:
— A ile jeszcze masz twarzy?
— Nieskończenie wiele, byś się nie nudził przy opisywaniu mnie. Powiedziała kokieteryjnie i nachyliła się, jakby chciała mnie pocałować.
19
I stało się tak jak tydzień wcześniej. Znów uległem czarowi i siedziałem, przesłuchując jej wyznania, o samotnym dorastaniu. O śpiewaniu w klubach i studiowaniu różnych rzeczy, o próbach nawiązania relacji, o przyjaźniach i miłościach. Słuchałem i notowałem, gdy znów dzwonek zadzwonił. Tak to była ona.
— Chcę dalej opowiadać ci swoje życie – Oświadczyła w drzwiach z jakimś dziwnym szaleństwem w oczach, jakby tylko tego pragnęła i musiała to koniecznie zrobić teraz, bo inaczej się udusi. Nie miałem zbyt wiele roboty, więc zaprosiłem ją do pokoju. Włączyłem mikrofon, a ona usiadła w fotelu.
— Czego tym razem się dowiem droga Ewo? – Zapytałem prowokacyjnie, przynosząc jej szklankę z sokiem.
— Oj już nie wypominaj mi tego…
— A jak tam Staszek? Już coś dla ciebie napisał.
— Pisze dla mnie, ale nie jest w formie.
— Przy tobie nikt nie jest w formie. Ty też nie masz stałej formy. Jesteś jak kameleon. – Przyznałem.
— Daruję ci tą złośliwość
— Dziękuję wasza łaskawość. Więc czym chcesz się dziś pochwalić?
— Uzależniłam się od pornografii.
— No! To już coś. Jakiś wstydliwy nałóg, który przyciągnie świętoszkowatego czytelnika.
— Tak myślisz.
— Chyba nie chcesz hagiografii.
— No raczej nie. Nie przystoi mi być męczennicą.
— Zatem opowiadaj, wylej te brudy. – Przesunąłem dyktafon i włączyłem.
— Miałam siedemnaście lat, odkryłam u mojego ojca, w schowku taśmy porno.
— No, może to będzie jakaś ciekawostka z życia twojego ojca. No ale co dalej?
— Było super. — Powiedziała zdawkowo. Westchnąłem, bo na razie wychodził mi z tego jeden akapit.
— Oglądałaś i co? — Drążyłem.
— To w ogóle nie robi na tobie wrażenia?! — Zdziwiła się.
— Chcesz mnie zaszokować?
— Próbuję.
— Oj, daj spokój. Jakbyś celowo przywdziewała te pstrokate szmaty, by ktoś cię zauważył. O to ci chodzi?
— Perwersja, zwierzęce stroje
— Najlepiej tygrys, czyż nie?
— Kobieta pierwotna, albo w skórze. — Mówiła rozmarzona.
20
Kiedy tak siedziałem, notując sobie z nudów jakieś pomysły, ona przechadzała się wzdłuż regału pełnego różnych szpargałów. Wyciągała co chwila jakieś rzeczy, przeglądała, a przy okazji inne spadały z hukiem na podłogę, co wprawiało mnie w irytację.
— Mogłaś uprzedzić, że planujesz rewizję.
— Zapomniałam
— No jasne. – Powiedziałem przez zęby. Nagle roześmiała się głośno i oznajmiła podnieconym głosem
— Nie wierzę!
— Co jest? – Spojrzałem na nią zdziwiony. Trzymała właśnie w ręku drewnianą planszę do gry.
— „Jumanji”! Mój ulubiony film z młodości. – Wyjaśniła.
— To replika tej gry. – Wstałem i podszedłem do niej.
— Skąd ją masz? – Zapytała zaintrygowana
— Nie bój się, nie jest prawdziwa. – Otworzyłem planszę i rzuciłem kostkami. Pionki jednak nie przesunęły się samoistnie i w zielonym oku nic się nie wyświetliło.
— Baterie nie działają. — Wytłumaczyłem.
— Świeciło kiedyś?
— I to jak, a pionki są namagnesowane, widzisz? – Rzuciłem figurkami, które od razu stanęły na baczność na planszy.
— Niesamowite. — Ożywiła się jak dziecko w sklepie ze słodyczami.
— Ale to tylko zwykły gadżet. — Uspokoiłem ją.
— Szkoda, że nie jest prawdziwa.
— Nie chciałbym tutaj dżungli
— Ale przygoda by się przydała.
— Widać, że jesteś znudzona do potęgi, skoro wciąż chcesz przygód. Rozpieszczona córka wielkiego kompozytora.
— Żebyś wiedział. – Położyła grę na stoliku i jeszcze z uwagą się jej przypatrywała.
— To replika zrobiona przez znajomego. Sprzedał mi ją parę lat temu.
— Ojciec mi takie coś kupił, tyle że to oko świeciło, było jeszcze bardziej realistyczne.
— Chyba fantastyczne
— Masz może bicz? — Wypaliła.
— Słucham?!
— Bicz Indiany Jonesa. – Odparła.
— Lubisz takie gadżety? – Zapytałem żartobliwie.
— Zawsze się przydają w grach wstępnych. — Przechyliłem się do jej szyi i musnąłem jej policzek swoim.
— Ładnie pachniesz. — Odsunęła się ode mnie i dalej kontynuowała.
— Mój ojciec miał mnóstwo gadżetów filmowych. Gdyby mógł, pewnie wykupiłby całe studio filmowe. – Powiedziała rozmarzona obracając kostką w dłoni.
— Pewnie mógł kupić sobie takie studio, w końcu napisał parę fajnych kawałków muzycznych do filmów.
— Tak. Szkoda tylko, że tak marny soundtrack napisał dla naszej rodziny.
— Wiecznie niezadowoleni bogacze. — Westchnąłem.
— Spragnieni – Dodała przechylając kielich, graal, z którego nic nie wypłynęło.
— Tak jak innych twarzy – Sięgnąłem na najwyższa półkę i ściągnąłem z niej drewnianą maskę, kopię z filmu „Maska”. Odebrała mi maskę i sama przymierzyła.
— Ciekawe, ile jeszcze tych masek ściągniesz i założysz? — Zapytałem.
21
Długo, długo nic, dawno, dawno temu, tere fere bach.
(hidden)
22
Długo nie przychodziła. I nie odpowiadała na telefony. Już się znudziłem? Barman twierdził, że podobno wyjechała w jakąś trasę z zespołem. A może coś innego się stało? Co mnie to obchodzi? Nie chce się spotykać, więc zawieszam jej biografię do odwołania. Mam ważniejsze sprawy na głowie. Obowiązki wobec zmarłych. Zerknąłem do maszynopisów dziadka, do tego kryminału, który miałem dokończyć. Przejrzałem od początku, omijając nużący środek pełen alternatywnych rozwiązań, aż dobrnąłem do końca. To była wyczerpująca lektura. Z każdą kolejną stroną czułem, że dostaję coraz większych mdłości. Pobladłem, bo nagle w tych notatkach rozpoznałem sytuację, którą przeżywałem od wielu tygodni. Jak to możliwe?
Była ona, tajemnicza piosenkarka i był pisarz piszący jej biografię. Był ich romans, aż w reszcie ona zabiła jego i wydała swoją autobiografię spisaną przy jego pomocy. Była jak modliszka. Można powiedzieć, że napisała swoją historię jego krwią, a na ironię książka stała się bestsellerem. Ona zaś wróciła do swojej wielkiej kariery jako dawna wielka piosenkarka. Przełknąłem ślinę. Może ona to podrzuciła? Wymieniła rękopisy. A może dziadek próbował mnie przestrzec? Aż tak dobrze znał przyszłość?
— Za późno. — Usłyszałem szept. Szklanka wypadła mi z rąk. Roztrzaskały się wszelkie nadzieje. Poczułem tą dziwną obecność. Odwróciłem się to była ona. Już wypaliła. Z pistoletu aż dymiło. A ja czułem się coraz słabszy. I jedyne, na co było mnie stać, to pytanie:
— Nie rozumiem, co to znaczy? — Upadłem. Pochyliła się nade mną.
— Jesteś niczym sejf, w którym zamknęłam wszystkie tajemnice. Już mi lżej na duszy. A ty powinieneś odejść.
— Przecież chciałaś biografii, chciałaś wydać. — Krztusiłem się.
— I będzie…autobiografia. A prawda jest taka — zawiesiła głos i zmrużyła oczy.
— Nigdy nie byłeś autorem, ubzdurałeś to sobie. Wymyśliłeś siebie, wymyśliłeś mnie.
Komentarze
Prześlij komentarz