GENESIS. WE CANT’ T DANCE. TRZEJ MUSZKIETEROWIE NIE UMIEJĄ TAŃCZYĆ

 


Ale uwielbiam ten prosty, sztywny taniec, odkąd zobaczyłem fragment teledysku „I can’ t dance” w telewizji Classic. Wtedy w ogóle nie miałem pojęcia, że zespół Genesis to także Peter Gabriel… i cieszę się z tej ignorancji. Wybrałem Genesis bardziej popularny, chwytliwy, tak jak kiedyś wybrałem Yes z Trevorem Rabinem i czołowym przebojem „Owner of lonely heart”, niż Yes ze Stevem Howem. Prostota jest czasem potrzebna takim ambitnym, progresywnym zespołom, noszących w sobie jakiś kompleks rozbuchanych harmonii. Kto powiedział, że muzyka popularna, muzyka z pierwszych list przebojów ma być chłamem. Napisałbym nawet, że to spore wyzwanie by połączyć chwytliwą melodię, ambitny pomysł, dojrzały tekst, interesującą aranżację w krótkiej piosence, która znajdzie się na liście przebojów.

Kiedy w latach osiemdziesiątych Phil Collins prezentował swoje przeboje jak: „Against all Odds”, „Dont’t loose my numer”, „One more night”, wydawało się, że w ten sposób bierze on głęboki oddech po bardziej ambitnej twórczości w Genesis. Ale i Genesis od początku lat osiemdziesiątych zaczęło iść podobnym, lżejszym torem, prezentując takie hity jak „Follow you, follow me”, „That’s all”, „Land of confusion”, „Invisible touch”, „Anything she does”, czy trochę bardziej rozbudowane z „Tonight, tonight, tonight”. Wszystkie te utwory, zwłaszcza z albumu „Invisible touch” to niezła próbka możliwości elektrowni, jakie miał pod palcami Tony Banks. Gitary Rutherforda właściwie stanowią tam tło, na którym wspierają syntezatorowe solówki i pluskające pady perkusyjne Simmonsa, które także na naszym polskim podwórku znalazły swoje odbicie w słynnej solówce Jerze Piotrowskiego do utworu „Słodkiego miłego życia”.

I podobnie jest na albumie „We can’ t dance”, wydanym cztery lata później po „Invisible touch”, dokładnie 28 października 1991 pod oficyną Atlantic Records i 11 listopada pod wytwórnią Virgin Records w Wielkie Brytanii. Choć brzmienie na tym albumie nie jest już tak plastikowe. Podkłady są tu bardziej subtelne, przestrzenne, można nawet powiedzieć, że relaksujące. Wśród legendarnych instrumentów można usłyszeć słynny Korg M1, który w tym samym czasie pięknie ubarwił ostatnie utwory Queen na albumie „Innuendo”. Plastikowe brzmienie syntezatorów powoli przechodzi do klasyki podobnie zresztą jak elektroniczna perkusja Simmonsa ze słynnymi padami o heksagonalnym kształcie. Na „We can’t dance” słychać bogate brzmienie akustycznej perkusji z szeroką paletą talerzy, mocnym pogłosem, a czasem efektem „gated”, stworzonym przez producenta, Hugh Padghama. Zmienił się także pogłos wokalny. W latach osiemdziesiątych słuchając niektórych wokalistów także polskich (Urszuli czy Grzegorza Ciechowskiego) miało się wrażenie, jakby śpiewali w łazience, dominowało sporo odbicie fali wokalnej urozmaiconej delayem. W latach dziewięćdziesiątych wokal ma większą przestrzeń i ciepło. Tą zmianę także słychać na „We can’t dance”. Album liczy sobie aż dwanaście piosenek, co w czasie przekłada się na 72 minuty, podczas gdy jego poprzednik, „Invisible touch” liczył sobie 46 minut. Spory skok czasowy po czteroletniej przerwie.

Zanim rzucimy naleśnika na patelnię albo inaczej mówiąc wysłuchamy płyty, przyjrzyjmy się jeszcze dobrze szacie graficznej. Na okładce widzimy dwóch ludzików, jednego dużego, prawdopodobnie ojca i drugiego, mniejszego – syna. Ojciec próbuje czegoś dotknąć na niebie. Całość utrzymana jest w pastelowej kolorystyce. Dziwnie kojarzy mi się ta ilustracja autorstwa Felicity Romy Bowers z pracami Jeana Jacquesa Sempego, ilustratora Mikołajka. Ale widać tu tez jakieś podobieństwo ilustracji albumu „Selling England by pound”. Te ludziki to kolejni członkowie wykreowanej na przestrzeni lat grupy nietuzinkowych bohaterów, zdobiących okładki Genesis.

Ale co u licha taka okładka ma wspólnego z samym tytułem: „Nie umiemy tańczyć”? Już bardziej tu pasuje zdjęcie, znajdujące się w środku książeczki, przedstawiające Tony’ ego, Mike’ a i Phila siedzących pod ścianą w czasie szkolnej potańcówki. Nie umiemy tańczyć, podpieramy ściany i zawsze znajdujemy się nie w tym miejscu, w którym trzeba. Nie umiem tańczyć, jestem trochę jak frajer, pechowiec, ktoś, kto zwyczajnie nie potrafi zatańczyć w rytmie mody, trendów, stylów tego świata. Pewnie można by snuć jeszcze wiele innych interpretacji tak prostego i pełnego humoru utworu. Ale póki co wystarczy się cieszyć tą muzyką i słynnym wideo, gdzie w refrenie śpiewanym wręcz skrzekliwym tonem Phila, widzimy, jak trzej muzycy posuwają się sztywno przed siebie. Do tego kameleon, złośliwa kobieta, grubas wygrywający jeansy, no i pies gryzący spodnie (czy jakoś tak). Tu się nie da tańczyć, co chwila jakaś kompromitacja, ból, wstyd, nie ma już siły na improwizację. Jakie tu w ogóle tempo? Średnie, nawet wolne. Piosenka opiera się na sztywnym rytmie, urozmaiconym dziwnymi dźwiękami, jakby ktoś uderzał w szklanki wypełnione wodą. A na całej tej konstrukcji oparty jest chwytliwy riff gitarowy, przypominający trochę takie utwory jak „All right now” grupy Free, czy „Highway to hell” AC/DC. Żałuję, że od trzeciej zwrotki Collins nie gra tu na prawdziwej perkusji nie szczędząc wariacji i ghostów na werblu, tylko nadal wyręcza się wolnym automatem. Na YouTube można znaleźć parę interesujących coverów perkusyjnych tej piosenki, które dają tej piosence niezłego flowa.

Skoro tak nierówno nam idzie i co chwila się potykamy i obijamy w życiu, to może przewińmy płytę do początku i włączmy metronom. Nie, chwilka, to przecież tykanie zegara. Upływający czas, drążący w nas niepokój? Czekanie na coś decydującego. Na powrót złego ojca. „No son of mine” to jeden z mroczniejszych utworów na tej płycie i także singiel, opowiadający o trudnej relacji syna z ojcem, który nie żałuje sobie alkoholu, krzyków i przemocy, jednym słowem chodzi tu o typ ojca tyrana. Niezwykłe jak oszczędny jest tu cały podkład instrumentalny. Mike Rutherford delikatnie szarpie struny, a z pętli na taśmie wydobywa się dziwny odgłos „jakby słonia” – jak sam określił to Collins w programie „Storyteller”. Potem dochodzi ten delikatny syntezator Banksa, kontrastujący z mocnym uderzeniem bębnów Collinsa. Jakby delikatność dorastającego chłopca, który snuje swoją opowieść została zderzona z mocnym uderzeniem ojca lub uderzeniem dorosłości. Jak to już bywa u Collinsa, jego bębnienie to nie tylko wybijanie rytmu, ale także podkreślanie nastroju, swoista muzykalność, którą słychać szczególnie w drugiej zwrotce, gdzie po każdym wyśpiewanym wersie, bębny jakby wchodzą w dialog z zaśpiewaną frazą i ją dopełniają. Nie mamy tu jakiś przesadnych, progresywnych zmienności w harmoniach i tempie. Wszystko płynie w tym samym metrum, temacie i akordach, rozciągając się na sześć minut z hakiem. Ale nie czuć specjalnie tej długości, więc może dlatego panowie zdecydowali, że piosenka z takim chwytliwym refrenem będzie singlem. Chyba wzięli przykład od Queen, którzy w tym samym czasie promowali równie długie „Innuendo”.

Dodajmy do tego czarno–biały teledysk, gdzie Phil, Tony i Mike są świadkami rodzinnych kłótni, jakie trapią ten osobliwy dom pełen wypchanych zwierząt, które wiszą na ścianach. Scenografia przypomina wystrój domu Rodziny Adamsów, szczególnie gdy pod koniec teledysku widzimy, jak te zwierzęta przymocowane do ściany nagle się poruszają, jakby chciały uciec z tego domu. Nawet daje o sobie znać tutaj znajoma głowa lisa z albumu „Foxtrot”. Przechodzą ciarki i pojawia się smutek. Ale tylko na chwilę, bo w następnym utworze wita nas wesoły klawesyn, albo inna kombinacja organków z keyboardu Tony’ ego. Szybki rytm i gitara wcinająca się co chwila. „Jesus he knows me”. Zawsze gdy słuchałem tej piosenki przed wyjściem do szkoły, ogarniał mnie wesoły nastrój – „bo Jezus mnie zna i wie, że mam rację”. Wtedy myślałem, że chodzi o czysto chrześcijańskie przesłanie, że z Jezusem wszystko jest możliwe itd. Jednak tu bardziej chodzi o tzw. Fałszywych kaznodziei, którzy szczególnie w Stanach robili niezłą furorę, głosząc słowo Boże z uśmiechem, śpiewem i co tam jeszcze chcecie, robiąc z tego telewizyjny show, który osiągał wysokie wyniki oglądalności i spore przychody finansowe. Właśnie o tym jest ta piosenka, co zresztą podkreśla z humorem sam teledysk, ukazujący studio telewizyjne z religijnym show. Utwór zamyka się w czterech minutach, więc idealnie pasuje na singiel, ale brakuje w nim ostrego sola gitarowego. Na szczęście usłyszymy je w wersji na żywo, promującej „We can’ t dance tour”, gdzie na gitarze gra Daryl Stuermer, stały współpracownik Phila i Genesis, który także nie potrafi tańczyć.

A czy ktoś za to umie wbijać gwoździe?!

Oto trzeci utwór po psychoanalitycznym „No son of mine” i zabawnym „Jesus he knows me”, Wbijając/Wkręcając ostatni gwóźdź, „Driving the last spike”, trwający dziesięć minut z hakiem. Sporo czasu na progresywne pasaże i opowiedzenie historii budowania brytyjskich sieci kolejowych, w których niejeden bezimienny robotnik stracił życie.

Po poważnym temacie następuje znów nieco lżejszy utwór, czyli „I can’ t dance”, o którym już wspominaliśmy na początku. Sztywny taniec przechodzi w relaksujący „Never a time”, który pewnie idealnie by pasował do jazdy samochodem, najlepiej kabrioletem w kierunku zachodzącego słońca, mieniącego się na tęczowej płycie cd. „Never a time” – prosty trzyminutowy utwór. Kolejny syntezatorowy pasaż i łaskocząca delikatnie gitara z piękną, wzniosłą partią w środku. Można by pomyśleć, że to taki miły zapychacz na płycie.

Co za błoga muzyczka. Nic się nie dzieje na drodze i łatwo usnąć. Aż tu nagle uderzenie i następuje: „Dreaming while you sleep” napisany przez Mike’a Rutherforda, który poza Genesis zasłynął także projektem „Mike and the Mechanics”. Utwór okołomotoryzacyjny z sześcioma minutami na liczniku. Struktura utworu oparta jest na marimbie albo ksylofonie, wydobywającym się rzecz jasna z keyboardów Tony’ ego, podczas gdy niepokojąca gitara Mike’ a wcina się tu i tam jak widmo nieszczęścia i płaczu (podobnie jak w „Tonight…”). Utwór opowiada o mężczyźnie, który jadąc w nocy, traci kontrolę nad kierownicą i potrąca kobietę. Reszta jest torturą oczekiwania. „Całe życie czekam, byś otworzyła oczy” – być może doprowadził ją do śpiączki i dlatego tak długo czeka… na rozgrzeszenie. Refren gwałtownie się zmienia, wchodzą głośne, potężnie brzmiące bębny podbite jeszcze efektem „gated” i biją tak aż do końca utworu, który się wycisza, zanika wraz z interesującym solo na gitarze.

Może ktoś umiera? To dobry moment, by zadać klasyczne pytanie „Dlaczego”, czyli „Tell me why”, utwór poruszający właściwie tą samą tematykę, którą wziął na warsztat Collins, pisząc swój wielki przebój: „Another day in paradise”, czy późniejsze „Both sides story”. Znów artyści są zasmuceni stanem społecznym i czują się w obowiązku o tym zaśpiewać, a nam pozostaje się zasłuchać w te przejmujące klawisze fortepianu, tym razem bez zbędnych barw, szybką perkusję z tamburynem i zatroskany głos Phila. Zwłaszcza ta środkowa część utworu, gdy rytm przyspiesza, przywodzi na myśl energetyczne utwory z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak choćby: „Gimme some lovin”. Utwory, przy których chciało się żyć wiecznie.

„Żyć wiecznie” na tym padole smutków, będącym inspiracją dla zaangażowanych pieśniarzy? Żeby usłyszeć Genesis i Phila Collinsa? Czemu nie. Kolejny, ósmy utwór w kolejce to właśnie „Living forever”. W swym nastroju i tekście nie daje nam szansy na uczucie monotonii. Przyjemny kawałek z pastelowymi barwami keyboardów. A do tego te bębny, w których ma się wrażenie, jakby Phill grał szczotkami przebierając, to raz na werblu to znowuż na tomach. W gruncie rzeczy to eksperyment z samplerami i perkusyjną maszyną E-mu SP-1200, by po trzech minutach śpiewania, wejść zdecydowanym uderzeniem w prawdziwe bębny i wygrać swobodną improwizację, w której oczywiście główną rolę zagra Tony Banks.

Wesołe wariacje ustępują spokojnemu „Hold on my heart”, kolejnemu singlowi promującemu płytę. To chyba jeden z najbardziej relaksujących utworów Genesis. Gitara po raz kolejny delikatnie migocze na ciepłym podkładzie syntezatorowym Banksa. Nie tyle słyszymy jakieś klawiszowe solówki co raczej atmosferyczne pady, przechodzące z jednego akordu na drugi. A wszystko to opiera się na rytmie wybijanym z automatu, delikatne popowe uderzenie jak w „One more night” Collinsa, choć czasem słychać jakieś subtelne przejścia na tomach i uderzenia w małe talerze (splashe), aby urozmaicić melodię. Wszystko delikatnie płynie aż…

Aż my ruszymy drogą „Way of the world”. Kolejny sympatyczny numer, gdzie znów keyboardy Banksa zaskakują paletami brzmień. Zwłaszcza ujmuje to chaotyczne „pluskanie” w końcowym solo. Po tym wesołym brzdąkaniu znów pojawia się trochę patosu. „Since i lost you” to utwór napisany przez Collinsa dla Erica Claptona, który w tym czasie stracił swego czteroletniego syna, Conora. To jemu Clapton dedykował słynne „Tears in heaven”. Clapton i Collins już wcześniej spotykali się na różnych koncertach i płytach. W 1989 roku podczas sesji do albumu „but seriosusly…” Clapton udzielił swojej partii gitarowej w podniosłym utworze: „I wish it would be rain down”. I w podobnym, podniosłym nastroju jest utrzymany także utwór Genesis. Teraz oto pada deszcz łez, by odśpiewać „Since I lost you”. Szkielet utworu opiera się na bluesowym rytmie, co także odbija się na gitarze dodającej swoje zgrzyty po wykrzyknieniach Collinsa. Bębny grają tu delikatnie i właściwie akcent werbla jest zastąpiony dźwięcznym tamburynem, który jakby się rozpływał, między dźwiękami.

Ostatni, dwunasty utwór to dopiero maestria progresywnego rocka i powrót do korzeni grupy, „Zanikające światła”, czyli „Fading lights”, w połowie piosenka, w połowie utwór instrumentalny – całość to dziesięć minut i czterdzieści sekund. Szkieletem piosenki jest tu znowu automat perkusyjny, którego specyficzna barwa przywodzi na myśl słynny sampel z „In the air tonight” Collinsa, choć w „Fading lights” jest on bardziej zagęszczony. Wchodzą jasne organy, zupełnie jakby wschodziło słońce, jakby działo się coś ważnego, podniosłego, uroczystego. W końcu słyszymy głos Collinsa, wzmocniony pogłosem i echem, który wyrażą tą dziwną melancholię. Tak upływają nam spokojnie trzy minuty, aż rozpoczyna się ta instrumentalna część. Wchodzą prawdziwe bębny, tu szuranie, tam przejście, bach, bum, bam. Uwielbiam to szarżowanie między delikatnymi ghostami, a mocnymi akcentami na talerzu rideowym Phila. A potem rozpoczyna się niezwykła odyseja przez dźwięki, gdzie znów Tony Banks czaruje barwami Korga, Rolanda czy Ensonic. Raz ma się wrażenie, że dźwięki jakby się rozmywają, potem falują. Collins bynajmniej nie wybija tylko rytmu ale swoimi przejściami i akcentami na talerzach dodaje kolorytu całości. Perkusja brzmi tak wybuchowo, majestatycznie z tymi buch, bach pod koniec, a potem coraz delikatnie i ciszej. Wreszcie zanika i znów wracamy do sampla perkusyjnego, który nas witał na początku, by tak się spięła klamra. Jeszcze ciekawiej brzmi ten utwór na żywo na koncercie w Knebworth w 1992 roku. Choć akurat tam grany jest trochę szybciej niż oryginalnie, za to możemy zobaczyć Phila w akcji, jak co chwila bogato przystraja kolejny takt swoimi figurami. Choć tekst do tego utworu napisał Tony Banks, a Phil Collins odszedł z zespołu w 1995 roku, to jednak czuć w tym utworze jakieś swoiste pożegnanie Genesis z dawną epoką. To ostatnie twórcze wysiłki Collinsa w grupie Genesis, dlatego ten utwór i tytuł brzmią tak wymownie. Światła zanikają, show się kończy i także pewien rozdział dobiegł końca. Doskonałe trio, które ostało się po tylu zmianach personalnych w zespole wróci jeszcze raz.

Najpierw będzie to ciekawy eksperyment muzyczny Banksa i Rutherforda, którzy zaproszą na pokład szkockiego wokalistę, Raya Wilsona, by właśnie z nim nagrać album „Calling all stations” pod szyldem Genesis. Ciekawa odsłona grupy, którą docenia się z perspektywy czasu, niż na samym początku. Wilson ze swoim zdartym, matowym głosem zupełnie nie kojarzy się z Collinsem czy Gabrielem. Wnosi do starych utworów coś zupełnie nowego. Ale nie każdy fan lubi takie zmiany. Gdyby Rutherford i Banks zdecydowali się nagrać płytę z Rayem pod innym szyldem być może ta współpraca ewoluowałaby jeszcze bardziej w interesujące kompozycje. A tak skończyło się na jednym krążku, koncercie w katowickim Spodku i odgrzewaniem starych kotletów przez Wilsona na jego solowych koncertach.

Bo wszyscy rzecz jasna czekali na stary dobry skład z Philem. No i się doczekali. W 2006 roku, piętnaście lat od nagrania albumu „We cant’ t dance” Genesis wróciło z Philem raz jeszcze, ale tylko po to, by odegrać stare przeboje i przekonać się, jak bardzo fani są sentymentalni. Ta trasa miała jeszcze potencjał. Gorzej było z tą ostatnią trasą, przekładaną wielokrotnie przez pandemię, gdy panowie znów postanowili się spotkać, by odegrać już nie na stadionach, ale w bardziej kameralnym gronie (z Nickiem Collinsem na perkusji i znów z Darylem Stuermerem na gitarach) swoje wielkie przeboje. Trzeba być naprawdę sentymentalnym, by słuchać Phila Collinsa, który momentami ledwo co wyciągał z siebie te wysokie partie i podpierał się laską, przypominając o swoim wieku. Smutne to uczucie oglądać swego idola w takim stanie. Napatrzcie się dobrze, bo to ostatni taki występ. I tak do roku 2022, światła dla Genesis wreszcie zgasły. Koniec plotek o jakichkolwiek reaktywacjach z Hackettem, Gabrielem, Wilsonem czy Philipsem.

Pozostaje nam już tylko przycisk REV i PLAY, otwieramy księgę Genesis i patrzymy, jak znów wszystko dookoła się tworzy. Tam przebiega lis w sukience, a tu jakiś chłop śpi na ławce, gdy obok inni pracują w polu. Tyka zegar. Nadchodzi ojciec, by stworzyć „Land of confusion”.

 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE