KOPALNIA (FRAGMENTY)
Niebawem po odebraniu dyplomu z uczelni, który definiował nas w świecie jako absolwentów i specjalistów od nie wiadomo czego, postanowiliśmy, że wybierzemy się w taką niezwykłą podróż, taką wyprawę na żywioł, gdzie się sprawdzimy. Sprawdzimy swoje charaktery i być może przyjaźń, która chyba jeszcze była podszyta naiwnością i sloganami niż zwykłą odpowiedzialnością za drugiego człowieka. Z oszczędności, jakie mieliśmy, uzbierał się nam całkiem niezły kapitał. A gdzie mieliśmy ruszyć? Jeszcze podczas przygotowań do egzaminów z prawa i ekonomii snuliśmy sobie na mapach różne fantazyjne szlaki. Wszystko zależało od tego, czy ma być bardzo niebezpiecznie, czy może znośnie. Czy to ma być prawdziwa wyprawa, w której sprawdzimy siebie, czy może pobyt w trzy gwiazdkowym hotelu za granicą. Nie wszyscy trzej: Norton, Conrad i Ja, czyli Thomas wiedzieliśmy, że mamy apetyt na ekstremalną wyprawę. Łatwo się mówi, gdy grzejesz się w bezpiecznych murach akademika. Ale po tylu latach cieplarnianych warunków mieliśmy wręcz dość tego wygodnickiego życia. Zamknęliśmy sprawy uczelniane, dopełniliśmy swoich obowiązków, a wyprawa to była nasza nagroda. Postanowiliśmy, że ruszymy w góry Hapario, szlakiem BengaJoa. Dlaczego akurat tam? Bo nasłuchaliśmy się legend, że podobno są tam kopalnie pełne skarbów. To Norton zaczął nam o tym opowiadać. On zawsze lubował się w takich opowieściach. Bez przerwy czytał jakieś historie, reportaże i wzdychał wielce, mówiąc, że też by chciał znaleźć taki skarb. „Jedna trudna ekspedycja i jesteś urządzony na całe życie!” — tak twierdził. Ciekawa idea, ale ja w takie rzeczy nie wierzyłem. Z drugiej strony każdy powód był dobry, nawet najbardziej abstrakcyjny, by w ogóle rozpocząć tą wyprawę. By odetchnąć innym powietrzem, by zobaczyć wokół siebie coś innego, a może i zobaczyć swoje życie w innej perspektywie, w sam raz po zakończeniu studiów. Tak jak wchodzisz na szczyt góry, coraz bardziej zniecierpliwiony, zmęczony, mokry. Wreszcie stajesz. Rozglądasz się, podziwiasz, oddychasz. Wszystko wydaje się tak małe, tak odległe, zasnute mgłami, z których znów chcesz formować swoje sny.
Ruszyliśmy w lipcu Roku Pańskiego: trzech wędrowców z wielkimi plecakami, ubrani w bojówki i koszule z mnóstwem kieszeni, mogących pomieścić nasze wypasione scyzoryki, których jeszcze nigdzie indziej nie zdążyliśmy wypróbować. Z oszczędności, jakie mieliśmy do dyspozycji, wynikało, że może na miesiąc nam wystarczy. Ale od samego początku zakładaliśmy, że to ma być podróż na żywioł. Plan był umowny, to improwizacja w terenie była najważniejsza. Po latach wkuwania kodeksów, pisania rozprawek wedle określonych planów najbardziej potrzebowaliśmy improwizacji. Stacje, pociągi, dworce, przewodnicy, fałszywi doradcy, istna dżungla. Jeden taki doradca, imieniem Sevu wziął tylko zapłatę i pokierował nas w jakiś wąwóz. Musieliśmy sami sobie radzić, aż dotarliśmy do wioski, w której z trudem wyjaśniliśmy, że szukamy schronienia.
Nasza przygoda zaczęła się od wędrówki do pewnej kopalni położonej u zbocza Wielkiej Góry Ha-Pa-Kai. Norton uznał, że to ciekawa rozrywka, szczególnie, że w niejednej kopalni kryły się szlachetne kruszce, ale i niejedna zabrała życie takim amatorom jak my. Teoretycznie powinniśmy mieć pozwolenie władz na takie zabawy, ale kto by tam tego pilnował? Rzeczywiście pewne kopalnie były pilnowane przez strażników, którzy chyba bardziej tam stali dla ozdoby, niż żeby coś rzeczywiście robić. Skoro już mieliśmy odwagę i młodzieńczą pewność siebie, potrzebowaliśmy jeszcze równie narwanego przewodnika jak my, który nie zostawi nas jak ci poprzedni. Nasze eskapady rozpoczęliśmy z miejscowymi poszukiwaczami, przekonując się, że większość naszych przewodników należy do wybitnych rodów trudniących się w hodowli konopi. Nie trudno się domyśleć, że to był dla nich najlepszy biznes, a gdy już trafiali się tacy frajerzy jak my, którzy chcą koniecznie przeżyć jakąś przygodę, prowadzili nas w dzikie lasy i fundowali nam biwaki z upolowaną zwierzyną, której mięso skwierczało nad ogniem. Nie zawsze mi służyły takie posiłki. Kompletnie nie wiedziałem, co piję z tej brudnej miski. Potem czekała mnie i chyba też Conrada długa kontemplacja w toalecie, czyli gdzieś przy drzewie. Być może to miało nas zniechęcić od zadawania niepotrzebnych pytań odnośnie skarbów w kopalniach. Czasem trafiły się jakieś pamiątki, figurki wyrzeźbione w kamieniu lub drewnie, ale to wciąż nie było to. Nie wiem ilu przewodników przetestowaliśmy? Musieliśmy jakoś utrzymać budżet, więc najmowaliśmy się do różnych fizycznych prac, by po prostu zapewnić sobie pobyt w tej wiosce i wreszcie zdobyć zaufanie przewodników, którzy doprowadzą nas trochę dalej. To był niezwykły czas. Codziennie uczyłem się czegoś nowego. Zupełnie jak Thoreau nad jeziorem Walden. Przywykłem do brudu, smrodu, niebezpieczeństwa i tych dziwnych obrządków, jakie urządzali nasi gospodarze każdego wieczoru. Jakieś tańce, śpiewy, zupełnie, jakbym włączył National Geographic i położył się na kanapie. Sen prysł, poczułem pod łopatką twardy kamień.
Zbliżał się już trzeci miesiąc naszego pobytu, gdy do wioski zawitali jacyś ludzie. Byli cali obładowani, jakby wracali z wielkiej wyprawy. Od razu nas zauważyli i podpytywali gospodarzy, co to za jedni ci trzej? Pewnie usłyszeli, że to ci najbardziej uparci goście, czekający na odpowiednich przewodników, którzy zabiorą ich w kopalnie Saderra. Podczas kolacji jeden z nowych przybyszów zagadnął nas. Chyba miał spore doświadczenie przy obcokrajowcach, bo całkiem nieźle radził sobie z angielskim, przynajmniej na tyle, aby przedstawić się jako łowca nagród, przygód, myśliwy i w ogóle. Miał może ze trzydzieści lat. Ubrany był bardziej jak my niż jak jego ziomkowie z plemienia. Wyjaśnił, że jego ojcem był podróżnik, który zawitał i zakochał się w jednej z młodych dziewczyn. Wtedy spojrzałem na tańce, które odbywały się jak zwykle pod wieczór przy ognisku. Piękne dziewczęta kusiły swoimi kształtami i witalnością. Nie dziwię, że ten podróżnik przed trzydziestoma laty zakochał w jednej z takich kobiet. Jak tłumaczył nasz rozmówca, który przedstawił nam się jako Takoya, to nie był przelotny romans, a raczej wielka miłość. Ojciec Takoyi zamieszkał tu wraz z plemieniem. Potem ruszył na wyprawę i doszło do tragedii. Zarówno on, jak i trzech członków plemienia zginęło. Wpadli do szybu. No i nasz nowy znajomy wychował się bez ojca. Dlatego też niechętnie podejmuje się on takich niebezpiecznych wypraw. Norton pokazuje złoty zegarek. Takoya się zastanawia. Mówi, że już zbyt długo tu siedzimy. „Jak na was to zbyt długo. Nuda was pożre”.
No ale skoro my się upieramy, by jednak iść, on może zrobić ten wyjątek i zaprowadzić nas do jednej z kopalni, byśmy się rozejrzeli za skarbami. Choć te skarby to bardziej legenda niż fakty. Odkąd on pamięta, jeszcze nikt tutaj nie przyniósł skarbów. Może jakieś pojedyncze znaleziska. Nic wielkiego. Ale o tych skarbach mówi się tu od pół wieku, kiedy to zawitała tu pewna armia. Wywozili skarby i chcieli je gdzieś ukryć. Stare kopalnie okazały się dobrą kryjówką, a potem ta armia gdzieś zniknęła. Może już wywieźli skarb, a może zabłądzili w jednej z kopalń i już nigdy nie wyszli na zewnątrz? Takoya podsumowuje, że skarby nie ważne. Ważna przygoda. Zgadzamy się. Ta wyprawa była warta każdych pieniędzy, by chociaż w tych ekstremalnych warunkach poznać siebie i zobaczyć, na ile cię stać.
Takoya się nie boi. Duch jego ojca jest z nim — tu wyjął zza koszuli drewniany wisior przedstawiający twarz wojownika, który ściskał w zębach strzałę. Takoya twierdzi, że to symbol doskonałego wojownika, który jest czujny, szybki i skuteczny do tego stopnia, że potrafi zatrzymać strzałę w zębach. Tylko te cnoty się liczą w życiu: czujność, uwaga, szybkość, zdecydowanie i skuteczność. One są miarą naszego przeznaczenia i człowieczeństwa. Znów patrzymy po sobie. Obym kiedyś mógł się pochwalić tymi cnotami. Nasz rozmówca się tylko uśmiecha drwiąco, jakby usłyszał nasze myśli. Tu w tym plemieniu wszyscy wojownicy uczą się tego: masz być zdecydowany, uparcie dążyć do tego, co sobie zaznaczyłeś na mapie… swego serca. Norton zapytał prowokacyjnie, kiedy moglibyśmy wyruszyć do tej kopalni? Takoya się znów uśmiechnął i oznajmił koślawą angielszczyzną, że choćby jutro lub pojutrze. Poczułem, że znów rozbolał mnie brzuch. Błyskawiczna i krótka odpowiedź Takoyi wcale nie oznaczała, że będzie to trasa bezproblemowa. Zresztą zakładaliśmy również, że i sam Takoya może się okazać kolejnym oszustem, który wyprowadzi nas gdzieś w pole i zniknie. To, co mnie zaskoczyło to fakt, że nie wziął od nas jak na razie żadnych pieniędzy czy fantów. Wyjaśnił, że sam od dłuższego czasu chciał się wybrać w taką podróż śladami swego ojca do kopalni, czekał tylko na odpowiedni powód.
Wyruszyliśmy dwa dni później z wielkimi plecakami i małym wózkiem. Takoya prowadził razem z jakimś innym przewodnikiem o imieniu Sawuczu, który nie mówił po angielsku. Miał on nas przeprowadzić przez las. Jak tłumaczył nasz przewodnik: w tym lesie zawsze lepiej, gdy jest więcej przewodników niż ciemnych turystów. Na każdym kroku trzeba się mieć na baczności. Pod stopami i nad głową, zawsze coś się czai. Węże, pająki i inne ciekawe stworzenia czyhające na nasze dusze. Mimo skwaru, jaki panował w lesie, musieliśmy się dobrze okryć, by uważać na muchy roznoszące trąd. W tym kapeluszu czułem się, jakbym był pod prysznicem. Cały czas się ze mnie lało. Szliśmy w milczeniu, by nie tracić energii na słowa. Choć w tak ponurym miejscu przydałaby się jakaś konwersacja. Sawuczu jako lider tej trasy raczej nie przejawiał takich skłonności. Zerknąłem na prawo, zza konarów drzew widać było ruiny starej świątyni porośniętej pnączami. Takoya zwrócił uwagę, byśmy nie zbliżali się do tego miejsca. Żadnego zwiedzania w środku czy na zewnątrz. Tu nie można przekraczać pewnych granic. Tego miejsca pilnują duchy i lepiej nie zakłócać ich spokoju. Nie dyskutowaliśmy. Przeszły mnie ciarki, gdy coś błysnęło w oczodole wielkiej twarzy wykutej w kamieniu. Szliśmy dalej zapominając o duchach, ale pamiętając wciąż o wężach i pająkach.
Wyjście z dusznego lasu było najwspanialszym doświadczeniem tej trzygodzinnej podróży. Staliśmy na skraju i podejrzliwie łypaliśmy na wąwóz, który się przed nami odsłaniał, jakby zapraszał swoimi szerokimi i silnymi ramionami do swego wnętrza. Takoya i Sawuczu wymienili porozumiewawcze spojrzenia i dali znak, że powinniśmy chwilę odpocząć, przed kolejnym forsownym marszem. Jak zwykle w środku drogi pojawiały się coraz bardziej dręczące pytania, „ile jeszcze do końca?”. Takoya się uśmiechnął i wytłumaczył, że teraz wszystko zależy od naszego sprytu i siły w nogach. Jeśli wcześniej przez parę godzin pokonywaliśmy leśne podłoże pełne niespodzianek, ostrych krzewów, nierówności, to teraz praktycznie mimowolnie zbiegaliśmy w dół po stromym zboczu usłanym gdzieniegdzie kamieniami. Norton raz stracił panowanie i się wywalił, raniąc sobie dłoń. Od razu ją sobie zabandażował i udał, że nic się nie stało. Ale nie żałował sobie słów niecenzuralnych, dzięki którym znosił pieczenie rany.
Wyjęliśmy kijki, na których się podpieraliśmy, by tak utrzymać równowagę, ale i my z Conradem z trudem panowaliśmy nad tym, by utrzymać pion, tak że Sawuczu i Takoya kilka razy śpieszyli na ratunek, łapiąc nas za plecaki. Sawuczu zarządził, byśmy zwolnili. Nie protestowałem. Odetchnąłem. Szliśmy teraz powoli, a dookoła było coraz więcej skał, które wyglądały jakoś nieprzyjemnie. Kanciaste, ostre zdawały się rozrywać wszystko na strzępy, cokolwiek ich dotknie. Napiłem się z bukłaka ostrej anyżówki i przyspieszyłem kroku. Na kolejnym zakręcie rozstaliśmy się z Sawuczu, który zmierzał do innej wioski. Jakoś nie specjalnie mnie to wzruszyło, skoro i tak przez większość drogi nie odzywał się do nas. Teraz miał zniknąć nam z oczu, ale jak przyznał Takoya, gdy znajdziemy się w potrzebie ten milczący przewodnik ruszy nam z pomocą. Nie bardzo wiedziałem, jak zjawi się w danym miejscu, ale może Takoya coś przekręcił w swoim angielskim, albo Sawuczu miał tego genialną intuicję, że zawsze przybywał na ratunek swoim przyjaciołom we właściwym czasie. Wreszcie znaleźliśmy się u wejścia do wielkiej groty. Nasz przewodnik powiedział, że to jedno z wielu wejść do kopalni i wskazał na symbol przy wejściu: namalowane słońce. Każde wejście ma inny symbol. Przygotowaliśmy nasze kaski, również Takoya przyodział swój i przygotował latarkę. Znów przełknąłem ślinę i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek wyjdę z tego miejsca żywy. Z każdym krokiem, który odbijał się echem między ścianami groty robiło się coraz ciemniej i chłodniej. Przeszły mnie dreszcze. Poruszaliśmy się za światłem latarki, które powoli odsłaniało kolejne głazy stojące nam na drodze. Wreszcie przeszliśmy przedsionek i zauważyłem ślady po torach, kilka rozrzuconych skrzyń, rozbitych butelek i jak na razie ani śladu skarbów. Nade mną piętrzyły się drewniane rusztowania, które miały utrzymać tego kamiennego potwora w ryzach. Zakręciło mi się w głowie. Jeden taki głaz i już bym nie żył. To byłby mój grób. W sumie całkiem nieźle. No cóż. Sam tego chciałem. Wszyscy tego chcieliśmy. I wszyscy żałowaliśmy. Ale chcieliśmy takiej mocnej przygody, by potem doceniać każdą chwilę w nudnej rutynie dnia codziennego. Gdy już przeszliśmy jakieś trzydzieści metrów, wszystko było słychać tak wyraźnie, każdy oddech, każde chrząknięcie, każdy nieostrożny krok. Potoczyły się kamienie. Zamarłem. Takoya jednak szedł dalej, szliśmy i my. Miałem wrażenie, że teraz schodzimy w dół, kolana się zgięły, mimowolnie przyspieszaliśmy i z trudem hamowaliśmy. Musieliśmy uważać, by się nie potknąć i nie zepchnąć jeden drugiego w tą ciemną otchłań, która wciąż się przed nami roztaczała. Zorientowałem się, że strop się nieco obniżył. Niestety za późno odebrałem ten sygnał i poczułem, jak mój kask uderzył w skałę. Przekląłem i ruszyłem dalej. Schodziliśmy w dół, zataczając kolejne kręgi, jakbyśmy szli po spirali. Gdy poświeciłem, zobaczyłem, że na środku coś miga. Takoya wyjaśnił, że to podwodne jezioro. Przewodnik rzucił kamieniem. Rozległo się donośne „chlup”. Ciemne oko zamigotało, jakby wielki potwór do nas mrugnął i zachęcał, byśmy szli dalej.
Zbiegliśmy ostatnie kilkanaście kroków. Poczułem, że grunt się wyrównał. Teraz szliśmy prostym chodnikiem, rozglądając się czy aby coś nie zwisa z sufitu lub nie stoi na przeszkodzie. Na szczęście ten chodnik był nad wyraz „czysty”, wolny od jakichkolwiek przeszkód, ale jeśli nawet skały nie stały nam na przeszkodzie, byli przecież mieszkańcy owych wilgotnych jaskini. Takoya coś krzyknął. Usłyszeliśmy jakiś jazgot. Przewodnik dał znak, byśmy padli na ziemię. Nagle z tunelu wyleciało stado nietoperzy. Poczułem, jak ich skrzydła mnie muskają. Zdawały się nie zważać na nas jako przeszkody na drodze. Chyba jeden mnie uderzył, może nawet się zabił. Przeraźliwy jazgot wreszcie ucichł, a Takoya dał znak, by iść teraz szybciej i ostrzegał że światło z latarek zawsze niepokoi nietoperze. Ale musieliśmy jakoś widzieć. Doszliśmy do rozwidlenia dróg. Albo na prawo, albo na lewo. Norton zażartował, że prawo już mamy za sobą jako studia, teraz czas na lewo. Również przewodnik wybrał ten kierunek. Przez kolejne kilkadziesiąt metrów niewiele się działo. Prosty korytarz bez niespodzianek z sufitu czy na drodze. Wreszcie doszliśmy do kolejnego przystanku i rozwidlenia. Conrad zaproponował małą przerwę. Gdy tak się rozglądaliśmy i świeciliśmy, coś mi błysnęło w oddalonej komorze. Przeszedłem kawałek, to coś błyskało intensywniej, gdy ja zbliżałem się z moją latarką, jakbym świecił w lustro albo w coś metalicznego. Szedłem powoli. Jakoś mi było nieswojo oddalać się od grupy. Nagle poczułem, że coś chrzęsło pod nogami, gdy poświeciłem, zobaczyłem kości i ludzką czaszkę. Wzdrygnąłem się i krzyknąłem. Takoya zauważył, że coś mnie niepokoi i dał znak, by inni ruszyli. Norton niechętnie skończył kanapkę. Przewodnik podszedł do mnie i spojrzał na leżący szkielet. Norton i Conrad byli równie przerażeni co ja. Takoya jednak zlekceważył tego leżącego towarzysza i poszedł dalej zaintrygowany w tą stronę, w którą i ja patrzyłem. Wyjaśniłem pośpiesznie przewodnikowi, że coś tam miga. Gdy doszliśmy do tego miejsca, zobaczyliśmy przejście zabite deskami, między którymi wiła się gęsta pajęczyna. Takoya wyjął małą siekierkę, zaczął pomału rozbijać przejście. I my poszliśmy w jego ślady. Niewiele się w sumie natrudziliśmy, bo deski były już mocno spróchniałe. Wreszcie przewodnik mocnym kopniakiem pozbył się resztek desek, a nam ukazało się przejście do kolejnego tunelu. Gdy poświeciłem mocniej, nic już nie migało. Szukałem czegoś metalicznego. A może to woda, kolejne jezioro. Niee. Rozglądaliśmy się po nowym miejscu, które właściwie wyglądało tak samo jak poprzednie miejsca postoju. Norton oparł się o ścianę i zajęczał, a wtedy podłoga zaczęła się obniżać, zupełnie jakbyśmy weszli na jakąś platformę, czy windę. Zjechaliśmy szybko w dół. Coś zaskrzypiało. Runęło. Myślałem, że już po nas. Norton skarżył się na ból w ręce. Inni też byli obolali. Spadliśmy chyba z trzech metrów i wylądowaliśmy w górze piachu. To dzięki temu jakoś przeżyliśmy. Czułem, jak gryzie mnie unoszący się pył. Kaszleliśmy dobre klika minut. Nie mogłem wziąć pełnego oddechu. W końcu jednak się uspokoiłem, ale to, co zobaczyłem zupełnie mnie zaskoczyło. Nawet Takoya ze swoim dużym doświadczeniem wydawał się tak samo zdumiony. Gdy poświeciliśmy na wszystkie strony, okazało się, że jesteśmy w jakimś magazynie pełnym skrzyń. Miejsce to jednak nie było grotą, a wyglądało raczej jak jakiś hangar. Nie było tu żadnej skały. Ściany były gładkie i szare. Oczywiście wszystkich ciekawiło, co też znajduje się w owych skrzyniach. Obawiałem się, czy nie ma tu ładunków wybuchowych. Takoya rozbił jedną ze ścianek siekierką. Zacisnąłem zęby. Naszym oczom ukazały się złote sztaby. Poczułem, jak złote słońce wstało nad tymi ciemnościami. Kolejne skrzynie, które otwieraliśmy już bardziej ostrożnie, również zawierały te skarby. Znaleźliśmy, byliśmy bogaci, ale byliśmy też uwięzieni w tym dziwnym miejscu. No i jeszcze dochodziła sprawa transportu takiego ładunku złota. Jak takie coś wywieźć? No i jak je podzielimy i jak ulokujemy? Złoto zasnuwało nam powoli umysły, czuliśmy się dzięki niemu tak potężni, a przecież bardziej potężna była ta kopalnia, w której brzuchu teraz przebywaliśmy. W tej jakże podłej sytuacji powinniśmy przede wszystkim myśleć o tym, jak się stąd wydostać? No cóż marzenia o złocie były też ucieczką. Gdy już nieco otrzeźwieliśmy z tego złotego obłędu, poświeciliśmy tu i tam. Trudno było dostrzec jakiś zarys drzwi, zarys jakiegoś tajnego przejścia. Co zaskakujące, na niektórych ścianach były umieszczone lustrzane płyty, które powodowały zupełną dezorientację. Widzieliśmy siebie, niewolników złotego skarbca, który nie miał żadnych okien, drzwi, klamek – istny pokój wariatów.
Zatem, jak się tu dostaliśmy? Zauważyłem jakąś kupę desek i mnóstwo kamieni. To chyba tu spadliśmy? Podszedłem do tego miejsca, ale gdy poświeciłem, widziałem tylko skalny sufit. Nic nie rozumiałem. Może weszliśmy na jakąś zapadnię, która się otworzyła, a potem zamknęła. Drążenie tego tematu było równie irytujące, jak szukanie jakiegoś wyjścia z tego miejsca. Oto była największa tortura. Umrzeć w grobowcu pełnym złota i nie móc go wykorzystać. Byliśmy na krawędzi, z jednej strony pogrążeni w mroku nadchodzącej śmierci, z drugiej żyliśmy obietnicą bogactwa. Gdy tak analizowałem w myślach całą podróż, to w sumie nie była ona taka dramatyczna, żadnych większych problemów. Potoczyliśmy się prosto do tego miejsca i to się okazało największym problemem. Teraz sobie zdałem sprawę, że to przeze mnie, bo to ja „coś” zauważyłem. Ale nikt nie miał siły obwiniać mnie o to. Skupiliśmy się na tym, by znaleźć jakieś rozwiązanie. Gdy Conrad poświecił w górę, coś zauważył, o czym nie omieszkał nas poinformować. Jak na ironię, jedyne wyjście było w suficie, w wydrążonym otworze, który oddalony był od nas o jakieś trzy metry. Norton wspiął się na dwie skrzynie i poświecił mocniej. Otwór był dość duży i warto było spróbować. Jak? To właśnie nasze złoto miało nas uratować, a właściwie skrzyknie, w których znajdowały się sztaby. Niczego innego tu nie było, ani kawałka drabiny, rusztowania. Tylko te skrzyknie, które ułożone jedna na drugiej jak piramida, mogłyby nam posłużyć jako stopnie do wyjścia z tego grobu. Spojrzeliśmy po sobie i uznaliśmy, że to jedyny sposób. Jednak żeby ułożyć taką piramidę ze skrzyń, musieliśmy najpierw wyjąć ciężkie sztaby złota. To była syzyfowa robota i równie przyjemna, gdy mogliśmy się przejrzeć w każdej lśniącej sztabie. Równo po półtorej godzinie zbudowaliśmy sobie złotą piramidę i zyskaliśmy pięć wielkich skrzyń, które zaczęliśmy układać jedna na drugiej jak schody prowadzące do naszej wolności. Okazało się, że potrzebujemy szóstej, by wreszcie sięgnąć otworu i zaczepić się o niego. Niemal wszyscy jęknęliśmy z obrzydzeniem, gdy znów spojrzeliśmy na złotą piramidę. Wzięliśmy szóstą, akurat przedostatnią skrzynię i również ją otworzyliśmy. Wypakowaliśmy sztaby i postawiliśmy tą skrzynię na szczycie jako ostatni stopień. Takoya dał znak, byśmy pierwsi się wdrapywali. To mnie przypadł zaszczyt, aby się w ogóle przekonać, czy ten otwór dokądś prowadzi. Poderwałem się z ostatniej skrzyni i mocno wsparłem na łokciach. Powoli wyjrzałem z wielkiej dziury i poświeciłem. Wyglądało na to, że chyba dobrze zrobiliśmy decydując się na ten krok. Zobaczyłem, że jestem w długim korytarzu, ale nie wiedziałem, dokąd on może prowadzić? Może gdzieś dalej był zasypany i odcięty? Biłem się z myślami. No ale w końcu zawsze to trochę lepsze miejsce, aniżeli ten zimny grób-magazyn wypełniony złotem. Wyszedłem wreszcie na chodnik i powiedziałem towarzyszom, że jestem w korytarzu i trudno mi powiedzieć, jak daleko on prowadzi i czy może nas w ogóle wyprowadzić na świeże powietrze. Takoya postanowił sprawdzić nasze szanse i wspiął się jako drugi, gdy już wspierał się łokciami na krawędziach otworu, nagle coś pękło w suficie, oberwał się strop i przewodnik runął w pudła, a potem spadły na niego gruzy z góry. Próbowałem zobaczyć jak najwięcej, ale dookoła znów unosiły się tumany kurzu. Wołałem głośno przerażony. Wreszcie odpowiedzieli mi Norton i Conrad. Oni żyli. W porę się odsunęli, ale Takoya nie miał tyle szczęścia. Norton odgarnął gruz i wyglądało na to, że rozkopał gotowy grób naszego przewodnika, którego zabił ten upadek.
Chciałbym żeby tak było, ale było inaczej.
Takoya się wspiął i wyszedł na korytarz, na którym stałem. Wyjął linę i przywiązał jej koniec do skał, po czym spuścił w dół. Nakazał mi tu czekać, a sam ruszył sprawdzić, co jest na końcu korytarza. Nie było go dosyć długo. Jeszcze przez pierwsze dziesięć minut słyszałem jego kroki i gwizdy, potem wszystko ucichło. Nie wiedziałem co się dzieje. Czy tak długi był ten korytarz, czy może Takoya gdzieś wpadł do innej jaskini i także czeka na pomoc? Wreszcie dołączyli do mnie zniecierpliwieni Norton i Conrad wspomagając się liną, która zwisała z góry. Kiedy już wszyscy tak staliśmy w korytarzu, zerkaliśmy to na prawo, to na lewo no i czasem w dół. Minęły chyba dwie godziny odkąd rozstaliśmy się z przewodnikiem. Byliśmy zmęczeni i zirytowani czekaniem. Oczy nam się kleiły. Norton i Ja zasnęliśmy. Conrad czuwał. Mieliśmy się zmienić za godzinę. Nagle poczułem, że ktoś mnie szturcha. Widocznie trzeba było się już zmienić. Przyjemne senne otępienie powoli się rozpłynęło, gdy tylko zobaczyłem twarz Sawuczu. Nie wyglądał on jednak jak przyjaciel, a raczej jak… wróg. Mierzył do nas ze strzelby. Nie on jeden. Bo po drugiej stronie stał Takoya z równie bezwzględnym wyrazem twarzy i strzelbą. „Co u licha?” Pomyślałem. No i szybko zrozumiałem, że to złoto nas poróżniło. Niezwykłe. Jak jestem naiwny?! A może od początku zanosili się oni z takim planem, by nas zgładzić. Kazali nam zejść na dół, a sami przygotowali jakiś kosz górniczy do wyciągania skał i umieścili go nad otworem. Spuścili na łańcuchach małą platformę, na którą mieliśmy układać sztaby. Maksymalnie do takiego kosza wchodziło dwadzieścia sztab, czyli jedna trzecia zawartości każdej drewnianej skrzyni. Więc w sumie mieliśmy ze dwadzieścia takich kolejek.
Takoya i Sawuczu wciągali złoto i a potem przenosili je na jakieś wózki. Byłem okropnie zmęczony i czułem, jakbym miał ręce z waty. Nie miałem siły się nawet denerwować. Przeklinałem to złoto i z radością upadłem na piach, gdy załadowaliśmy ostatnią kolejkę. Zastanawiałem się, czy nas zabiją, czy zostawią w tym magazynie? Sawuczu zakrył otwór ciężkim głazem, który przepchnęli razem z Takoyą, nie zważając na nasze krzyki, w których obrażaliśmy do woli naszych byłych przewodników. Głaz wreszcie wpasował się w otwór jak właz w kanale. Bach. Mogli nas od razu zastrzelić. Nasze przeznaczenie się dopełniło. Mieliśmy tu umrzeć. Przynajmniej ja na razie chciałem spać. I pewnie zasnąłbym kamiennym snem, gdyby nie moi towarzysze, którzy wspięli się na skrzynie i próbowali z całych sił podnieść ów głaz. Nawet ze mną nie dawali rady. Głaz się wcisnął jak korek w butelkę. W końcu musiało to do nas dotrzeć, że sobie nie poradzimy. Norton zaczął chodzić jak w jakimś transie i uderzać o ściany w nadziei, że zadudni. Ja walczyłem ze snem. Nie chciałem wyjść na ignoranta, ale od dłuższego czasu czułem się tu przegrany. Siedziałem wsparty o ścianę, podczas gdy Conrad usilnie się przypatrywał miejscu, w które spadliśmy. Podobnie jak ja, niewiele widział w tej wnęce. Ale chyba był bardziej uparty, bo wreszcie krzyknął, że dostrzegł jakieś fragmenty rusztowań. Tak, to musiało być to. Zaproponował, żeby może tu podstawić skrzynie i szukać wyjścia w górze. Może był jakiś zaczep, przycisk, dźwignia cokolwiek, co pozwoliłoby na ruch platformy. Może była nadzieja. Wzięliśmy się za przestawianie skrzyń. Uparty Conrad wszedł pierwszy i zbliżył się do sufitu. Nad nim był metalowy prostokąt. Obstukał go dobrze, zadudniło. Tak, to była ta zdradliwa platforma, która się otworzyła, gdy na niej stanęliśmy i spadliśmy wpadliśmy tu pierwszy raz. Zaiskrzyło w naszych oczach i znów jakoś jaśniej się zrobiło. Ale wciąż pozostawała kwestia otwarcia tego przejścia. Nie było za co chwycić, podważyć. Sprytnie to było zamaskowane. Norton wyciągnął mały kilof zaczął nim obstukiwać. Trochę nasypało nam się na twarze piachu, ale nagle coś drgnęło. Norton zaczął energiczniej stukać. Zgrzytnęło kilka razy i wreszcie wypchnęliśmy metalową platformę. Podsadziliśmy z Conradem Nortona, który od razu złapał się krawędzi włazu i po chwili był już na górze. Podaliśmy my mu nasze plecaki. Potem ustaliliśmy, że to ja będę ostatnim stopniem dla Conrada. Szybko się wspiął, a ja poczułem przeszywający ból w szyi. No i było już dwóch na górze. Spuścili mi kawałek grubej liny. Z trudem się wspinałem, a gdy już nie mogłem, oni próbowali mnie wciągnąć. Modliłem się tylko, by lina nie pękła. Kiedy dotknąłem krawędzi włazu próbowałem się jakoś zaczepić rękami. Wreszcie wszedłem zdyszany, a oni upadli na ziemię ciężko oddychając. Spojrzałem teraz na tą zapadnię, która była otwarta. Były to metalowe drzwi, które otwierały się, by prawdopodobnie zrzucić zbędny gruz. Chcieliśmy stąd wyjść, wydostać się z kopalni. A może i przemknął nam przez głowy plan, by zemścić się na naszych niewiernych przewodnikach. Jednak wtedy mnie oświeciło, że póki co to oni mają strzelby i nie zawahają się ich użyć. Musieliśmy być ostrożni. Odetchnęliśmy trochę i wypiliśmy trochę anyżówki. Ruszyliśmy tunelem z powrotem do rozwidlenia dróg. Szliśmy ostrożnie, wręcz na palcach, nasłuchując, czy gdzieś niedaleko nie idą nasi przewodnicy. Przecież trochę musiało im zająć to wynoszenie ciężkich sztab złota. Szliśmy drogą powrotną, aż trafiliśmy do kolejnego rozwidlenia i coś usłyszeliśmy: jakieś metaliczne hałasy. Czułem jak żołądek mi skacze do gardła. Na twarzy Nortona pojawiła się dzika wściekłość. Zgasiliśmy latarki.
Norton chciał odwetu, Conrad nie był przekonany, ja też wolałem uniknąć kolejnego starcia z nimi. Ale to złoto! To cholerne złoto Nie dawało spokoju. Gdybyśmy jej zdobyli, mielibyśmy już jakiś kapitał na nasze nowe życie. Czułem, że idziemy równolegle z nimi, krok w krok. Dzieliło nas parę korytarzy. Przechodziliśmy między kolejnymi słupami i chwilę czekaliśmy, a potem znów przemykaliśmy. Wreszcie ich zobaczyliśmy. Byliśmy na kolejnym rozwidleniu dróg, które trochę przypominało balkon, z którego widać było stare rusztowania, tory, którymi teraz poruszali się nasi przewodnicy. Byliśmy od nich oddaleni może jakieś pięć metrów. Między nami była wielka przepaść. Mogliśmy się do nich dostać tylko tym zakręcającym szlakiem. Najpierw jednak postanowiliśmy ich trochę nastraszyć.
Ze szczelin sączyło się światło i co jakiś czas było widać wyraźnie naszych przeciwników. Naszymi sprzymierzeńcami były cienie. Norton sięgnął po swoją lornetkę. Takoya i Sawuczu szykowali się z wózkami do wyjścia. Ale nagle usłyszeli jakieś spadające kamienie, a jeden nawet świsnął tuż obok ucha Takoyi. Zaniepokojeni od razu przygotowali swoje strzelby. Kamienie znów poleciały w ich kierunku i tym razem jeden z nich wielkości ziemniaka trafił w głowę Sawuczu. Norton się ucieszył, że trafił. Sawuczu ryknął z bólu i od razu wypalił ze swojej strzelby w naszą stronę. Rozeszliśmy się na strony, próbując zdezorientować naszych przewodników. Kamienie leciały z północy, ze wschodu, z zachodu no i z południa. Dobrze, że były w tym korytarzu usypane takie sterty kamieni. Rozjuszyliśmy ich, bo zaczęli strzelać jak oszalali. Przez dobrą minutę trwała ta kanonada. Schowaliśmy się za słupami. Ucichło. Powoli zaczęliśmy się znów przesuwać w ich kierunku. Ja szedłem za nimi a Norton i Conrad mieli im wyjść na spotkanie z drugiej strony. Wciąż jednak się niepokoiłem, bo kamienne pociski niewiele znaczyły wobec strzelb. Gdy już zaszedłem po tej elipsie dość daleko, zdałem sobie sprawę, że bardzo wyraźnie ich słyszę. Byłem za nimi może metr. Na razie chciałem zachować dystans. Norton i Conrad znów zaczęli rzucać ze swojej strony, a ja zakradłem się za Takoyą, który akurat strzelał w kierunku Nortona. Dzierżyłem w ręku średniej wielkości belkę, która trochę przypominała kij baseballowy. Zamachnąłem się i uderzyłem Takoyę, który wciąż strzelał w drugą stronę. Stracił przytomność i upadł, przejąłem strzelbę. Sawuczu, który był trochę dalej, zorientował się już, że coś jest nie tak z jego towarzyszem. Przyjrzałem się broni. Tylko raz strzelałem. A niech tam. Sawuczu mnie dostrzegł, skierował swoją lufę i strzeliłem. Oczywiście, że spudłowałem, a on w tym momencie dostał w głowę deską. To Conrad stał za nim i po chwili przejął jego broń. Już miałem iść, gdy to Takoya skoczył na mnie z nożem. Szarpaliśmy się chwilę, gdy znów usłyszałem głośny strzał. To Conrad wypalił. Poczułem jak mocny uścisk Takoyi robi się coraz luźniejszy. Oparł się o barierkę, a po chwili przeleciał przez nią i zniknął w ciemnej otchłani. Sawuczu leżał nieruchomy, a Norton i Conrad dzierżyli dwa pokaźne wózki ze złotem. Nie mieliśmy wyboru. Skoro Sawuczu nas atakował, musiał także zginąć. Zrzuciliśmy go z półki skalnej i spadł tak samo w ciemną otchłań jak Takoya. Rozległ się trzask, bach i już go nie było. Byliśmy tylko my, złoto i niewielkie wyjście.
Jeszcze to do mnie nie dotarło. To był kryminał. Zabiliśmy ludzi i przemyciliśmy złoto. Nie pytajcie jak. To długa historia. Takie znalezisko robiło wrażenie. Musieliśmy uciekać. Mieszkańcy wioski pamiętali nas. Pamiętali, że wyszliśmy z Takoyą. Działaliśmy jak w jakimś transie. Ukryliśmy złoto i przenosiliśmy po kilkanaście sztab dziennie, aż mieliśmy gotowe skrzynie do transportu. Kiedy masz dużo, bardzo dużo pieniędzy. Ludzie już nie pytają…
Zapomnieliśmy. Staraliśmy się zapomnieć. Minęło ponad piętnaście lat od tamtych wydarzeń. Rzeczywiście spełniło się tak, jak zapewniał Conrad. Mieliśmy pełne konta i mieliśmy spokój. Inwestowaliśmy, szastaliśmy. Do czasu.
Kiedy Conrad wszedł do swej kancelarii, mieszącej się w prestiżowej dzielnicy, nie spodziewał, że w drzwiach swego gabinetu zobaczy wbitą strzałę z dziwnym symbolem.
— Nie mam pojęcia. Zadzwoniłam od razu do pana, kiedy to zobaczyłam. Nikt z ochrony nic nie widział. — Zapewniała przerażona sekretarka. Norton udał, że nie przejął się tym specjalnie. Wyjął strzałę i zamknął się w swoim gabinecie. Jeszcze raz przyjrzał się symbolowi, który go tak zaniepokoił. Tak to był ten rysunek. Nawet po piętnastu latach go pamiętał. Szybko sięgnął po telefon i zadzwonił.
Conrad również się nie spodziewał, że ktoś o dziewiątej rano wyrwie go ze snu. Odsypiał wczorajszą imprezę, a słuchawkę podała mu dama, która z nim dzieliła łóżko. Prowadził najbardziej wystawny tryb życia z nas trzech. Gdy tylko przejął słuchawkę, próbując się przy tym obudzić, ona zsunęła się z łóżka, zapięła koszulę i wyszła z pokoju. Conrad z trudem kontaktował i o ile parę minut wcześniej miał jeszcze problemy z rozbudzeniem się, gdy tylko usłyszał o strzale wbitej w drzwi i o tym symbolu, od razu podskoczył z łóżka. Ani się nie obejrzał, gdy jechał swoim jaguarem na spotkanie z Nortonem.
Ja za to leżałem ze strzałą w sercu. Moje ciało było już zimne i niewiele mnie to ruszało. Zastanawiałem się, kto mnie znajdzie i kiedy? Całe szczęście, że nie miałem rodziny. Ten widok by ich zupełnie dobił. Widziałem mordercę. To był on. Po piętnastu latach go poznałem. W ogóle się nie zmienił i chyba ja też się dla niego nie zmieniłem. Ostatni raz spojrzałem na swoje ciało. Nie byłem zadowolony z tego, jak wyglądałem, ale czułem, że zostawiam za sobą jakiś ogromny balast. Mimo wszystko towarzyszył mi spokój. Mój duch z radością odpłynął, gdy tylko telefon zaczął dzwonić. Dzwonił po kilka razy dziennie. Wreszcie upłynęło tyle czasu, że ktoś w końcu zaczął do mnie pukać, no i wreszcie mnie znaleźli, by potwierdzić, że mnie już nie ma.
Conrad i Norton siedzieli w samochodzie. Norton palił nerwowo papierosa. Wyznał, że zamierza się żenić. Ale nic nie wskazywało na to, że się cieszy. Conrad niespokojnie rozglądał się dookoła. Stali na parkingu, niedaleko restauracji. Conrad wyznał, że jemu małżeństwo już przeszło. Dwa lata temu się rozwiódł. Znów zapadła cisza. Generalnie rzadko się spotykaliśmy od czasu tej dziwnej przygody. Każdy poszedł swoją drogą i nie zamierzaliśmy sobie nawzajem przypominać, co stało się tam w kopalni. Rozmawiali o mnie i o tym, jak zginąłem. Policja do nich zadzwoniła. Ale nie pytali o inne szczegóły. Norton chciał coś powiedzieć, gdy nagle pękła szyba i strzała wbiła się jego skroń. Padł. Przerażony Conrad zrozumiał, że to ten sam zabójca, który mnie pozbawił życia. Spojrzał na leżącego Nortona, a potem na kierownicę. Szybko odpalił samochód i z piskiem opon opuścił parking. Jechał jeszcze chwilę, ale przerażała go myśl, że pewnie za chwilę zatrzyma go policja za przekroczenie prędkości. No i co robi ten trup ze strzałą w pańskim samochodzie. Zatrzymał samochód w szczerym polu i wysiadł. Było ciemno. Noc. Szedł powoli, aż usłyszał nieprzyjemny świst. Dziwne ukłucie w sercu. To strzała wystawała z jego piersi, ale nigdzie nie dojrzał sprawcy. Upadł martwy.
Spotkaliśmy się nad kanionem i znów szliśmy tym samym szlakiem. Niepokonani, młodzi, żądni przygód.
Komentarze
Prześlij komentarz