PUZZLE (FRAGMENTY)

1

 

Do godziny szesnastej brakowało jeszcze trzech cholernych minut, które były niczym trzy mile na wielkiej pustyni, trzy mile do najbliższego źródła. P.J. albo Patrick James siedział w swoim boksie i podsumowywał dzisiejszy bilans. Sprawdzał, ile udało mu się pozyskać klientów na kolejny rewolucyjny produkt? Co dzisiaj reklamował? Już nie pamiętał. Raz była to encyklopedia, potem garnki, innym razem jakieś fundusze inwestycyjne. Jak jesteś dobry, możesz ludziom wszystko wcisnąć przez telefon. Dostaniesz niezłą prowizję. Do takiej roboty łatwo było się dostać, trudniej jednak było utrzymać ten entuzjastyczny ton „sprzedawcy na haju”, który ani odrobinę nie zraża się jakimikolwiek odmowami ze strony potencjalnych klientów. Jaki dziś był bilans? Dudniło mu w uszach. Zerknął na kartki. Zaledwie czterech wyraziło zainteresowanie lub było tak miłych, aby przystać na natrętną ofertę, w którą on sam już nie wierzył. Czemu tu pracował? Zawsze miał niezłą nawijkę, ale nie chcieli go w radiu, zresztą tam też zarobki nie były oszałamiające. Zawsze umiał przekonywać ludzi, a to cenna umiejętność. Dziś wiele można wyprodukować, ale największą sztuką zawsze pozostaje umiejętność sprzedaży największego szajsu. Jednak sama praca i to ciągłe recytowanie tych samych formułek była nużąca jak nigdy przedtem. Na wyświetlaczu zobaczył, że dzwoni do niego wujek. Od niego wypadało odebrać. W końcu to wujek mu pomógł, gdy ten był na studiach, a rodzice dawno nie żyli. Tylko co mu powiedzieć? To, co chciał usłyszeć. Ale gdy tylko Patrick rozmawiał z wujem, od razu załamywał mu się głos, zbywał wuja, jak tylko potrafił.

 — Słuchaj mam teraz ważną naradę. Wiesz jestem zastępcą dyrektora, mam urwanie głowy. – Czyżby? Chciałby być i wiedział, że wuj chciał usłyszeć coś takiego, a może przesadzał. Może wujowi chodziło o coś innego. Żeby po prostu dać sobie radę w życiu. Wuj już dawno miał za sobą wspaniała karierę dyrektora, cieszył się emeryturą i pewnie mógłby sypać pieniędzmi jak solą na wszystkie strony, ale P.J. miał dosyć takiego sponsoringu. Miał ambicję, by wreszcie sobie dać radę w życiu sam. Dlaczego tu pracował, dlaczego tu był? Coraz częściej zadawał sobie te pytania. Robił to, by mieć spokój z rachunkami. Ale wciąż czegoś w sobie szukał. Czuł, jak to ziarno w nim pulsuje i powoduje ciągłe migreny. W chwili relaksu wpatrywał się teraz w koleżankę, która siedziała parę biurek dalej. Widział jej nogi i tył. Co za szpilki. Pracowała tu od dwóch lat. Rozmawiali może chwilę. Wolał się nie rozpraszać. Uderzał długopisem o notes, szukał w sobie jakiegoś impulsu, by na koniec pracy gdzieś zadzwonić, ale stało się to, czego obawiał się zawsze. Nuda weszła w jego życie i rozsiadła się z grubym tyłkiem na rozwalonej kanapie, a marzenie o ciekawej pracy dogorywało pośród popiołów zmarnowanych szans. Nie tak to miało wyglądać. A jednak. Taka jest rzeczywistość. Przestań marzyć o jakiejś innej i wspaniałej. Kimkolwiek jesteś z tabelką korpo i tabletką na ból głowy.

W ostatnim czasie sprawił sobie małą klepsydrę piaskową, taki efektowny gadżet na biurko. Klepsydra ta miała mu przypominać o upływającym czasie, o ziarnach pomysłów, które mógłby kiedyś tam zasadzić, gdyby mu się chciało, gdyby spał krócej, jak zalecali trenerzy rozwoju osobistego. Bo tylko pomyśl, ile tracisz podczas snu. Tyle ziaren możliwości, alternatywnych scenariuszy i w każdej minucie jest ich coraz mniej. Straszne. Rozmielone ziarna kawy dawały silny aromat. Podczas gdy za cienkimi ściankami boxu było już słychać nerwowe szemranie i dźwięk zamka błyskawicznego torebki. To Gala śpieszyła się jak zawsze na autobus. Musiała jeszcze odebrać dwuletnią córeczkę od kuzynki. A może dziś miała randkę? Zmieniła zapach perfum na ostrzejszy. Nie miała już nic do stracenia. Krzyczała wręcz, żeby jakiś nadziany facet ją przyjął. P.J. znał te historie na pamięć.

 — Cześć wam. – Wydukała i wyszła szybkim krokiem, by przypadkiem kierownik jej nie dopadł. Ktoś inny też już wyszedł. To ten nowy sztywniak. Widać, że nie chce się popisywać zostawaniem po pracy. To nie ten typ nadgorliwego. I słusznie. Nie ma co tracić tu energii. Patrick. już to zrozumiał. Ale w jego klepsydrze miarka się przebrała. Nie śpieszył się już do niczego. Jutro będzie musiał przetrwać kolejny taki sam dzień. Czasem myślał, że może lepiej zostać tu całą noc i być przygotowanym bojowo na kolejny dzień. Po co wracać do domu, do innych scenografii, które tak rozleniwiają człowieka. Jutro, pojutrze to samo. Parę godzin w tę i w tą. Co za różnica. Phii. Cudowna obojętność. Nirvana i skuteczność działania. Sięgnął jeszcze raz do listy nazwisk potencjalnych klientów. Przeleciał listę od góry do dołu. Miał wrażenie, jakby jechał autostradą i wpatrywał się w migające pasy na asfalcie. Wciąż znajdował w tych nazwiskach coś nowego, choć przecież śledził tą listę ze trzydzieści razy. Nagle coś mu błysnęło przed oczami. Rzuciło mu się w oczy jedno ciekawie brzmiące nazwisko, inne niż te pozostałe nazwiska nadzianych bufonów, którzy mieli uwierzyć w tą jego gadkę. Przeczytał „William J. Puzzel”. Ciekawe. „To co, dzwonimy?” Zapytał siebie. Sprawdził numer. Dłoń mu drgnęła. Wystukał numer na klawiaturze i pomachał na do widzenia wychodzącym właśnie kolegom.

 — Uważaj, bo za tą nadgorliwość, cię awansują. — Zażartował jeden z nich. To był Jerry. Niezły cwaniak, to on wprowadzał Patricka w tajniki tej roboty. Przez te wszystkie lata zmieniło się to, że Jerry awansował, przytył i nieco wyłysiał, no i może trochę stał się zgryźliwy, ale poza tym wciąż był dobrym kompanem. Tyle, że P.J. stał się mniej towarzyski, by z tą kompanią spędzać jeszcze czas po godzinach pracy.

 — Nie przeżyłbym tego. — Odparł Patrick czekając na połączenie.

Rozsiadł się wygodnie, czując, że dopiero po godzinach jest w stanie zrobić więcej niż w czasie pracy. Wziął łyk wody, by pozbyć się chrypki. Wreszcie w słuchawce rozległ się niski, władczy, ale zarazem dość życzliwy głos człowieka, który reprezentował jakiś fundusz inwestycyjny. Jak zawsze z ust P.J. - a wytoczyła się kanonada znanych formułek, jakimi złotouści akwizytorzy raczą swoje ofiary, aż w końcu wyssą im wszystkie soki. Kiedy skończył, głos ze słuchawki oznajmił krótko: interesujące, jakbym słyszał szkolny wierszyk. No dobra cwaniaczku, pogadamy jutro, teraz się śpieszę. „No jasne, a ty na pewno nie odbierzesz” — pomyślał P.J., ale to co miał usłyszeć za chwilę zupełnie go zaskoczyło.

 — Aaa, tak przy okazji, ma pan jakieś ciekawe plany na życie? — Odezwał się znów rozmówca. P.J. od niechcenia, pół żartem odparł, że chce założyć wielką firmę, być obrzydliwie bogatym, chcę sprzedawać zabawę i rozrywkę, bo to zawsze ma wzięcie.

 — Świetnie, jutro o tym pogadamy, proszę zadzwonić o dziesiątej. Proszę pamiętać, to minuty, godziny, miejsca stanowią o naszych szansach. — Zakończył tajemniczy głos i się wyłączył. P.J. jeszcze trzymał słuchawkę i uśmiechał się do siebie.

 — Dobre. – Wyszeptał do siebie i odwrócił klepsydrę, która znów zaczęła odmierzać czas. Siedział tak długo przy biurku, gdy zauważył krępego kierownika, który właśnie wychodził. Natychmiast poczuł się nieswojo, jakby musiał znów przepraszać, że tu pracuje.

 — Jak dzisiaj? — Zapytał kierownik z wymuszonym uśmiechem, w którym krył się chochlik litości.

 — Pięciu klientów. — Westchnął P.J. z nieodzownym poczuciem winy, bo dobrze wiedział, że to żaden wynik dla Jaśnie Pana Kierownika.

 — Mogło być gorzej, zbieraj się do domu.

 — Jeszcze chciałem coś sprawdzić. — Odparł Patrick.

 —Jak chcesz. — Powiedział kierownik. Czyli znów było źle. Za mało zamówień i za długi czas pracy. P.J. tylko zacisnął pięści. Przeczekał wyjście szefa. Nigdy nie chciał z nim wychodzić razem z pracy.

Bo o czym tu jeszcze rozmawiać z kierownikiem? O ambicjach, o pragnieniu poprawy? Rety, to tak jak rozmowa ze spowiednikiem. Jeszcze palnąłby jakieś głupstwo To była jego druga praca. Pierwszej wolał nie pamiętać. Ta robota był w sam raz po studiach. Gdy nie wiesz, co ze sobą począć, gdy nie masz doświadczenia i gdy nie jesteś dość odważny, by wyjść poza paradygmaty. Jakie paradygmaty? Rany. To jest życie. Wielki mechanizm, w którym musisz za wszelką cenę wpasować się ze swoją zębatką, bo inaczej rozkruszą cię i wylecisz. A pamiętał jeszcze studia pełne teorii i wszechwiedzy alchemicznej, studia o buntownikach, którzy zmienili świat. Gdyby on tak mógł. Czyżby nie miał odwagi? Och, teraz musiał brać przez osiem godzin odtrutkę na swoje marzycielstwo. Szef słysząc jego odpowiedź o wynikach zacisnął usta, jakby tłumił złość, a może chciał w jakikolwiek sposób wyrazić swoje współczucie. Raczej nie. Nie w tym garniturze za 3 tysiące i zegarkiem za 2 tysiące i tą BMW-icą za więcej niż przeciętne. Szef wyszedł. Ufffffffff. Poczekał jeszcze dla pewności, aż szef wyjechał z parkingu. Uffffffff. Poskładał swoje papiery do małej aktówki. Poprawił krawat. Wyglądał jak prawnik, ale niestety nim nie był. Był tylko pozerem. Musiał jakoś odreagować te kumulujące się emocje. Postanowił wrócić do domu na pieszo. Minął portiera, który jak zawsze o tej porze siedział z założonymi rękami. Pomachał ręką. Portier kiwnął głową. Doskonała synchronizacja ruchów, jak w zegarku. Rozważał również tą formę aktywności zawodowej. Trochę spokoju i tym razem to ludzie zwracają się do ciebie o różne sprawy i informacje. Ale i w tej profesji mógł dostrzec podobieństwo do swojej pracy. Zarówno akwizytor, telemarketer, opiekun rachunków klienta jak i portier czekali na coś lub kogoś, kto wyrwie ich z tego marazmu. Czekali na wielkiego klienta, który rzuci im całą fortunę, by mu służyli. Czekali na jakiś przełom. Ale lata mijały. Przez telefon były te same rozmowy, a na portierni człowiek widział tych samych ludzi, przemykających przez korytarz. Wyszedł z budynku firmy niczym Jonasz z paszczy wielkiej ryby. Poczuł ulgę, że to koniec na dzisiaj. Jutro znów trzeba będzie nakarmić tą bestię swoją energią. Póki co sam czuł głód i frustrację. Miał ochotę na batona.

Chciał go kupić w kiosku, ale wysypały mu się drobne. Pochłonięty zbieraniem pieniędzy jak ślepa kura zbierająca ziarna, potrącił przechodzącą obok kobietę, która z kolei upuściła torebkę.

 — Przepraszam. — Wyjąkał.

 — Nie szkodzi. — Odparła zimnym tonem blondynka w krótkich włosach i ostrym makijażu. Podał jej torebkę, a ona pozbierała ostatnie grosze.

 — Proszę, co do grosza. — Oświadczyła zimnym głosem.

 — Nie wątpię. — Powiedział.

 — To uczciwa transakcja. — I odebrała albo wręcz wyrwała mu torebkę. Odeszła i nawet się nie odwróciła, tak jak w filmach. Niezwykłe spotkanie, a jednak nic specjalnego się nie stało. Odprowadził ją tęsknym spojrzeniem jak ciekawe zjawisko, które mogłoby wreszcie coś zmienić w jego historii. Odeszła stukając swoimi szpilkami. Praktyczna businesswoman, twarda kobieta, która pozbyła się zbędnych ozdobników kobiecości, jak choćby długie włosy. Gotowa była iść po swoje, iść po trupach takich jak on. Może miała wielu kochanków, tak jak w garderobie ma wiele rękawiczek. Jeden byłby ciamajdą i brzydalem, czekającym na nią w domu, a drugi byłby tym drapieżnikiem, który wozi ją swoim jaguarem przez miejską dżunglę, a może byłby jeszcze trzeci. A może spotyka się ona tylko z jedną, najwierniejszą… samotnością. Bo nie ma czasu na takie miłostki i flirty, nie teraz, gdy raport czeka. Może. A gdyby to on mógł jej towarzyszyć. Nie miał nic przeciwko. Czuł te szpilki jak noże wbijające się w jego skorupę, którą przez lata wypracował, by nikt nie przekroczył granicy. Patrzył jeszcze za nią, zupełnie bezbronny, aż wreszcie pozwolił odejść tym fantazjom wraz z wiatrem, choć jeszcze czuł jej perfumy? Oczywiście, że „Good girl”.

 

2

 

Otworzył drzwi małego mieszkania i wtoczył się do przedpokoju, w którym czekał na niego długowłosy chłopak z wygniecioną bluzką, na której był nadrukowany „Tom and Jerry”. Wyglądał jak dziecko, które na dźwięk przekręcanego klucza śpieszy, by przywitać się z ojcem. Był to Mario, przezywany też „Mars”, młodszy brat Patricka Człowiek, który już od wielu lat konstruował jakiś dziwne wynalazki zupełnie niepotrzebne nikomu. Kiedy P.J. wszedł, chłopak krzyknął, jakby dokonał jakiegoś przełomowego odkrycia.

 — Udało się! Udało się! — Krzyczał podniecony i założył niesforne włosy za uszy.

 — Twój kolejny projekt braciszku? — Zapytał z ironią.

 — Wreszcie ruszymy z miejsca, pokażemy rewolucyjną zabawkę!

 — Póki co wracaj na ziemię, bo nie mamy zarejestrowanej firmy, nie mamy kapitału, nie mamy patentu, więc… — Rozpędził się ze swoim racjonalizmem, ale rozczochrany chłopak przerwał mu i jak natchniony powiedział:

 — Mamy wizję. — Wtrącił Mario.

 — Ach tak, to wiele zmienia. — Odparł drwiąco, pokiwał głową i zacisnął usta, jakby chciał powstrzymać śmiech lub gniew.

Weszli do pokoju, czy bardziej do warsztatu, gdzie walało się mnóstwo części i szkiców, jak z pamiętników Leonarda Da Vinci.

 — Istna pracownia artysty. Trzeba będzie tu posprzątać. — Skomentował P.J., rozglądając się wokół.

 — Ten twój pragmatyzm. — Odparł Mario.

 — Ktoś tu musi zachowywać rozsądek, skoro ty nie potrafisz zarobić na siebie.

 — To takie przyziemne.

 — No właśnie. — Powiedział Patrick przez zaciśnięte usta.

 — Ale popatrz na to. — Mario podniósł do góry srebrną kulę, sprawiającą wrażenie masywnej, jak kula do kręgli i nagle ją puścił. P. J. chciał się odsunąć, aby nie spadła mu przypadkiem na stopy. I chwila prawdy. Ku zdumieniu Patricka, ten osobliwy przedmiot zawisł powietrzu, by po chwili wysunąć z siebie niewielkie skrzydełka, którymi zatrzepotała. Kula zaczęła wokół nich krążyć, przekształcając się z wolna w sześcian, potem w gwiazdę, spiralę i jeszcze w wiele innych kształtów. Podczas gdy P. J. śledził z szeroko otwartymi ustami cały ten spektakl, Mario z kolei śledził cały czas reakcję brata.

 — O cholera! – wyszeptał Patrick

 — No właśnie.

 — Kiedy pokażemy prezentacje, ludzie padną. Każdy będzie chciał mieć takie cudeńka.

 — No zaczynasz mówić jaka marzyciel. — Stwierdził z ironią twórca niezwykłej kuli.

 — Jak tyś to zrobił?! — Pytał zdumiony Mars.

 — Pewnie trudno ci uwierzyć, ale ja też pracuję codziennie, jak ty. — Mario się roześmiał i wziął do rąk kolejną zabawkę, która przypominała latającą machinę Da Vinciego i jak Wielki Mechanik puścił ją w powietrze, by i ona po chwili ewoluowała w różne inne kształty.

 — Każdy model ma w sumie sześć kombinacji. Można się nimi bawić i cieszą oko. — Wyjaśnił konstruktor. Z kolei druciana kula przypominająca swoją formą kopernikański model ewoluowała w pająka, który po chwili zaczął chodzić po ziemi, a potem zmienił się w model sześcianu, który z powodzeniem mógłby służyć jako prezentacja na lekcji geometrii.

 — Niezwykłe. — Powiedział zauroczony P.J.

 — To nasz patent, nasza tajemnica, nasza przepustka – Mario klepnął Patricka w plecy i pokazał dokładne rysunki techniczne.

 — Musimy to zgłosić w urzędzie patentowym, a potem ruszymy z promocją i sprzedażą.

 — Nie rozpędzaj się. Chyba w ogóle musimy sprawdzić, czy będzie na to popyt?

 — No tak. — Powiedział zawstydzony Mario.

 — A jaka cena?

 — Nie znoszę tego pytania.

 — Ale trzeba to ustalić. — Naciskał P.J., gryząc paznokcie.

 — Materiały nie są aż tak drogie. Ale sam koncept, mechanizm, produkcja. To już… — zawiesił głos Mario i ułożył usta w dziubek.

 — Teraz twój talent marketingowca by się przydał.

 — Daj spokój, od dawna mi się nie wiedzie. Wciskam ludziom jakieś badziewie.

 — A co teraz tu widzisz? Wierzysz w potencjał tych zabawek? — P.J. długo się wpatrywał w te latające cuda aż zapytał.

 — Ile może to tak latać?

 — Do pięciu godzin, potem opada.

 — Opada, czy spada, gwałtownie komuś na łeb. Bo to jest różnica. — Zaznaczył zaniepokojony Patrick.

 — Można popracować nad systemem bezpieczeństwa. Ale generalnie opadają i się wyłączają, a potem trzeba łączyć z ładowarką.

 — Czyli ustaliłeś limit do 20 procent energii, wtedy zaczyna opadać?

 — Tak, musi mieć jeszcze trochę energii, by wylądować.

 — No nie wiem, tu mogą być problemy.

 — To ryzykowny projekt, ale myślę, że się obroni. Spójrz na to. Nazwałem to „niemożliwą układanką” — Tu Mario wysypał z wiadra błyszczące puzzle, które od razu zawisły w powietrzu, jak chmara owadów. Wisiały tak, nad ich głowami, jak atomy niezwykłej struktury.

 — Można je przesuwać, układać na wszystkie możliwe sposoby.

 — Ha, to ci dopiero. — Znów się ucieszył P.J. To, co tu widzę, to najlepsza nagroda po tym nudnym dniu. Jak to zrobiłeś u licha? Jesteś cholernym geniuszem!

 — Bez przesady. — Mario dał znak, by iść za nim.

 — A teraz zobacz tutaj. — Mars poprowadził brata do pokoju, gdzie, na stole była rozstawiona kolejka. Włączył ją, kolejka ruszyła, a Mario zaczął kontynuować swoją metaforę.

 — Uruchomimy tą maszynę, dopniemy swego.

 — Wciąż mamy za mało węgla. — Zauważył P.J. nie wiedząc już czy mówi o kolejce czy biznesie.

 — Chcesz żeby była ciężka?

 — Bez węgla, energii, zatrzymamy się w połowie. Taki nasz słomiany zapał.

 — Oj zawsze jesteś taki logiczny do bólu.

 — Bo częściej bywam w rzeczywistości niż ty. Sprawdź sam, czasem warto, byś nie obudził się z ręką w nocniku. — Mario zmierzył go gniewnym spojrzeniem.

 — Pesymista.

 — Ekonomista, jeśli już.

 — Grunt to jechać po wytyczonym torze i zabrać ze sobą właściwych ludzi.

 — Ty, outsider do potęgi pleciesz mi o ludziach, niemożliwe. — Roześmiał się P.J.

 — Dojedziemy, zobaczysz, węgiel to nasz pomysł.

 — I bogaci podróżni, sponsorzy, którzy ułatwią nam produkcję.

 — Dojedziemy.

 — Powtarzasz to jak mantrę.

 — Autosugestia

 — I wszystko z głowy.

 — Wtedy przychodzi mi więcej pomysłów. — P. J. wciąż wyrażał swój sceptycyzm, a usta zaciskał i wydymał. W tym momencie lokomotywa się przewróciła, bo na jej drodze stanął pluszowy miś.

 — No właśnie, ważna lekcja, musimy uważać na pluszowe badziewia. — Zauważył P.J.

 — Wybacz, zaplątał się.

 — To ten, co dostałeś od mamy?

 — Taak, klasyczna, prosta zabawka. Ten od mamy. — Powiedział zamyślony Mario.

 — Tak czy siak, dokądś dojedziemy, dokądś na pewno. — Wyszeptał P.J.

 — Musimy zatem się zabezpieczyć. Każda z tych maszynek to osobny mechanizm i patent.

Ale muszę wiedzieć więcej o nich. Nakręcimy film i trzeba zrobić dobrą prezentację.

 — Gdzie chcesz szukać inwestorów? — Pytania latały dookoła głowy Patricka jak muchy w gorący, senny dzień.

 — Pytanie brzmi, jacy to mają być inwestorzy?

 — Takie wyrośnięte dzieciaki?

 — Każdy milioner jest taki. Oni kochają zabawki. — Podsumował Mario.

 — Nie wszyscy. Niektórzy to Bufoni. Ech.

 — Chcesz coś do jedzenia?

 — A coś ugotowałeś?

 — No prawie.

 — Przecież ty zawsze jesz płatki, zmieniasz tylko smaki z miodowych na czekoladowe i na odwrót.

 — No właśnie — Mario pokazał pełną miskę mleka z płatkami.

 — Co za wybór, mmm. — Nie szczędził żartów P.J.

 — No właśnie dziś zjemy granolę z orzechami. — Oświadczył uroczyście Mario i wskazał miejsce przy biurku jak kelner w wytwornej restauracji.

 — Wypas. — Powiedział z ironią P.J. i sięgnął po miskę. Po chwili rozległo się chrupanie.

 — Nasze ekonomiczne posiłki. — Mario pokazał bratu jeszcze jeden projekt.

 — A to co? – Przed Patrickiem stała zwykła podstawka, w której znajdowały się sprężyny, coś jak piłkarzyki, ale zamiast metalowej kulki imitującej piłkę była szklana kula, w środku której mieniły się różne warstwy.

 — No i o co w tym chodzi? – P.J. przegryzł kolejną porcję.

 — Już ci tłumaczę. Musimy podać nasz pomysł do odpowiednich ludzi, stworzyć sieć, a jednocześnie trzymać nasz kurs i licencję na ten produkt, aż wreszcie strzelimy Gola i osiągniemy mistrzostwo.

 — Ale tym masz metafory.

 — No co? — Obruszył się Mario.

 — Plus, musimy uwzględnić wszystkie sytuacje kryzysowe. — Zwrócił uwagę P.J. Mars wygiął sprężynę do tyłu i po chwili puścił. Szklana kulka wpadła do bramki.

 — Nie każdy jest taki giętki jak w twojej wizji. — podsumował Patrick

 

3

 

Następnego dnia P.J. energiczniej wybierał numery do potencjalnych klientów. Widział przed oczyma ścianę znaków i kodów, unikalnych kombinacji, które mogły go doprowadzić do owocnej transakcji. Ale również zabawki Maria coraz bardziej go inspirowały, by znów walczyć o każdy grosz, który mógłby przeznaczyć na tą ideę. Do dziewiątej miał niezły zapłon. Spośród setki adresów, złapał czterech poważnie zainteresowanych klientów. Prezentacje i umowy miały być dopełnione w najbliższym tygodniu. Aż szef się zainteresował tym wyczynem i pokazał Patrickowi podniesiony kciuk, jak tłum w Koloseum.

 — Czyli jeszcze żyję. — Wyszeptał do siebie i chciał w ripoście pokazać środkowy palec, ale się powstrzymał.

Właśnie dochodziła dziesiąta, a na liście było zaznaczone ostrym kolorem nazwisko Williama J. Puzzla — Spojrzał na klepsydrę, w której już dosypywał się piasek.

 — Czemu nie? — Wyszeptał i wziął łyk zimnej wody. Wystukał numer, odczekał parę sekund i w słuchawce zabrzmiał znajomy niski głos.

 — A to Pan.

 — Ja? Skąd pan wie, że…

 — Dziesiąta. O tej godzinie miał pan zadzwonić. Punktualnie.

 — Ano tak. — Speszył się Patrick.

 — To wszystko ciekawe, co Pan mówił wczoraj. Spotkajmy się dziś o siedemnastej na rogu Westerfall.

 — Spotkanie?

 — W restauracji Aura. Powie pan, że był umówiony z Puzzlem. Wprowadzą Pana.

 — Dobrze… siedemnasta, Aura. — Zanotował w pamięci P.J.

 — A jeszcze… — Chciał o coś zapytać, ale Puzzel uciął zdecydowanym głosem.

 — Do zobaczenia. – I w słuchawce zapadła cisza.

Po takim telefonie dalsza praca była istną katorgą, bo P.J. wciąż się zastanawiał, co go może czekać na tym spotkaniu za parę godzin. Nie był już taki efektowny, język mu się plątał i robił więcej przerw. Wreszcie, gdy wybiła szesnasta, szybko się pozbierał i wręcz wybiegł z biura. Widział jeszcze, że kierownik chyba coś od niego chciał, ale on udał, że go nie widzi. Nie dzisiaj, nie w tej godzinie do cholery. Westerfall było cztery przecznice stąd. P.J. energicznym krokiem ruszył do restauracji Aura. Wreszcie gdy stanął przed recepcją wydukał zmieszany:

 — Yyyyy. Mam się spotkać z Puzzlem? Podobno czeka tu na mnie. – Kelner się zaśmiał powtarzając to, co wcześniej przedstawił P. J.

 — Z panem Williamem J. Puzzlem – Poprawił P.J.

 — Ach tak! — Przypomniał sobie kelner, łapiąc się za głowę. Wyciągnął rękę do gościa i poprosił.

 — Proszę za mną. — P.J. przełknął ślinę i poprawił krawat. Teraz pomyślał, że to jednak nie był żart. Przeszli przez labirynt stolików dzielonych efektownym żywopłotem, aż doszli do centrum, gdzie znajdował się tylko jeden okrągły stolik, a przy nim już siedział zamyślony mężczyzna w średnim wieku. Wyglądał jak typowy biznesmen przed zawałem, a może to tylko sugestia P.J.-a. Ale strój miał dość ekstrawagancki. To nie był typowy, nudny uniform człowieka zajmującego się pieniędzmi. Zresztą taki ktoś z wielkimi zasobami mógł sobie pozwolić na pewną ekstrawagancję w garderobie. Jego garnitur był mieszanką czarnej marynarki, złoto brązowej kamizelki, niebieskiej koszuli, czarnego krawata w złote lwy. Na klapie marynarki zaś lśnił srebrny puzzel. Stylu dopełniały skórzane brązowe buty na klamrę. Twarz miał spokojną, dostojną, otuloną złotą brodą. Oczy były osadzone głęboko pod łukami złotych brwi, które jak na razie nie wyrażały gniewu. Czoło delikatnie przeorane było czterema liniami, na których można by coś skomponować, a nad czołem złoto-siwa grzywa, zaczesana była do tyłu.

P. J. stanął przed nim, czując się jakoś nieswojo, jak student stojący przed profesorem na egzaminie. Nie chciał mu przerywać…  gdy Puzzel wpatrywał się usilnie w ozdobne wahadełko, które stało na stoliku. Patrick chrząknął. Puzzel w końcu się zorientował i powiedział wesołym głosem:

 — Ach to pan!

 — Tak, Patrick James Crawford-Walker – przedstawił się P.J. Puzzel uścisnął mu rękę i powtórzył swoje imię i nazwisko, by etykiecie stało się zadość.

 — Za chwilę czeka nas obiad. Chce pan coś wybrać, jakieś specjalne życzenia, czy zdaje się pan na mnie? — Zapytał uprzejmie Puzzel.

 — To jakieś podchwytliwe pytanie? — Zapytał niepewny P.J.

 — Że niby pana sprawdzam, a wybór dania będzie świadczył, czy może być pan dobrym partnerem w interesach? Może coś w tym jest, ale… — Puzzel zaczął bawić się serwetką.

 — Nie zdziwiłbym się, że chce mnie pan sprawdzić. Może lubi pan mieć kontrolę nad wszystkim.

 — Bez przesady.

 — Wtedy zadowoliłaby Pana odpowiedź, że zdaje się na pański gust, ale to by źle świadczyło o mojej wybredności, o tym, że nie potrafię sam decydować. — Kluczył P.J.

 — Ale odważnie przedstawił pan swoje plany przez telefon. Dąży pan do niezależności. – P. J. słysząc to napił się wody i po chwili odparł.

 — Moje plany? To raczej fantazje. Łatwo się jej wypowiada, gdy nie jest się w miejscu, w którym chciałoby się być.

 — Nie lubi pan swojej pracy? — Zapytał z uśmiechem Puzzel.

 — To kolejne podchwytliwe pytanie? — P.J. zmrużył oczy.

 — Nie poskarżę pana przełożonemu. Nie wiem, czy pracę da się lubić. To w końcu tak jak z życiem, albo się je kocha albo nienawidzi.

 — Pracę się rzuca.

 — Jak brudne skarpetki i szuka czegoś innego, czyż nie?

 — Szukam czegoś innego.

 — Jak każdy drogi panie, zawsze chcemy czegoś innego.

 — To znowu podchwytliwy tekst.

 — Jest pan nad wyraz nieufny. Niezadowolenie to wspaniały motor. Od tego się zaczyna, potem sprawdzamy, co się da zrobić w tym a nie innym miejscu i czasie, krok, po kroku…

 — Bez obrazy, to brzmi jak…

 — Z poradnika samodoskonalenia?

 — Mniej więcej.

 — Ma pan rację. Nie wykazałem się zbytnią oryginalnością. Ale lubię się bawić metaforami. Miałem kiedyś narzeczoną, która była poetką.

 — I co?

 — Nic, poetka odeszła, a metafora została. Ha, ha. Czarna otchłań cylindra, z którego wyciągam te dziwne skojarzenia i łączę w długie łańcuchy. Pozwolę sobie jeszcze na taki oto tekst: to jak chodzenie po korytarzu pełnym zapadni.

 — Ale ten, kto dojdzie, zdobędzie wszystko.

 — Fortunę? – Pospieszył się P.J.

 — Niezależność, luksus odmawiania najbardziej wpływowym.

 — Dobrze, więc, kiedy kelner trafi w tym labiryncie do nas z menu, wybiorę sobie, co zechcę, nawet szklankę wody, chleb i sałatę. — oświadczył P.J.

 — Jest pan na diecie?

 — Kiedy jestem przejedzony, gorzej mi się myśli. I potem podejmuję złe decyzje…

 — Inne decyzje, niekoniecznie złe, inne warianty, zakończenia alternatywne.

 — Widać każdą porażkę traktuje pan jak inną możliwość.

 — Inaczej nie byłbym tu, gdzie jestem. — Roześmiał się Puzzel.

 — Więc jest pan zadowolony?

 — Zawsze. Choć to jasne, że nie chciałbym teraz nagle znaleźć się na ulicy bez pieniędzy. Znowu musiałbym się nauczyć sztuki przetrwania. A może nie byłoby to takie złe. Pieniądze dają pozorne bezpieczeństwo. Gdy drobniaki kończą się w kieszeniach, szukamy głębiej, w sobie.

 — Więc co pan zamawia?

Puzzel sięgnął po mały dzwoneczek i zadzwonił nim. Zza żywopłotu wyłonił się kelner z kamienną twarzą.

 — Słucham panów? — P.J. odebrał menu i nerwowo przebiegł wzrokiem po daniach. Puzzel miał już gotową propozycję, bo znał repertuar restauracji na pamięć.

 — Krem cebulowy na początek, a potem pieczeń jagnięcą w sosie pieczarkowym i wino Chateubriand. – Kelner skomentował ten wybór uniesionymi brwiami. Zanotował wszystko, po czym zwrócił się do Patricka.

 — A dla pana.

 — Szklankę wody i sałatę.

 — Sałatkę z…

 — Zwykła sałata.

 — Dobrzee. Sałata lodowa. — Wysyczał kelner, zanotował i udał się po realizację.

 — Cóż za asceza. — Powiedział z podziwem Puzzel.

 — Jak już panu mówiłem…

 — No tak, ale mamy tu zjeść smacznie, pogadać trochę o interesach, a pan tak od razu, tak skromnie…

 — Więc jednak podpadłem?

 — Nie, w końcu ja płacę. Za pańską porcję to będą grosze. To, co mamy już przejść do meritum spotkania?

 — Mam panu jeszcze raz przedstawić naszą ofertę.

 — Nie trzeba, znam ją na pamięć, sprawdziliśmy państwa warunki, pańscy koledzy też dzwonili do mnie

 — Ale to ze mną pan chciał się spotkać?

 — Tak.

 — Więc?

 — Pozwoliłem sobie przejrzeć ofertę, którymi pan zasypuje codziennie setki zmęczonych ludzi. I ja także w tej ofercie nie widzę nic ciekawego. – P. J. poczuł, jakby coś się od niego oderwało. Zrozumiał, że to całe spotkanie to podły żart z jego osoby.

 — Więc czemu? – Zawiesił głos Patrick.

 — To pan mnie zainteresował, to, co pan powiedział. – Upierał się Puzzel.

 — To, co powiedziałem? — Wyjąkał P.J. widząc w tej dziwnej sytuacji jakiś cień szansy.

 — Pańska wizja, to było… — Wizja, o niej przecież wspominał Mario. Ale dzielić się wizją z obcym człowiekiem? To było dość ryzykowne. Zresztą, trudno w biznesie szukać przyjaciół, co najwyżej partnerów, którzy chcą osiągnąć podobny wynik na koncie, jak ty.

P.J. przypomniał sobie klepsydrę i uciekający czas, ziarna i możliwości. Czemu by nie skorzystać? Nie to za piękne, dziwne. Ten facet jest jakiś podejrzany. On nie mówi excelem tylko poematem. P. J. jednak nie chciał go spłoszyć. Chciał go wybadać.

 — Pan wybaczy, ale wciąż nie rozumiem, do czego pan zmierza?

 — Niech Pan potraktuje to spotkanie jako szansę na coś nowego. Sprzedaje pan przez telefon te bzdety. To żaden wstyd… — Patricka wręcz zatkało, gdy to usłyszał.

 — Ja nie…

 — Robi pan to, bo musi. Ale gdyby wreszcie robił pan coś ciekawszego, coś, co pan zawsze chciał robić.

 — Każda praca może być ciekawa, wszystko zależy od nastawienia.

 — I znowu pan sobie zaprzecza.

 — Ja?

 — Skoro przez telefon opowiadał mi pan, że chce… mówił pan to jednym tchem, jakby z automatu, to znaczy, że to już długo w panu siedziało, dojrzewało.

 — Ale to są słowa, jak na każdym spotkaniu motywacyjnym. Niewiele z tego wynika.

 — Co pan chciał robić? Niech mi pan przypomni. — Naciskał Puzzel. Zapadła cisza. P.J. wziął głęboki oddech, a po chwili jak z procy wystrzelił znajomą kwestią:

 — Chciałem z bratem produkować i sprzedawać niezwykłe zabawki i zbić na tym majątek, wystarczy?

 — Wspaniale, zabawki i słodycze, tym nigdy konsument się nie znudzi. Ewentualnie zdziecinnieje i dorobi się cukrzycy, ale co tam. Zabawa się zawsze dobrze sprzedaje na tym ludzkim padole łez. – Podsumował Puzzel. Kelner podał dania.

 — O wspaniale. — Puzzel zabrał się do pałaszowania dań. Dzieląc się co jakiś czas refleksjami w stylu:

 — Zabawki to w ogóle ciekawa kategoria, szczególnie te z wysokiej półki. Bawią nas, są nad wyraz wytrzymałe na nasze kaprysy, a po jakimś czasie stają się czymś wyjątkowym, nawet unikatem, który potem możemy odsprzedać z niezłym procentem. A tak w ogóle to jakie to mają być te niezwykłe zabawki? Zamierza pan robić misie wypchane trocinami? To w końcu też klasyka.

 — Raczej… nie. — Uśmiechnął się P. J. myśląc o niezwykłych wynalazkach swego brata.

 — No, czyli trochę lepiej. Czyli będzie nowocześnie, bo rozumiem, że domki dla lalek też pan sobie odpuścił.

 — Interesują mnie bardziej mechaniczne zabawki, roboty, latające maszynki.

 — OO, co pan powie, latające maszynki dla przedszkolaków?

 — Myślę, że tu granica wieku będzie trochę wyższa.

 — No dobrze, ale sam potencjał tych zabawek…

 — Jest wielki, to coś innego niż kolejki, misie, lalki.

 — No, proszę dalej. – Puzzel wbił na widelec wielki kawałek pieczeni.

 — Ma pan apetyt. — Zauważył P.J., widząc jak Puzzel zjada łapczywie obiad.

 — Mam apetyt na nowe wyzwania, a jestem starszy od pana. Pan też powinien mieć ten apetyt. Człowiek od razu odnajduje sens.

 — Chce pan zainwestować? – P.J. wziął się za swoją sałatę.

 — No tak, bo pan ma za mało sałaty, znaczy zielonych. — Zażartował Puzzel.

 — Za mało.

 — Za mało pieniędzy, za to ciekawy pomysł. Tak zawsze było. Czemu biedni są tak kreatywni a bogaci tak znudzeni?

 — Zatem chce pan inwestować? — zapytał zniecierpliwiony P.J.

 — Jeśli to dobry pomysł. — Powiedział nieufnie Puzzel, czym trochę uraził Patricka.

 — Latające zabawki…

 — Nie jestem filantropem, ale niekiedy lubię pomagać ludziom. Muszę zobaczyć dokładnie te zabawki. W tej branży rzadko działam, więc sam pan rozumie. Obserwacje, doradcy, prognozy i te inne kroczki.

 — Kruczki? — Wycedził P.J.

 — Spokojnie. Jeszcze pana nie okradłem.

 — Chcemy je opatentować z bratem.

 — Już na same patenty potrzebujecie odpowiedniej stawki.

 — Ale nie od pana.

 — No, jeśli mi je pokażecie i uraczą mnie, to mogę wyłożyć już jakąś kwotę, by was wesprzeć na starcie.

 — Nadal nie rozumiem, czemu chce pan ze mną…

 — Ojjj. Widać, że ta branża telefoniczna panu nie służy. Jest pan wciąż nieufny i klienci też są wobec pana nieufni. Jak tu przez telefon zrealizować interes życia?

 — Oto tajemnica mego fachu.

 — Fachu, machu i co z tego? — Przedrzeźniał go Puzzel.

 — No.

 — Ale chce pan zmienić swoje życie? — Zapytał w końcu Puzzel.

 — Każdy chce, a to już zależy, jak się do tego zabiera.

 — Dlatego i ja chcę coś zmienić u siebie i zainwestować na przykład w zabawki. Moje nazwisko już zobowiązuje, nieprawdaż? — Puzzel się uśmiechnął i P.J. także odpowiedział uśmiechem.

 — Chętnie bym obejrzał te zabawki, o których pan wspominał. I mogę pomóc w tych patentach, w końcu niejedną rzecz wyprodukowałem.

 — Na przykład?

 — Oj nie wie pan? — Zdziwił się Puzzel.

 — Cóż takiego pan wyprodukował?

 — A choćby to – Puzzel pokazał na…

P.J. aż z wrażenia wytrzeszczył oczy.

 

4

 

P.J. otworzył oczy. Wygląda na to, że uciął sobie małą drzemkę. Przeszył go nieprzyjemny dreszcz. Podniósł się na fotelu. „I znów czas wracać do pracy” — Pomyślał P. J.

 — Jak tam, żniwa dopisują? — Zapytał ktoś z innego boxu.

 — Stosuje słaby nawóz. — Odparł znudzony P.J., który właśnie się zorientował, że znów ma słaby bilans.

 — Widocznie za bardzo rozcieńczyłeś.

 — Może. Mam dosyć tego mizdrzenia się przez telefon, tego ciągłego kłaniania się. Chciałbym żeby to oni przychodzili do mnie. — Powiedział przez zaciśnięte zęby Patrick.

 — Ha, ha, dokładnie stary. — P.J. jednak się zorientował, że było jeszcze gorzej. Otrzymał właśnie zaproszenie do biura kierownika. To nie miała być herbatka.

 — Wiecie, co trzymam w swojej łapie? Wasze marne wyniki za ostatni miesiąc. Tak słabo jeszcze nigdy nie było! — Grzmiał na całą salę spocony grubas, którego mokre włosy co chwila się podnosiły, to znów opadały, jakby to były włókna mopa do podłóg, który wymiata wszelkie brudy. P.J. miał wrażenie, że znów wraca do szkoły, gdy wychowawca krzyczał na klasę z powodu słabych wyników w nauce. Nic się nie zmieniło. Czuł, że te słowa są kierowane przede wszystkim do niego. W końcu większość umów z kluczowymi klientami zawalił on, bo był zajęty wizją własnej firmy. W głębi duszy nawet się cieszył, że dostał od grubasa czerwoną kopertę, czyli wyraźne ostrzeżenie. Zieloną dostali nieliczni z małą premią za dobre wyniki, za to że potrafią z taką pasją recytować ten wspaniały poemat o zaletach usług i produktów, które zmienią życie klienta w raj.

 

5

 

Minęło parę długich, nudnych, dziwnych dni, podczas których Mario przygotowywał swoimi siłami film prezentujący produkty, a P.J. rozglądał się za jeszcze innymi inwestorami, przynajmniej innymi niż ekscentryczny Puzzel. Wrócił do domu trzaskając drzwiami. Poluzował krawat i ciężko westchnął. Do przedpokoju wbiegł Mario.

 — Co jest? Nie udało się?

 — A czy kiedyś nam się udało. Odparł pytająco P.J. i usiadł na krześle, puszczając głowę.

 — Jak dotąd nie. – Odparł cicho Mario. Patrick począł rozwiązywać sznurówki od butów.

 — Co by takiego się kurwa stało, gdyby choć raz nam wyszło? Mam dosyć latania za tymi napompowanymi ważniakami. Jedno małe zwycięstwo i już bym się poczuł lepiej – Syknął. Mario przysiadł obok niego i poklepał go po ramieniu.

 — Musimy próbować dalej, pomogę ci.

 — Wystarczy, że wymyślasz te ustrojstwa. To ja jestem od sprzedaży, to mój honor.

 — Daj spokój, to wspólna robota, ty masz na głowie nasze utrzymanie i jeszcze moje marzenia.

 Coś jeszcze się stało? — Dopytywał się Mario.

 — Długo by opowiadać.

 — Opowiadaj. Przyniosę płatki i mleko.

 — Co dziś jemy?

 — Granolę orzechową. — P.J. tylko się skrzywił.

 

Rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. „Proszę” — Odparł leniwie otyły mężczyzna pod krawatem. Do pokoju weszła ona: zgrabna, wysoka, drapieżnie wyglądająca w tych szpilkach. Z tymi zaciśniętymi ustami wyglądała tak bezkompromisowo, że nawet nie warto było próbować z nią tanich chwytów.

 — Chciałeś mnie widzieć? — Zapytała.

 — Taa, siadaj — Odparł, ale niezbyt się ucieszył na jej widok. Było mu jakoś niezręcznie. Wstał i podszedł do stolika z alkoholem. Nalał sobie. Sara wiedziała, że zazwyczaj robi to, gdy chce coś uczcić lub przekazać złą wiadomość. Albo, albo. Nalał sobie. Zaproponował, czy i ona nie ma ochoty, ale odmówiła. Coś przeczuwała. Wciąż stała nad nim jak kat.

 — Twój ostatni materiał zrobił furorę.

 — Cieszę się. — Weszła mu w słowo, jakby nie chciała usłyszeć tego, co będzie po słowie „ale”.

 — Usiądź, proszę. – Usiadła, choć nie lubiła, gdy jej się pokazuje miejsce.

 — Co jest? – Zapytała w końcu.

 — Co? – Nadal udawał.

 — Widzę, że coś jest nie tak. – Zaniepokoiła się.

 — Dlatego robisz tyle świetnych reportaży, ale… —

 — Proszę cię.

 — Zawahał się, westchnął, poluzował sobie krawat, jakby za chwilę miał dostać zawału.

 — Ale tym razem to było o jeden most za daleko. — Wyjąkał. Zmarszczyła brwi. Wciąż próbował ratować sytuację przed pożarem, jaki miał nastąpić.

 — Może się napijesz?

 — Może wody. — Wreszcie się zgodziła. Potraktował to jak ratunek przed jej podejrzliwym spojrzeniem. Szybko się odwrócił, wziął powoli butelkę wody i nalał do szklanki.

 — Wyduś to z siebie! – Nalegała. Odwrócił się i zrozumiał, że jest na straconej pozycji, spojrzał na nią ze współczuciem.

 — Rada nadzorcza postanowiła cię odsunąć od reportaży.

 — Zwalniają mnie?!

 — Proszą o przerwę dla ciebie. Po prostu tym razem… ech.

 — Przesadziłam i chcą mi pokazać właściwe miejsce? — Dopytywała się.

 — Nnno właśnie. — Sara wypiła wodę jednym haustem. Trochę odetchnął, że ona dokończyła za niego tą informację.

 — Rozumiem. — Wyszeptała wątpiącym tonem, wpatrzona gdzieś w dal.

 — Jeszcze nic się nie stało. Masz po prostu przerwę.

 — Przerwę? Ładnie powiedziane. Chciałam gdzieś zostać na dłużej a tu znów.

 — Przecież zostajesz.

 — Nie powiedziałabym. Chyba znowu nigdzie nie zagrzeję miejsca.

 — Przestań, to tylko na jakiś czas.

 — Oszczędź sobie tego pocieszania, szkoda energii. – Wstała z krzesła i wyszła. Usłyszał tylko trzask drzwi, który nim dziwnie wstrząsnął.

 

 — Aż tak źle braciszku?

 — Spotkałem pewnego faceta. Trochę dziwny, ale kto wie czy nie najlepszy dla naszego biznesu. Ma spore doświadczenie. Sprawdzałem. Jest bardzo zdeterminowany. Chciałby się z nami spotkać i zobaczyć te zabawki.

 — Tu? Zobaczyć?! Nie, nie ma mowy! — Krzyknął Mario i wypluł trochę granoli na stół.

 — Równie dobrze w urzędzie patentowym mogliby nam ukraść licencję, czy…

 — To nie to samo, to biznesmen, łowca okazji, a my ledwo zaczynamy.

 — Wszędzie są złodzieje, a i my sami potrafimy siebie okradać, z okazji.

 — Nie, jeszcze nie teraz. — Pokiwał głową Mario.

 — A coś nagle taki strachliwy? Wcześniej cały czas gadałeś o tej wizji. A teraz co?

 — Chcesz być debiutantem przez całe życie, chcesz być prawiczkiem?!

 — Z moim aspołecznym podejściem to prawdopodobne.

 — Branson zaczynał jako dziewica, ale próbował i ma swój Virgin — Przekonywał P. J.

 — Ale zrozum, ten facet, to ktoś zupełnie nieznany, pojawia się znikąd i już z takim entuzjazmem podchodzi do naszego pomysłu.

 — Poczekaj aż zobaczy te nasze zabawki. Skoczy z radości.

 — Tak, i nagle przejmie wszystko od nas.

 — Jak Kroc od Mcdonaldów.

 — Kto?

 — Nie ważne.

 — Zawsze jest ryzyko, na każdym kroku.

 — Nieznany facet, szara eminencja i nasze zabawki. — Martwił się Mario.

 — I pomyśleć, że to ja wcześniej byłem tym sceptycznym. Nie jest tak zupełnie nieznany – P.J. wyciągnął z teczki parę kserówek z artykułami o Puzzlu, które z podziwem opisywały dotychczasowe poczynania pana prezesa, do którego pieniądze wręcz się kleiły.

 — Na początku myślałem, że to jakiś zwykły dyrektor placówki. Potem zacząłem szperać i oto masz. — P. J. podał dokumenty bratu, który od razu zaczął je wnikliwie przeglądać.

 — To z przed paru lat. – Zauważył Mario.

 — Najświeższy artykuł jest z przed roku. — Zdementował P.J.

 — Prenumeratę sobie zamówiłeś?

 — To moje podręczniki. — Mario tylko zmrużył oczy.

 — Coś taki podejrzliwy?. Zacząłem działać.

 — Wiem, ale… — Westchnął Mario.

 — Widzisz, wymyśleć te cuda to jedno osiągnięcie, a znaleźć odpowiednich ludzi do biznesu, by to sprzedać z zyskiem to drugie i chyba nawet ważniejsze.

 — No i co z tym gościem?

 —Masz, poczytaj sobie. — P.J. zostawił cały stos kserówek.

 — No tak — Mario otworzył stronę na biogramie Puzzla i zaczął czytać wyrywkowo:

 — Twórca Puzzel Kingdom. Na przestrzeni trzydziestu lat wypromował kilkadziesiąt rewolucyjnych urządzeń. Jako inwestor, wynalazca. O cholera, nawet maczał palce przy tym rowerze ze specjalnym napędem.

 — No widzisz. To chyba najlepszy człowiek, jakiego mamy.

 — Taka szyszka rozmawia z nami? Nie dziwi cię to? Zazwyczaj, żeby się z nim spotkać, potrzeba by było tłumu pośredników? — P.J. tylko wzruszył ramionami.

 — Twórca, inwestor, może i za chwilę przejmie nasz patent, a my odejdziemy w cień.

 — A kogo w gruncie rzeczy obchodzi, czy wymyśliliśmy to czy tamto? Chcesz to przede wszystkim sprzedać, nie?

 — Chodzi o to, abyśmy sami decydowali o naszym wynalazku, rozumiesz?!

 — Niepodległości ci się zachciało w biznesie?

 — To oczywiste.

 — Może, ale zrozum, że kiedy już wejdziemy w tą strukturę, zawsze będzie ktoś, kto będzie wymuszał nowe trendy. I jak się nie dostosujemy, w końcu nas wykopią, bo będziemy przestarzali…

 — Przestarzali, też mi coś. – Odfuknął Mario.

 — Mówię poważnie. Nikogo nie będzie obchodziło, że masz wielką wizję, dopóki nie dostosujesz jej do potrzeb klientów. Plus wszystkie certyfikaty, by nam konkurencja nie robiła procesów sądowych.

 — Najpierw legalizacja firmy. — Zatarł ręce P.J.

 — Nazwa? Może po prostu Walker Bros.

 — Kojarzy mi się to z czymś innym.

 — Nie zmienimy swojego nazwiska.

 — Trzeba coś wpisać we wniosku.

 — Jakim wniosku?

 — Patenty braciszku, patenty.

6

Na wielkim stole złożyli wszystkie możliwe blueprinty, w których były zawarte także opisy działania przedziwnych zabawek. Urzędnik westchnął i przystawił pieczęć. Gdy wychodzili z urzędu, P.J. powiedział z kwaśną miną.

 — Długo nie wytrzymamy z tymi haraczami od patentów. Musiałem wziąć kredyt na opłaty.

 — Musimy rozpocząć produkcję.

 — No i sprawdzić, czy to będzie cieszyło się zainteresowaniem. A tak w ogóle widziałeś się już z Puzzlem?

 

7

 

Na kolejnym spotkaniu, które tym razem nie odbyło się w wytwornej restauracji Aura, a w biurze Puzzla, P.J. zrelacjonował, że wraz z bratem opatentowali swoje zabawki.

 — Już się zabezpieczyliście. Doskonale. Więc nie będę mógł wam ukraść, przynajmniej na jakiś czas patentu.

 — No ale co teraz. Jest pan poważnie zainteresowany naszymi zabawkami? Potrzebujemy wsparcia, bo na razie stoimy w wielkim rozkroku.

 — Zróbcie ciekawą reklamę i pokażcie mi ją. – Zaproponował Puzzel zajadając się batonikiem

 — To kosztuje – wypowiedział swoją standardową kwestię P.J. Puzzel pokiwał głową i się roześmiał.

 — Promocja zawsze kosztuje.

 — A pańskie wsparcie?

 — Muszę to zobaczyć, muszę. Jeżeli mam wyłożyć tyle kasy, to… — Patrick zagryzł wargi, pomyślał o bracie, który nie będzie zbyt zadowolony, gdy wkroczy do jego pokoju jakiś facet. P.J. wyciągnął kamerę wideo i pokazał Puzzlowi film promocyjny, który próbował nakręcić z bratem.

 — To wersja robocza.

 — Domyślam się, ale… — Puzzel widząc te dziwne zabawki latające i zmieniające co chwilę swoje kształty oniemiał, ale po chwili się roześmiał.

 — Nie żałowaliście efektów specjalnych.

 — Ale te zabawki naprawdę to potrafią, tak jak panu mówiłem na początku. — Wyjaśnił Patrick Puzzel tylko wytrzeszczył oczy.

 — Coś podobnego. Muszę to zobaczyć na własne oczy!

 — Może odwiedzimy pana w biurze albo….

 — Nie, to ja przyjdę do was. Koniecznie. — P. J. znowu zagryzł wargi.

8

Od samego rana Mario biegał tu i tam przestawiając swoje wynalazki, podczas gdy P.J. sączył spokojnie kawę z kubka.

 — Czemu akurat u nas? Mogłeś to inaczej rozegrać! — Denerwował się Mario.

 — Wygodniej, po co mamy targać te graty?

 — Ach.

 — Może ci pomóc?

 — Nie, ja sam!

 — Jak wolisz

 — Czemu akurat dzisiaj go zaprosiłeś? — Zapytał Mario, kręcąc się po mieszkaniu.

 — Nie miał innych wolnych terminów. Ta wizyta będzie krótka, chciał tylko zobaczyć…

 — Ta wizyta będzie decydująca! — Przerwał gwałtownie Mario i wrzucił do kosza kartony po płatkach śniadaniowych

 — Może. Przynajmniej trochę tu ogarniemy, bo przez te wynalazki nie sprzątaliśmy tu chyba od roku. — Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

 — O cholera, już jest.

 — Punktualny.

Kiedy już Puzzel przekroczył próg małego mieszkania, Patrick i Mario ustawili się w rzędzie jak żołnierze na baczność podczas wizytacji generała. P.J. wskazał na brata.

 — To właśnie mój brat: Martin Mario Walker. — Puzzel uścisnął dłoń młodego konstruktora, który mimo wielu wysiłków wciąż wyglądał niechlujnie, podczas gdy Puzzel w swoim kolorowym garniturze wyglądał, jak cesarz odwiedzający swoich poddanych,

 — Ha, więc to pan robi te cuda?

 — Miło mi

 — Mi również.

 — Jestem pod wielkim wrażeniem tego co widziałem, ale…

 — Nie wierzył nam pan i postanowił zobaczyć to na żywo.

 — Mniej więcej.

 — Oto nasza pracownia. — P.J. pokazał mały pokój, w którym kłębiło się od różnych dziwnych przedmiotów.

 — Przepraszamy za wystrój, ale…

 — Dajcie panowie spokój. — Puzzel podszedł do zabawek, które były ustawione na stole, wskazał placem na nie, a Mario uruchomił mechanizmy. Po chwili te małe cuda zaczęły wyczyniać te niezwykłe akrobacje, którym nie mógł się nadziwić William, gdy oglądał film. Bez przerwy się uśmiechał, jakby był na pokazie cyrkowym. P.J. i Mario widząc taką entuzjastyczną reakcję gościa przybili sobie dyskretnie piątkę.

 

9

 

Sara przemierzała ulicę wolnym, leniwym krokiem, czując jak wszystko dookoła ją przytłacza. Na razie zrobiła sobie urlop od tej pracy, ale od dłuższego czasu, od momentu wyemitowania tego nieszczęsnego reportażu, w którym zbyt dużo ujawniła, chciała rzucić to wszystko. W wyobraźni już widziała pismo do dyrekcji, w którym rezygnuje z pracy. Najważniejszy był fakt, że to ona chciała zrezygnować z pracy. Teraz gdy tak szła, czy raczej spacerowała, czuła ten dziwny dyskomfort, że nic wokół niej się nie dzieje. Zazwyczaj każdy dzień bardzo gęsto wypełniała pracą. Cały czas coś się działo, a ona to lubiła. Lubiła wyzwania. Teraz jednak gdy zakładała nieokreślone w czasie bezrobocie odczuwała dziwną pustkę i czym mogła ją zapełnić? Tylko pracą. Była pracoholiczką i nie wstydziła się tego. W pracy spełniała się najlepiej. Poczuła, jak cały ciężar emocji ją przytłacza. Wreszcie usiadła w parku. Było tak cicho, szumiał wiatr. Słońce ogrzewało jej policzki. Zaczęła sprawdzać coś w komórce, by tak pokonać bezsilność. Weszła w kontakty, w nadziei, że znajdzie tam nowego pracodawcę. Pytanie tylko, czy oni byliby chętni ją przyjąć? Potrzebowała zmiany, ale strzała na jej kompasie wciąż niespokojnie wirowała, nie dając wyraźnego kierunku, w którym mogłaby się udać.

Nagle przejechał obok niej jakiś chłopak, która rozdawał ulotki. Jedną rzucił w jej kierunku.

Nieco zaskoczona tym, że ktoś rzuca w nią papierem, krzyknęła z chłopakiem.

 — Eeeee, tu się nie śmieci. — Chłopak już odjechał i zniknął za zakrętem jak samotny jeździec. Kartka pofalowała na wietrze i wreszcie wylądowała na czubku jej buta. Z ciekawości podniosła kartkę i rozwinęła. Była to ulotka reklamująca firmę Puzzel. Na ulotce pisało:

„Chcesz nowych wyzwań, przyjdź do nas”. Jeśli to miała być odpowiedź na jej wątpliwości, to przyszła wyjątkowo szybko. Puzzel? Gdzieś już słyszała o tej firmie. Może warto było spróbować. W jej oczach znów coś błysnęło. Wstała z ławki i znów zaczęła iść swoim energicznym krokiem, stukając mocno obcasami, jakby już pukała do drzwi sukcesu.

Minął ponad miesiąc od spotkania z Puzzlem, a Patrick i Martin wciąż nie wiedzieli, na czym stoją. Bo od tego spotkania jakoś William J. Puzzel się nie odezwał. Nie powiedział „tak”, nie powiedział „nie”. Zniknął i nie odpowiadał na telefony. Sekretarka tłumaczyła, że pan Puzzel musiał wyjechać, ale może to było tylko zbywanie intruzów. Obiecane wsparcie finansowe również się nie zmaterializowało. Może chodziło o to, aby ich zmiękczyć? Może Puzzel liczył na większe zyski w patentach, dlatego tak zwlekał z odpowiedzią. Może to wszystko miało zmierzać do tego, aby pokazać, że tylko William Puzzel jest ich kołem ratunkowym? To czekanie było nie do zniesienia.

P.J. z coraz większym trudem ciągnął swój etat w nudnym biurze, gdzie starał się utrzymać chociaż minimalną normę zamówień. Ale coraz bardziej mu nie szło. Zamiast zastanawiać nad tym, jak tu przekonać klientów do nowych ofert, coraz bardziej myślał nad zabawkami, które tworzył z bratem w tajemnicy przed całym światem. I coraz bardziej pragnął, by świat się o nich dowiedział i pożądał ich jak niczego innego. Wreszcie nastąpił przełom i Puzzel zadzwonił do Patricka z propozycją spotkania.

 — Znów tu przyjdzie. — Oznajmił P.J., odkładając słuchawkę. Mario otworzył szeroko oczy.

 — Czyli jednak…

 — Chyba tak, bo po co by się fatygował. Tylko jakie będzie miał warunki?

 

10

 

Puzzel znów wkroczył do ich mieszkania i jak zwykle umiał zaskakiwać, jeśli nie oryginalnym strojem, to towarzystwem. Oto William J. Puzzel nie zjawił się sam. Towarzyszyła mu jeszcze jakaś kobieta. Naprawdę bardzo ładna kobieta. P.J. zmrużył oczy, bo zdawało mu się, że już gdzieś ją widział.

Puzzel uroczyście powiedział:

 — Panowie pozwolą, oto pani redaktor z dyplomem z ekonomii. Ma sporo kontaktów do wielkich tego kraju, a może i świata, a poza tym jest przebojowa, energiczna. Może nam pomóc — William usunął się na bok i oczom Patricka ukazała się wyraźnie ta znajoma twarz.

 — Zaraz, ja przecież panią znam. — Kobieta się uśmiechnęła.

 — Naturalnie, jestem z telewizji, większość ludzi mnie zna z widzenia. — Odparła z przekąsem.

 — Nie, nie, my przecież spotkaliśmy się na ulicy, potrąciłem panią.

 — Samochodem? — Zapytał zaniepokojony Puzzel.

 — Nie, to było przy kiosku. Wysypały mi się drobne pieniądze. Potrąciłem, popchnąłem panią wtedy…

 — Ach, gdyby pan mnie potrącił samochodem, może…

 — Lub gdyby pani mnie potrąciła.

 — Albo gdybyście mieli stłuczkę. — Dodał Mario

 — Na pewno bym wtedy pana zapamiętała.

 — Pewnie do dziś walczyliśmy ze sobą o odszkodowanie.

 — A tak jesteśmy cali i zdrowi, choć komuś amnezja czasem doskwiera. — Odparł zawiedziony P.J.

 — Sara Tamber. — Przedstawiła się krótkowłosa blondynka i wyciągnęła rękę w kierunku Patricka. Ten chciał ją pocałować, ale ona szybko skierowała się w stronę Maria, który przywitał ją z dystansem, nie ściskając zbyt serdecznie dłoni.

 — Cześśść, znaczy yyy… dzień dobry. — Zająknął się Mario, który w swoich szortach i pogniecionej bluzie wyglądał, jakby cały czas był na wakacjach. P.J. nachylił się do Sary i uprzedził ją.

 — Uważaj, mój brat jest totalnym ekscentrykiem. Kiedy pracuje, rzeczywistość dla niego nie istnieje. Może wyjść nam na powitanie w slipkach i nawet tego nie zauważy.

 — Jestem gotowa na wszystko.

 — Dobrze wiedzieć. — Szepnął P.J.

 — Miło mi. Dużo słyszałam o tych waszych zabawkach, widziałam materiały promocyjne…

 — Materiały? — Zdziwił się Patrick. i spojrzał na Puzzla, który akurat zerkał na zegarek.

 — Ten film z udziałem waszych zabawek. — Wyjaśniła Sara

 — Ach tak.

 — Chciałabym to zobaczyć na żywo. — Przyznała Sara. P.J. się zmieszał rozglądaj po marnie urządzonym mieszkaniu.

 — Nie jesteś zachwycony? — Zauważyła podejrzliwie Sara.

 — Nie, po prostu… nie jesteśmy mistrzami schludności. — Wyjaśnił P.J.

 — Nie stójmy tak, tylko pokazujcie, co macie pokazać. — Zarządził Puzzel i klasnął w dłonie.

Drzwi się otworzyły. Sara weszła pierwsza i przyglądała się wszystkiemu z wielkim zainteresowaniem. Nagle z półki zsunęły się jakieś szpargały i runęły z hukiem na dół.

 — Eee, jest tu trochę bałaganu. — Wyjaśnił Mario.

 — Jak już mówiłem, nie jesteśmy mistrzami schludności.

 — Poradzimy sobie. — Zapewniła Sara.

11

W miarę upływu czasu, jak Sara i Mario zaczęli ze sobą rozmawiać, P.J. odniósł wrażenie, że tych dwoje zachowuje się tak, jakby się znali od wielu lat. Trudno mu było uwierzyć, że jego antytowarzyski brat jednak potrafi rozmawiać, I TO z kobietą. Czy to była zasługa Sary, która miała już spore doświadczenie w nawiązywaniu kontaktów, czy może pasjonujący temat, jaki snuł Mario o niezwykłych zabawkach, które wirowały wokół nich?

 — Niezwykłe, że z kobietą można rozmawiać na takie tematy. — Dziwił się Mario. W końcu jednak Sara zauważyła, że P.J. odszedł na boczny plan.

 — Co jest? — Zapytała.

 — Nic. – Odparł zniechęcony.

 — Jesteś zazdrosny?

 — Znamy się dopiero od paru godzin, a ty zakładasz, że jestem zazdrosny?!

 — Jesteś jednak jakiś dziwny.

 — Jestem zdziwiony, że mój brat potrafi zainteresować czymś kobietę.

 — Jednak zazdrosny? — Pytała z uśmiechem Sara.

 — Chcesz się czegoś napić? — Zapytał speszony P.J.

 — Może za chwilę. Co jeszcze cię gryzie?

 — Nic po prostu, tak łatwo dogadujesz się z moim bratem. To niezwykłe osiągnięcie. Od śmierci rodziców zupełnie się zamknął w sobie, a potem zaczął konstruować te dziwne machiny. Minęło parę lat i doszliśmy do tego, co mamy teraz.

 — W mojej pracy rozmawiałam z wieloma, różnymi dziwakami.

 — Chcesz o nas zrobić reportaż?

 — Na razie chciałam odpocząć od tej pracy. Dlatego pracuję u Puzzla.

 — I jakie wrażenia?

 — To niezwykły człowiek.

 — Dla mnie to wciąż zagadka. — Stwierdził Patrick, patrząc na Puzzla, który teraz gawędził z Mariem.

 — Boisz się, że was oszuka? — Zapytała Sara.

 — Boję się wielu rzeczy, ale tak, boję się trochę, że zgarnie nam z przed nosa nasze wynalazki.

 — Z tego co wiem, raczej nie zanosi się tu na oszustwo. Ale przecież pracuję u niego dopiero od miesiąca, więc co ja mogę naprawdę wiedzieć?

 — No właśnie. — Sara zmierzyła wzrokiem Puzzla, jakby chciała go prześwietlić i stwierdziła:

 — Wydaje się, że chce wam pomóc.

 — Dobrze wiedzieć.

 — Więc może będziemy pracowali razem.

 — Zawsze to jakaś miła odmiana.

 — Tak myślisz?

— Tworzycie niezwykły duet, ty i Mario, jak bracia Wright.

 — Raczej jak Vincent i Theo.

 — Też nie źle.

 — Taaa. Historię sztuki mamy za sobą, rozejrzyjmy się jeszcze po zabawkach. — Zaproponował Patrick.

 — Macie jeszcze coś nowego?

 — Sporo rożnych projektów.

 — To aż czeka, by pokazać to światu. — Powiedziała podekscytowana Tamber.

 — Pytanie tylko, jak świat to przyjmie?

 

12

 

Poważna urzędniczka o życzliwym wyrazie twarzy jeszcze raz próbowała wytłumaczyć posępnemu mężczyźnie jego sytuację:

 — Proszę pana w tej chwili nie mamy żadnych ofert, już mówiłam. To nie jest zbywanie pana, tylko stwierdzanie faktu.

 — Ja tylko… — Chciał się wtrącić, ale jak zawsze przegrywał ze zdecydowanym tonem swojej rozmówczyni.

 — Proszę zrozumieć, robimy, co w naszej mocy. – Tak go pożegnała.

 — Wszechmocni, psia mać. — Syknął. Przygarbiony wyszedł z urzędu. Porywisty wiatr uderzył w twarz, rozbijając jakiekolwiek złudzenia, które jeszcze trzymały się jego twarzy. Gdy wtoczył się do mieszkania, powitały go walizki ułożone w równym rządku. W ciemnym pokoju zastał kobietę, która smutnym spojrzeniem wodziła po jego twarzy.

 — I co? — Zapytała. Nie odezwał się.

 — Nic, prawda? – Zapytała.

 — Daj mi jeszcze miesiąc. – Prosił.

 — Minęły cztery miesiące. – Przeszła obok niego, obcasy głośno stukały po całym mieszkaniu. Nie zatrzymywał jej.

 — Taksówka czeka, wybacz. – Wzięła walizki i wyszła. Zrobiło się jakoś pusto. Jemu wystarczył ciężki bagaż emocji, jaki ostatnio dźwigał.

 

13

 

Nie wiedząc, co ze sobą począć w pustym mieszkaniu, wyszedł na przystanek autobusowy. Chciał wsiąść w pierwszy lepszy i po prostu jechać gdzieś daleko, by potem równie długo wracać, ale nagle ktoś go zatrzymał. Dystyngowany mężczyzna w eleganckim garniturze.

 — Ma pan ogień? — Zapytał, wyciągając cygaro. Odruchowo chwycił się za kieszeń. Autobus odjechał. Na twarzy mężczyzny przemknął gniew. W końcu znalazł zapalniczkę i rozpalił. Puzzel przystawił cygaro i przypalił.

 — Dziękuję.

 — Cholera, uciekł mi. — Powiedział zirytowany.

 — Przepraszam, to przez mnie.

 — Niee, po… — Zająknął się.

 — Dokąd pan chce uciec panie Sejfer? — Ten słysząc swoją ksywkę z pracy spojrzał nieufnie na nieznajomego, który palił cygaro i zadał to oczywiste pytanie:

 — Skąd pan zna moje przezwisko?

 — Po prostu znam. A pan wciąż ucieka od odpowiedzi, czyż nie?

 — Jak to, nie rozumiem. – Uśmiechnął się głupio Sejfer.

 — Dokąd pan chciał jechać?

 — Przed siebie. – Wytrząsnął pierwszą lepszą odpowiedź, jaka mu dudniła w głowie.

 — Ha, może tak miało być.

 — Co miało?

 — Nie pojechał pan.

 — Przyjedzie następny, wszystko jedno. – Mówił zniecierpliwiony.

 — Ale teraz spotkał pan mnie.

 — I co z tego?

 — Może to życiowa szansa.

 — Ha, pan chyba bredzi?

 — Może teraz pan coś jednak zyskał.

 — Nie jestem w nastroju do takich rozmów. Straciłem pracę, żona ode mnie odeszła i jakoś mi się nie wiedzie, wystarczy?

 — No świetnie się składa. – Ucieszył się Puzzel

 — Co takiego?!

 — No, teraz może pan coś zmienić.

 — To nie jest śmieszne.

 — Wie pan, to może być i tragiczne, dramatyczne, czy jak pan to chce sobie nazywać, ale najstraszniejsze może być to, że w tym wszystkim nie ujrzy pan możliwości, tylko samą pustkę. – Kiedy Puzzel to mówił swoim dźwięcznym głosem, Sejfera przeszedł jakiś dziwny dreszcz.

 — No cóż, jestem tak ograniczony, że widzę tylko straty. Przepraszam. — Wzruszył ramionami Sejfer, jakby chciał triumfować.

 — Przepraszać to może pan tylko siebie, może dlatego żona odeszła od pana?

 — Panie! Nie życzę sobie. – Oburzył się Sejfer

 — Sam mi pan o tym opowiedział, a ja próbuję znaleźć przyczynę.

 — Niech pan już przestanie ze mnie drwić, niech pan stąd idzie. Chce być sam!

 — Wcale z pana nie drwię.

 — Więc?

 — Coś panu powiem, dał mi pan ogień, wszak symbol nadziei i zaradności. To teraz ja się odwdzięczę. Skoro nie ma pan nic do stracenia, może przyjmie pan moją ofertę.

 — Kim pan jest? — Zapytał zaintrygowany Sejfer.

 — Ach, nie przedstawiliśmy się sobie? William J. Puzzel — Nieznajomy wyciągnął rękę do Sejfera.

 — Mark

 — Miło mi – Uścisnęli sobie dłonie.

 — Zatem pozwoli pan, że zadam panu to pytanie.

 — Jakie znowu pytanie. — Mówił przez zaciśnięte usta Mark.

 — Panie Sejfer, chce pan zmienić tą sytuację, w której się znajduje? — Padło wreszcie to pytanie, jak spadająca moneta. Obaj mężczyźni patrzyli na siebie uważnie. Wreszcie Mark przerwał tą niezręczną ciszę, wyznając:

 — Chciałbym.

 — Chce pan zmienić? — Dopytywał Puzzel.

 — Tu?! Na przystanku? – Dziwił się Sejfer.

 — Przystanki, dworce, stacje. To na nich czekamy, marzymy, planujemy, aż zjawia się autobus, pociąg, który nas zabiera. Tyle że cel jest zawsze inny od tego, który zastajemy w rzeczywistości.

 — Mówi pan jakoś dziwnie – Sejfer zmrużył oczy. Puzzel się zaśmiał. W tej chwili podjechał autobus. Puzzel wyjął z kieszeni małą karteczkę.

 — Oto moja wizytówka. Niech pan zadzwoni. Do zobaczenia. — Puzzel wcisnął ją w dłoń zdzwionego Marka i wsiadł do autobusu. Autobus odjechał, a Marek sprawdził kartkę, na której znajdował się logotyp puzzla i dane kontaktowe.

 

14

 

P.J. jeszcze długo trzymał w ręku ten krótki list oznajmiający o wypowiedzeniu umowy. Skończyło się. Była to najbardziej słodko-gorzka chwila, jaką dane mu było przeżywać. Zupełnie, jakby wypił szklankę soku cytrynowego, a potem zjadł śmietankowy sernik. List przyszedł pocztą. Spodziewał już czegoś takiego od dłuższego czasu. To obojętne spojrzenie kierownika i to milczenie kolegów i koleżanek, dla których stał się już zbędnym balastem. Tak, nareszcie. Na swój sposób był wolny. Miał sporo czasu, by znów uganiać się za Williamem J. Puzzlem. Nie musiał długo czekać, bo parę dni po otrzymaniu wypowiedzenia z pracy, dziwnym trafem otrzymał też wiadomość o spotkaniu z tajemniczym biznesmenem. „Nareszcie”, bo od dłuższego czasu idea genialnych zabawek wisiała w powietrzu. Znów można było czymś zająć głowę, choć P.J. nie spodziewał się, jak wielką łamigłówką mogą być działania jego nowego partnera w interesach.

Zniecierpliwiony i podniecony wbiegł do restauracji i rozejrzał się po stolikach. Przeszedł parę kroków w prawo, w lewo. Znowu ten labirynt!

 — Co dla Pana? — Zapytał kelner. P.J. rozejrzał się, wreszcie zauważył Puzzla.

 — Jestem umówiony, oo tam, przy tamtym stoliku. Poproszę wodę i jakąś sałatkę. Kelner skinął głową.

 — Oczywiście. — Kiedy Patrick podszedł do stolika, Puzzel jakoś nie zdradzał inicjatywy. P.J. nachylił się do niego. Zdziwiony Puzzel widząc takie zachowanie zapytał.

 — Słucham Pana? — P.J. wytrzeszczył oczy i wyjąkał.

 — Przecież byliśmy umówieni.

 — Czyżby? – Dziwił się Puzzel, patrząc z niedowierzaniem na Patricka, którego wyraz twarzy był zwierciadlanym odbiciem twarzy Puzzla.

— To przecież ja? P.J.! Masz alzheimera?! — Krzyknął na całą restaurację, aż wszyscy z gości, łącznie z kelnerem popatrzyli na niego.

 — Niemożliwe, nie rozumiem. — Oponował Puzzel. Patrick zacisnął usta, nozdrza mu się rozszerzyły.

 — To przestaje być zabawne. — Wycedził przez zęby.

 — Jakiś kłopot? – Wtrącił się kelner, który chyba wziął Patricka za dręczyciela. Puzzel zerknął na srebrny zegarek i wymamrotał.

 — O tak, już długo czekam na zamówienie

 — My jeszcze dłużej znosimy pańską obecność. — Odparł kelner pod nosem

 — Kiedy ja naprawdę, nie wiem, o co temu panu chodzi. — Wzruszył ramionami Puzzel.

 — Może rozwiążecie to panowie poza restauracją. Klienci się niepokoją. — Zwrócił uwagę kelner. Puzzel popatrzył na Patricka, a potem na kelnera i wzruszył ramionami.

 — Dobra, chcesz się bawić, to się baw sam. Stać cię na to – warknął P.J. i zaczął iść w kierunku drzwi.

 — No nareszcie. — Odetchnął kelner, ale w tym samym momencie Puzzel dogonił Patricka i go zatrzymał.

 — Spokojnie. — P.J. się odwrócił i spojrzał podejrzliwie na Puzzla.

 — Coś sobie przypomniałeś?

 — Chciałem cię sprawdzić.

 — Sprawdzić? — Znów zaniepokojony kelner podszedł do nich i zapytał.

 — Więc jak w końcu będzie?

 — Tak, ten pan zje ze mną. — Wyjaśnił Puzzel. Wrócili do stolika.

 — Chciałeś mnie sprawdzić? — Pytał z niedowierzaniem P.J.

 — Jesteś zniecierpliwiony i sfrustrowany.

 — Jak mi fundujesz taką sytuację, to mam prawo być taki.

 — Póki co zafunduje ci obiad. Coś zamówiłeś? — P.J. był zdumiony jak Puzzel łatwo przeszedł z jednej roli do drugiej.

 — Wystarczy woda i sałatka. — Syknął. Usiedli przy stoliku. Zirytowany P.J. wziął serwetkę i ostentacyjnie rozwinął. Puzzel kończył swoje danie i tłumaczył:

 — Nie potrafisz trzymać emocji za zębami, dlatego żadnych inwestorów nie zdobędziesz.

 — Oni przynajmniej mnie poznają. A tak przy okazji myślałem, że już mam inwestora, naprawdę potężnego inwestora, który siedzi naprzeciwko mnie.

 — No. Niby jestem inwestorem, ale ty też musisz się nauczyć pozyskiwać fundusze od innych. — Puzzel się oblizał i wziął kolejny kawałek pieczeni. P. J. spojrzał spode łba, pytając.

 — Musisz robić te głupie cyrki? Nie jestem w nastroju.

 — Ty nigdy nie jesteś w nastroju, a do tej roboty trzeba mieć nastrój.

 — Znalazł się moralista. Jesteś stary i ci się nudzi, więc urządzasz te ceregiele, a ja szukam pełnych kieszeni jakiś gburów, którzy nie wiedzą, co robić ze swoim szmalem.

 — Tak to już jest w tym świecie. Bogaci nie wiedzą, na co wydawać, więc potrzebują biednych geniuszy, na których się wzbogacą.

 — Chcesz coś jeszcze dodać? Bo najlepiej by było, gdybyś dodał obiecaną kwotę do naszego kapitału. Wyleciałem z roboty, mamy już zadłużenie, a ty mnie akurat sprawdzasz! — Puzzel wciąż był bardziej zajęty delektowaniem się obiadem, aniżeli rozmową z Patrickiem Walkerem.

— Spróbuj, to sandacz, coś wspaniałego.

 — Nie pieprz mi tu…

 — Jest w sam raz nie za słony, nie za ostry, po co pieprzyć? — Zdziwił się Puzzel.

 — Ni jestem w nastroju na te gierki.

 — Już mówiłeś, że wyleciałeś z roboty.

 — A to spotkanie z innymi inwestorami, których mi poleciałeś. Też nie wypaliło.

 — Z twoim nastawieniem i zachowaniem to było do przewidzenia. — Odparł spokojnie Puzzel.

 — Co było do przewidzenia?! – Oburzył się P.J.

 — To że jak na razie jesteś do niczego. A inwestorów mam gdzieś. Chciałeś się sprawdzić, proszę bardzo, ale i teraz możemy sobie poradzić z moim kapitałem, po co jeszcze wpuszczać innych.

 — Więc po cholerę kazałeś się z nimi spotykać na początku? Znowu ta amnezja?

 — A jak myślisz? — Puzzel odłożył głośno sztućce na talerz.

 — To dla mojego dobra?

 — Jak widać, jeszcze musisz poćwiczyć takie rozmowy. A teraz jedz. — Puzzel wskazał ręką na miskę z sałatką, którą właśnie wniósł kelner.

 — No dalej, spróbuj mojej porcji!

 — Jesteśmy pod kreską.

 — Spokojnie, zlecę moim bankierom, by odkręcili śluzy. Rozpoczniemy produkcję.

 — Nie jesteś ciekaw, jak ludzie przyjęli nasze zabawki? — Zapytał podejrzliwie P.J.

 — Chyba entuzjastycznie, inaczej byś nie naciskał na mnie. — Puzzel wyciągnął folder reklamujący jakieś targi i podał go Patrickowi.

 — Co to?

 — Powinniśmy się tam pokazać z naszymi zabawkami. To jedne z najpopularniejszych targów, pokazują najlepsze nowości. — Puzzel znów wziął kolejny kawałek mięsa do ust i zaczął go spokojnie przeżuwać.

 — Przecież to kosztuje. Musielibyśmy wykupić… — P.J. nie zdążył dalej wytłumaczyć, bo Puzzel wyciągnął już opłacone zgłoszenie.

 — Wyjeżdżamy za miesiąc. Niech twój zdolny braciszek przygotuje najlepsze egzemplarze, by potem nie było wpadki. To ma być towar pierwszej klasy. Tylko w takie coś inwestuje i inwestuje w najlepszą promocję. — Wyjaśnił Puzzel. P.J. wciąż patrzył ze zdziwieniem na bilet uprawniający do uczestnictwa w targach.

15

Sara nerwowo spoglądała na zegarek, ale wciąż trzymała fason w swoich wysokich obcasach i krótkiej spódniczce. Biła z niej pewność i sex appeal podbity nutą perfum „Good girl”. Rozejrzała się po raz kolejny. Długi korytarz był wprost proporcjonalny do czasu oczekiwania na spotkanie z jednym z potencjalnych inwestorów. W końcu z biura wyszedł jakiś duży facet, któremu nie specjalnie się przyjrzała. Śmiał się głośno i dziękował za poświęcony czas. Przechodząc obok niej, zmierzył jej nogi z zainteresowaniem.

Wreszcie, gdy zniknął Sara zerwała się na nogi, podeszła do drzwi, zapukała, a gdy usłyszała donośne „Proszę”, weszła. Jej oczom ukazał się barczysty mężczyzna około czterdziestki, który nerwowo coś zapisywał i co chwila przewracał papiery.

 — Dzień dobry. – Powiedziała. Podniósł wzrok i obojętnie zapytał.

 — No o co chodzi, byliśmy umówieni? – Zapytał zimnym głosem. Sara poczuła się jakoś nieswojo.

 — No tak, na dziesiątą. Nazywam się Sara Tamber. — Wyjaśniła nieco zdezorientowana, czując, że nie powinna wypominać prezesowi godzin spotkań, ale godzina 10:55 aż raziła w oczy. Zerknął na kalendarz, pokiwał głową i zmarszczył czoło.

 — No tak, proszę siadać. — Powiedział i dalej coś zapisywał. Sara usiadła i wyjęła z aktówki oferty. Była tak nabuzowana, że z trudem zbierała myśli, by w końcu przedstawić pomysł.

 — Pani pracowała w telewizji, nie? — Zagadnął.

 — Tak.

 — Ale już nie?

 — Nie.

 — Po tym reportażu? Co, przełożonym się nie spodobało? — Dopytywał się z szyderczym uśmiechem.

 — Chciałam odmiany. – Ucięła zniecierpliwiona.

 — No jasne. — Skomentował ze złośliwym uśmieszkiem.

 — Pani była dosyć popularna, a teraz co, przychodzi pani do mnie jako akwizytor?

 — Tak właśnie mam dla Pana ofertę, coś dla inwestora, zabawa i nauka w jednym. — Podsunęła mu teczkę, ale nawet do niej nie zajrzał. Tylko dalej coś zapisywał. I gdy już rozmowa nabierała tempa wtrącił się telefon. Pan prezes nie omieszkał odebrać.

 — No witam. Nie, z tymi rozliczeniami nie musicie się jeszcze śpieszyć. Sprawdź to jeszcze raz. — „Pan prezes z niczym się nie śpieszy” — Pomyślała Sara. Po pięciu minutach gawędzenia o wszystkim, także o modelach BMW, wreszcie skończył ze śmiechem.

 — No i co dalej? – Rzucił przed siebie, sprawdzając dalej papiery.

 — Z czym? — Zapytała Sara.

 — Z Ofertą?! – Krzyknął

 — Ma pan ją przed sobą. — Wyjaśniła.

 — A branża.

 — Już mówiłam przez telefon, zabawkarska Toys Walker Brothers.

 — No. — Powiedział jowialnie i spojrzał na nią jakoś dziwnie.

 – Lubię się zabawić. — Powiedział bardziej do siebie.

 — Może byśmy to omówili na kolacji, wtedy by mi pani przedstawiła tą ofertę, a może przy śniadaniu, wtedy najlepiej się rozmawia. Wiesz o czym mówię. — Wyszeptał.

Uniosła brwi i się uśmiechnęła zalotnie, po czym odpowiedziała.

 — Pewnie dalej by pan czytał menu i nawet nie zwróciłby pan uwagi na moją ofertę — Tu podwinęła spódniczkę, ukazują udo, a potem wstała, mówiąc:

 — Żegnam pana.

 

16

 

Mario był zdumiony gdy zobaczył bilet, który podał P.J.

 — O cholera, on ci to dał?

 — No, to chyba był on, choć z początku bawił się ze mną w kotka i myszkę. — Martin z taką uwagą czytał bilet, że w ogóle nie docierały do niego słowa brata.

 — Że, w co się bawił? Co mówiłeś? — Patrick spojrzał na brata z furią, po czym usiadł po wieszakiem i ściągnął buty.

 — Nieważne. On uważa, że ja się chyba do tego nie nadaję. Może rzeczywiście…

 — To wspaniale! — Krzyknął Mario.

 — Że co?

 — Jedziemy na te targi. To będzie niezła promocja. Te targi mają sporą renomę. Facet ma naprawdę głowę na karku!

 — Tak, on ma głowę na karku. — Powtórzył bez przekonania P.J. i przewrócił oczami.

 — Ile osób ma tam jechać?

 — No chyba wszyscy pojedziemy.

 — Ta, Sara też ma jechać? — Zapytał podejrzliwie Mario.

 — Nie wiem, jak będzie chciała.

 — A ty byś chciał? — Zapytał Mario, przebierając nogami.

 — Co to za pytanie?

 — Normalne. —Wzruszył ramionami Mario.

 — Ważne, żebyś ty pojechał. Ty będziesz pokazywał te ustrojstwa.

 — A Stary jedzie?

 — Może znajdzie czas, ale i tak to my będziemy musieli się produkować, a nie on. On wykłada kasę.

 — Więc jak?

 — Musisz przede wszystkim przygotować te najlepsze egzemplarze, przetestować je, by nie zawiodły podczas pokazu.

 — Nie musisz mi mówić. Już się biorę do roboty. — Zacierał ręce Mario.

 — Co dziś mamy na obiad?

 — Granolę. — Krzyknął Mario z pracowni.

 — No jasne. — Wystękał Patrick, zdjął marynarkę i głośno westchnął.

 

17

 

Mogłoby się wydawać, że targi zabawkarskie to mało popularne imprezy, na których więcej spotkasz sfrustrowanych producentów szukających inspiracji, aniżeli dzieciaków, do których przede wszystkim są adresowane produkty prezentowane na wystawach. Takie targi to raczej nie koncerty rockowe, gdzie publiczność szaleje, aczkolwiek wielu zwiedzających miało w oczach to dziwne szaleństwo, podniecenie, radość, gdy oglądali nowe zabawki. Co ciekawe nie tylko dzieci, ale i dorośli o statusie geeków z wielkim zainteresowaniem przechodzili od stanowiska do stanowiska, szukając w wyobraźni pieniędzy na te wszystkie pokazane tu cacka. Stanowisko 34 należało do debiutującej firmy P.M. Walker Toys, która próbowała się odnaleźć pośród puzzli, gier planszowych, klocków. Przejęty Mario kilkadziesiąt razy sprawdzał mechanizmy swoich wynalazków, a Sara jako ta złotousta przeglądała notatki, choć dobrze wiedziała, że tu przede wszystkim będzie musiała improwizować i uśmiechać się jak nigdy wcześniej — zupełnie jak w swojej wcześniejszej pracy.

P.J. tylko stał i to zerkał na ludzi, to znowuż na zegarek. Kiedy już zabawki zawisły w powietrzu zaczęły zmieniać swoje kształty, ludzie coraz chętniej zaczęli podchodzić do stanowiska. Co chwila dało się słyszeć „oooo”, „woooow”. Ktoś chciał sprawdzić, czy zabawki są zawieszona na jakiś niewidzialnych żyłkach. P.J. nasłuchiwał poszczególnych reakcji i komentarzy, próbując wyczuć ogólną atmosferę. Czy gdyby taka setka ludzi zachwycała się tymi zabawkami przez godzinę lub nawet dwie, to czy warto dla nich to produkować? Oto było pytanie. I jak wtedy zaplanować produkcję?

Sara wyjaśniała zainteresowanym, że póki co firma debiutuje i nie ma jeszcze gotowych produktów przeznaczonych do sprzedaży. To tylko pokaz możliwości, a ludzie ocenią, czy chcieliby takie coś sobie kupić. Jeśli ktoś był bardzo ciekawy, jak to wszystko działa, Mario udzielał długich i nieco chaotycznych instrukcji, które jednak szybko zniechęcały rozmówców. Nikt tu przecież nie przyszedł na wykłady z mechaniki. Oczywiście klientów najbardziej interesowało, ile takie cuda mogą kosztować? Niektórzy już otwierali swoje portfele i przekładali zielone papierki niczym karty w pokerze, by trafić złotego asa. Niestety mocno się zawiedli. Produkcja zabawek jeszcze na dobre nie ruszyła, a orientacyjny koszt takiej jednej zabawki mógł się zamykać w kilku tysiącach… — Sara zawiesiła głos i spojrzała na Maria, który wzruszył ramionami. Nie trudno było się domyślić reakcji publiczności. Niestety wszystko wskazywało na to, że te niezwykłe zabawki okażą się gadżetami dla elit z grubymi portfelami. Patrick tylko schował twarz w rękach i odszedł na bok, by napić się wody. Sara jednak nie zamierzała odpuszczać i postanowiła wykorzystać swój talent retoryczny i zaznaczyła, że to „co państwo oglądają w tej chwili to nasze najdroższe i najlepsze propozycje, ale mamy też tańsze modele, które równie zadowolą was”.

Firma było w zawieszeniu, bo obiecywała coś, co jeszcze nawet nie było w produkcji. Chodziło bardziej o sprawdzenie reakcji publiczności na produkt. Czy w ich oczach zapalił się już płomień żądzy, by koniecznie mieć te zabawki? Nie można było zaprzeczyć, targi okazały się dobrym źródłem promocji. Zarówno w prasie jak i telewizji można było przeczytać o najciekawszych zabawkach ostatniego roku. Temat jak zawsze chwytliwy, bo któż nie lubi się bawić? Jednak to przede wszystkim pasjonaci piszący w internecie o nowinkach ze świata zabawek mieli okazać się tym najlepszym źródłem informacji.

Puzzel był zadowolony, że już prawie po tygodniu firma uzbierała ponad tysiąc zamówień na te niezwykłe zabawki. A to już coś znaczyło, że może warto rozwinąć żagle i wypłynąć na szerokie wody biznesu. Puzzel zaczął rozważać masową produkcję tych niezwykłych zabawek. Jednak najpierw trzeba było każdy krok produkcji dobrze zaprojektować. W nowym zespole skompletowanym przez Williama, składającym się z wybitnych inżynierów i logistyków rozpoczęto działania niezbędne do zaprojektowania wydajnego systemu produkcji. P.J. był trochę onieśmielony tym, czuł, że wraz z bratem mają coraz mniej wpływu na to, co dzieje się w firmie. Wielokrotnie przemykały im myśli, czy aby na pewno dobrze zrobili, oddając swój pomysł w ręce obcego biznesmena. To tak jakby oddali własne dziecko na wychowanie komuś obcemu, ale komuś doświadczonemu, kto doskonale wie, co robi. Wobec tych narastających potrzeb nowej firmy, Puzzel zdecydował, że firma wreszcie musi mieć swoją siedzibę.  P.J. uznał to za ryzykowne, bo przecież firma nie przynosiła wielkich zysków, co najwyżej dobre wrażenie. Ale Puzzel dał do zrozumienia, że ci wszyscy chętni klienci byli kolejnymi inwestorami, który złożyli deklarację wsparcia dla debiutującej firmy. P.J. zrozumiał, jak jeszcze mało wie o robieniu interesów. Nie tak łatwo wyleczyć się ze sceptycyzmu i nie tak łatwo zrozumieć, że jeśli masz ciekawy pomysł, możesz znaleźć kilka tysięcy osób, którzy wesprą twoją ideę. Okazuje się, że znaczenie starszy Puzzel był bardziej przebojowy i skłonny do ryzyka niż młodszy P.J., który nieustannie patrzył pod nogi, tracąc powoli z oczu horyzont.

 

18

 

A na owym horyzoncie powoli wznosiły się wyremontowane budynki starego browaru, który od dawna czekał na swoją zagładę. Aż tu nagle Puzzel wpadł na szalony pomysł, by właśnie one posłużyły jako główna siedziba fabryki. Lokalizacja rzeczywiście była obiecująca. Firma znajdowała trochę na uboczu miasta, ale wciąż można było do niej łatwo trafić samochodem dostawczym, który już w niedalekiej przyszłości miał wywozić gotowe produkty w błyszczących kartonikach do sklepów. Być może potem część produkcji weszłaby do Chin. Wpierw jednak Mario ujrzał, jak na wielkiej taśmie montażowej krok po kroku składane są zabawki według jego projektu. Od razu zrozumiał, że projekt został trochę uproszczony, więc i same zabawki były trochę mniej niezwykłe niż prototypy. Ale to niestety był jeden z wielu kompromisów, na które musiał iść młody konstruktor, inżynier-samouk. Firma wyrabiała normę od świtu do nocy, a na jednej z taśm pracował Sejfer, który został kierownikiem zmiany. Trzeźwy, świeży, skoncentrowany na pracy pracował równo jak w zegarku, co wielce cieszyło Puzzla, który dał mu szansę. Jednak nie wszyscy nowozatrudnieni pracownicy podzielali takie zaangażowanie, by pracować od rana do wieczora, by wreszcie rozkręcić tą firmę na tyle, aby odbiła od brzegu i zaczęła przynosić wielkie zyski. P.J. jako jeden z szefów sprzedaży nie radził sobie z zespołem, a jeden z pracowników zarzucił mu, że to swoje zaangażowanie w pracę winien przełożyć na zaspokajanie jakiejś kobiety, bo ewidentnie coś jest z nim nie tak. Patrick miał dosyć. Sara z kolei czuła się jak w swoim żywiole i pracowała, jakby była na haju, czym również zyskała sobie przydomek „Niezaspokojonej Sary”. Ale jej to nie przeszkadzało. Mogła siedzieć w tej firmie noc i dzień, by czuć, że ma jakiś cel. Znów przywdziała z radością korporacyjny mundur oddania firmie. Mogła w ten sposób uciec od swojej samotności, mogła z innymi pracownikami przeżywać tą niezwykłą ekstazę wspólnego zmierzania do wielkiej nagrody.

W nowopowstającej firmie działu rekrutacji nie było. To Puzzel, jako główny udziałowiec całego przedsięwzięcia kompletował ludzi. Jak znajdywał na to siły i czas? Trudno powiedzieć. Kiedy popatrzyło się na pracujących tu ludzi, można było zrozumieć, czym biznesmen się kierował, zapraszając kolejnych pracowników na pokład wielkiego statku. Chodziło mu głównie o ludzi, którzy stali na życiowych rozdrożach, którzy przechodzili różne kryzysy. W jakiś wiadomy sobie sposób Puzzel wiedział o tych problemach, podczas gdy zwykły rekruter zwracałby uwagę tylko na to, co jest w papierach. Puzzlowi nie chodziło o papierowych specjalistów, co raczej o ludzi z ciekawym doświadczeniem życiowym.

Sprzedaż wreszcie ruszyła, jak kula tocząca się z wysokiej góry. Nikt nie mógł już jej zatrzymać. Wreszcie zaczęły się żniwa i zyski. Nie dziwne, że nastroje w firmie były wesołe. Szykowała się wielka impreza, ale Mario był sceptyczny w stosunku do tych sukcesów. Cieszył go tylko fakt, że po prostu udało się z produkcją no i że ma własną pracownię, jak jakiś alchemik w starym zamczysku. Ten spokój osiągniętego sukcesu trochę go rozleniwiał, ale wciąż miał entuzjazm, by siedzieć w swojej pracowni i testować kolejne prototypy dziwnych, mechanicznych zabawek.

Rozległo się energiczne pukanie.

 — Wejdź braciszku. — Powiedział Mario i odjechał z fotelem od biurka zasłanego mechanicznymi częściami.

 — Przyniosłem ci tort. — Oznajmił radośnie Patrick.

 — Nie mam ochoty. Wystarczą mi płatki z mlekiem.

 — Teraz możesz sobie kupić 20 kilogramowy wór swojej ulubionej paszy.

 — Żebyś wiedział. – Mario sięgnął po miskę z mlekiem, gdzie pływały złociste płatki i wyjął ogromny wór, z którego łyżką nałożył sobie płatków.

 — Że też jeszcze ci się to nie znudziło. — Powiedział z niesmakiem P.J.

 — Nasze najtańsze pożywienie, pamiętasz? — Zapytał wzruszony Mars.

 — A przed chwilą na bankiecie próbowałem kawioru. – Oświadczył z dumą Patrick.

 — I co?

 — Ohyda. — Obaj wybuchli śmiechem.

 — Czemu nie zszedłeś do wszystkich?

 — Mówiłem ci już, mnie to nie interesuje, zbędny wydatek. Życzenia, piękne słówka. — Powiedział z grymasem Mario.

 — Wreszcie coś osiągnęliśmy! Warto świętować.

 — Tak, na razie nam się wiedzie. — Mario założył okulary ochronne i zaczął znów przy czymś majstrować.

 — Ciekawe, że to teraz ty jesteś taki sceptyczny.

 — Nie wiem, może nie potrafię się tym cieszyć.

 — Żegnam na dzisiaj, musze zjeść jeszcze trochę tortu.

 — Żebyś się potem nie porzygał.

 — Ty też uważaj na swoje smakowite płatki. — Patrick zniknął za drzwiami.

Mario przypominał sobie, jak z bratem odmawiali sobie na każdym kroku różnych przyjemności, by opłacić czynsz, a potem znów inwestować w prototypy dziwnych zabawek. A teraz gdy przyszedł ten upragniony sukces, jakoś nie chciało się jeść słodkiego tortu. Pojawiły się wyrzuty sumienia i dziwny ból brzucha.

Sejfer siedział sam w loży na pobliskim stadionie. Patrzył usilnie gdzieś w dal.

 — Umiesz się bawić. – Usłyszał za sobą. Obejrzał się, stał za nim Puzzel.

 — Co pan tu robi?

 — A ty?

 — Kiedyś tu przychodziłem, tak mi zostało. – Puzzel skinął i usiadł na krześle obok.

 — Po co pan tu przyszedł?

 — Szukałem ciebie. Przecież jest impreza dla wszystkich.

 — Eee, tam! – Machnął ręką znudzony Sejfer.

 — Noo jasne kolejny, który się nie bawi. Mario też nie lubi tych imprez.

 — Więc po co nam one? – Zapytał Mark.

 — Ludzie świętują, jak odnoszą sukcesy

 — Zależy, jaki to sukces.

 — Aż tak źle?

 — Nie mam już rodziny…

 — Wszystko jeszcze przed tobą.

 — Nie sądzę. Boję się myśleć, że to sukces, bo za chwilę coś może się stać.

 — Przesądy. – Puzzel wyciągnął zza marynarki małego szampana.

 — Może tu wypijemy?

 — Dzięki, ale nie. — Odmówił Sejfer.

 — Nawet kropli? — Zdziwił się Puzzel.

 — Nawet.

 — Co jest?

 — Wszystko straciłem przez alkohol, więc już nie chcę.

 — Rozumiem, przepraszam, nie będę naciskał.

 

19

 

Chodź zabawki robiły furorę, a atmosfera w firmie coraz bardziej przypominała karnawał, to jednak prędzej czy później każdy przedsiębiorca, który za bardzo zadziera nosa musi uderzyć o mur. Tak. Tym razem murem, o który uderzyła rozpędzona firma, były względy bezpieczeństwa. Zdaniem bardzo podejrzliwych konsumentów zabawki firmy P. M. Walker Brothers mogły zrobić krzywdę dziecku i trzeba było je nieco zmodyfikować albo ustalić nowe standardy użytkowania.

 — No i doigraliśmy się! — Warknął Mario.

 — Zarzucają wam brak bezpieczeństwa w zabawkach. — Dodał prawnik.

 — Już to tłumaczyłeś.

 — Podwyższymy kategorię wiekową i będzie spokój.

 — Do następnego pozwu.

 — Dajcie spokój, już teraz zaczynamy prowadzić. To konkurencja nam zazdrości. Widać, że tracą grunt pod nogami. — Powiedział Puzzel zajadając się orzeszkami.

 — Nie chcę mieć na sumieniu życia jakiegoś dzieciaka. — Oburzył się Mario.

 — Dzieciaka, który nie potrafi obsługiwać tej zabawki.

 — Właśnie po to dołączamy instrukcje, jesteśmy czyści. — Podsumował P.J. Mario. Nagle złapał się za brzuch i wyszedł pośpiesznie z biura.

 — Coś nie tak? — Zapytał zdziwiony P.J.

 — Nie, muszę odpocząć. —Odparł Mars i zniknął w łazience. Stanął nad umywalką, puścił wodę i zmoczył twarz. Długo wpatrywał się w swoje odbicie, które wykrzywiał jakiś dziwny grymas.

 

20

 

 — Proszę usiąść. Już… są wyniki. — Lekarz jeszcze chwilę przyglądał się dokumentom, jakby chciał mieć pewność przed wygłoszeniem werdyktu. I wreszcie padły te słowa.

 — To rak żołądka. — Oznajmił lekarz chłodnym tonem. Mario pobladł. Przełknął ślinę i powtórzył szeptem:

 — Rak.

 — Nie daje na początku żadnych objawów, a gdy jest za późno…

 — Jakie mam szanse? — Zapytał drżącym głosem Mario. Lekarz się zasępił.

 — To ostre stadium. – Odparł, krótko lekarz, przyciskając dłonie do ust, jakby już nie chciał przemówić.

 — Nie da się zoperować? — Lekarz pokiwał głową.

 — Myślałem, że odpowie pan inaczej. — Jednak kamienna twarz lekarza mówiła sama za siebie.

 — Czyli to już linia pochyła, ile mi zostało? – Zapytał zniecierpliwiony Mario.

 — To kwestia miesięcy. — Mars widział przed sobą tylko ciemność.

21

Z ciemności wyłoniła się jakaś sylwetka. To był Hank, ochroniarz, któremu zdawało się, że wcześniej coś słyszał. Niby wszystko było w porządku, a jednak, gdy otworzył pierwszy magazyn, doznał ogromnego szoku.

 — Panie dyrektorze!

 — Co jest?! — Podskoczył zdumiony Heist, odpowiedzialny za towar, który właśnie sprawdzał rozliczenia.

 — Magazyny!

 — Wszystkie?

 — Dwa pierwsze.

 — I nic?!

 — Puste!

 — Jak?

 — Szybko. — Wymienili te szybkie informacje i pobiegli za strażnikiem. Zdyszani i przerażeni rozejrzeli się. Magazyny były otwarte i oczywiście puste.

 — Sukinsyn! – Krzyknął Sejfer.

 — Kto do cholery?

 — Taki jeden, Styron, wylałem go dzisiaj, bo podkradał…

 — Ale chyba nie zdążyłby w jedną noc załadować całego towaru.

 — Działał w grupie. A zresztą nie wiem. — Poddał się Sejfer.

 — Przecież magazyny były wczoraj pełne. — Mówił z uporem Heist.

 — Tak jest.

 — Więc jak do cholery?

 — Nic nie słyszeliście? — Zdziwił się P.J.

 — Wszystko było w porządku.

P.J. rozglądał się po magazynie i co chwila przygryzał wargi. Pozostali rozeszli się na wszystkie strony, próbując chociaż tak wyrazić swoje przejęcie.

 — Ubezpieczenie? — Zapytał P.J.

 — Nie wszystko, pewna partia. — Odparł zakłopotany Heist.

 — No jak to?

 — Niedopatrzenie.

 — Szlag by trafił! Więc musieli wiedzieć, które dokładnie.

 — Musimy zawiadomić Puzzla. —Oświadczył Patrick. Wszyscy popatrzyli po sobie, nie wiedząc, kto ma zadzwonić? Do magazynu właśnie weszła Sara i po chwili oświadczyła.

 — Wczoraj byłam w jego firmie, chciałam dostarczyć jakieś umowy.

 — No i?

 — Nie znają nikogo takiego.

 — Jak nie znają, co ty opowiadasz? — Zdziwił się P.J.

 — Pytałaś o niego?

 — Pytała o Williama J. Puzzla i pokazałam jeszcze zdjęcia.

 — Niemożliwe, musimy tam iść razem. Może pomyliłaś adresy? — Próbował wyjaśnić P.J. patrząc na pozostałych pracowników. Sara popatrzyła na niego z wyrzutem.

 — Jasna cholera. — Złapał się za głowę Heist.

Następnego dnia wszyscy znów zebrali się w biurze i gorączkowo szukali rozwiązania z trudnej sytuacji. Kradzież zgłoszono na policję, ale pozostawała jeszcze drażliwa kwestia osoby samego Puzzla, którego jakoś nigdzie nie było.

 — Już kilka razy tak robił. Przecież prowadzi kilka firm.

 — Ale w firmie, rzekomo należącej do niego… nikt go nie zna.

 — Jakby w ogóle nie istniał. Co jest grane?

 — Bank nam przypomina o kredycie na kilkaset tysięcy, a on znika w tym momencie.

 — Więc co?! Zwodził nas przez cały ten czas, przecież papiery się zgadzały, wszystko szło jak należy. Firma zaczęła działać. A teraz zniknął?

 — Nic nie zabrał.

 — To się okaże.

 — Może miał wypadek?

 — Nie żyje?

 — Może to był świr, który uciekł z zakładu? — Silił się na wyjaśnienia Sejfer.

 — Okradł nas?

 — Jednak gdyby nie on, nie spotkalibyśmy się wszyscy i nie założylibyśmy tej firmy.

 — Gdy tylko się wahaliśmy, on przechodził do kolejnego kroku.

 — Ma swoje zasługi. Ale to naprawdę dziwne, żeby teraz znikać.

 — Okradł nas, musimy… No właśnie, co musimy?! — Wszyscy wpadli w panikę.

 — On okradł?! Co ty opowiadasz?! — Tylko P.J. zachowywał jakiś dziwny spokój, wpatrując się w logo firmy.

 — Może to najwyższy czas, by poradzić sobie bez niego? — Powiedział. Na te słowa wszyscy nagle ucichli.

 — Bez niego?! Przecież to on…

— Może uznał, że sobie poradzimy bez niego. Może teraz musimy być samodzielni. — Wyjaśnił Patrick, jakby już przejrzał Puzzla.

 — Przecież jak jego nie ma, to wszystko szlag trafi! To on to wszystko załatwił. — Powiedział zrezygnowany Mario.

 — Przesadzasz. — Pokiwał głową P.J.

 — A potrafiłbyś poprowadzić tą firmę jak on?! — Zapytał podejrzliwie Mario.

 — Mamy od tego zarząd. — Odparł dyplomatycznie Patrick.

 — Może i mamy. Ale czy to ta sama firma, co kiedyś? — Odparł Mario i wyszedł. P.J. chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał, widział jak Mario znika w ciemnym korytarzu.

 

22

 

Z ciemnego ekranu wyskoczyły jak fajerwerki kolejni bohaterowie kreskówek, by znów rozśmieszać, jednak Mario siedział zupełnie znudzony, z nogami na blacie i zajadał co jakiś czas płatki z mlekiem. Wreszcie rozległo się pukanie do drzwi. To był P.J.

 — Wszystko dobrze? To że ten stary wariat zniknął, nie powinno psuć naszych relacji?!

 — Mało mnie on już obchodzi. — Oświadczył zrezygnowany Mario. Patrick przyjrzał mu się z uwagą. Wreszcie Mario podał mu dokument. Zaintrygowany P.J. zapytał:

 — Co to jest?

 — Czytaj. — Odparł obojętnym tonem Mario i patrzył gdzieś w dal. P.J. przyglądał mu się chwilę, po czym zaczął czytać:

 — Zmiany nowotw…złoś…liwy. — P.J. uniósł wzrok zza kartki i spojrzał na brata.

 — Trzy miesiące, może mniej. — Wyjaśnił Mario.

 — Byłeś u?

 — U najlepszych. Już otrzymałem wyrok. – P. J. miętosił kartkę tak, że w końcu Mario mu ją wyrwał i schował do kieszeni. P.J. usiadła na drugim krześle, tak że teraz bracia siedzieli do siebie plecami, bo żaden z nich nie miał siły spojrzeć w oczy drugiemu.

 — Teraz, gdy jesteśmy na szczycie? — Wyszeptał z wyrzutem P.J.

 — Nie ja ustalam terminy ważności. — Odparł z ironią Mario.

 — Mówisz, jakbyś się już poddał.

 — Bo nie ma już o co walczyć, fakty są przesądzone. Czarno na białym

 — To od tego, że tak się odżywiasz. Te płatki z mlekiem.

 — Daj już spokój. Zrobiliśmy swoje i jestem z tego dumny, ale nie miałbym siły się denerwować przez resztę życia, czy znowu nam się uda, czy się utrzymamy?

 — Nawet jeśli nie ma Puzzla, jeszcze tyle przed nami. Tyle już mamy! — P.J. uderzył ręką w kolano, powstrzymując płacz. Nikt mu już nie odpowiedział.

 

23

 

Pogrzeb był skromny i wbrew plotkom Mario nie był pochowany wraz z zabawkami. P.J. liczył, że może to wstrząsające wydarzenie zwabi Puzzla, ale ten nie pojawiał się już od wielu miesięcy w firmie, jakby zapadł się pod ziemię. W tak krótkim czasie firma straciła lidera i głównego projektanta, którego teraz musieli zastąpić inni zdolni inżynierowie, próbujący myśleć kategoriami dziecka i artysty. P.J. siedział w pracowni Maria i oglądał kreskówki. Spojrzał na wielką torbę płatków śniadaniowych z miodem. Uśmiechnął się pod nosem i nalał trochę mleka do miski, po czym nasypał sobie płatków. Zjadł trochę i znów się zamyślił. Rozglądał się po tych wszystkich zabawkach, które dotąd zostały wyprodukowane. Nagle do pracowni weszła Sara.

 — Wyszedłeś tak wcześnie. — Powiedziała i położyła dłoń na ramieniu Patricka. On tylko westchnął i odwzajemnił jej dotyk.

 — Nie chciałem na to patrzeć.

 — Zostawić cię samego? A może chcesz się przejść? – Próbowała znaleźć jakiś powód.

 — Zostanę tutaj. — Oświadczył twardo. Sara jeszcze patrzyła na niego, walcząc ze wzruszeniem.

 — Coś jeszcze? — Zapytał.

 — Udało się. — Wyszeptała.

 — Co?! — Zapytał P.J. odrywając dłoń od czoła.

 — Docenili nas, słyszysz?! Dostaliśmy nagrodę dla najlepszej marki. — Mówiła pełna entuzjazmu jak na samym początku, ale Patrick zdawał się jej w ogóle nie słuchać. W końcu przestała, gdy zauważyła te ołowiane chmury w jego oczach. Zmieniła ton:

 — Wiem, że ci go brakuje, wszystkim nam go brakuje, ale jego dzieło zostało nagrodzone. Chociaż tyle w tym smutnym dniu.

 — Teraz nas docenili. A gdzie byli, kiedy stawialiśmy pierwsze kroki, kiedy pisali, że sprzedajemy jakieś buble za ogromne pieniądze. Proszę jak odwrócili azymut. — Powiedział z pretensjami P.J.

 — O co ci chodzi?

 — Te opinie są nic nie warte. Jak chorągiewki na wietrze. Nie chcę się już ścigać o wielkie nagrody. Gdy jego nie ma, to już dla mnie straciło sens.

 — Proszę, jaki nonkonformista. Ale zacząłeś to razem z nami.

 — Zaczynaliśmy z Puzzlem i jego też nigdzie nie ma. — Westchnął.

 — Nie chcę już tych wyścigów. Zupełnie, jakbyśmy znowu byli od nich uzależnieni. Branża nazwie twój towar przereklamowanym i już jesteś skończony, dadzą ci nagrodę – jesteś bohaterem roku. Śmieszne.

 — Ta rozmowa dzisiaj nie ma sensu. Zostawię cię. W razie czego dzwoń. — Wyszła. Drzwi się zamknęły. Został sam pośród tych wszystkich zabawek. W końcu nie wytrzymał i w przypływie furii strącił je z półek i gorzko zapłakał.

 

24

 

Ten długi stół i te czarne garnitury zebrane wokół niego. Te dłonie ułożone na papierach, te zimne oczy. To największy koszmar, jaki go prześladował. Wreszcie się ziścił.

 — Otwieram kolejne zebranie zarządu i jak widzę znów nie będziemy w komplecie – Zauważył tęgi mężczyzna pod krawatem i spojrzał pytająco na Sarę, która niechętnie musiała po raz kolejny tłumaczyć nieobecność Patricka.

Mijał już drugi miesiąc od śmierci Maria i również drugi miesiąc nieobecności jego brata , który już wcześniej uprzedzał, że chyba odejdzie z firmy. Zebrania zarządu odbywały się w jasnej dużej sali, gdzie było sporo miejsca na narzekanie, nowe pomysły i postanowienia, by oczywiście zawsze ciąć koszty wszystkiego i wszystkich. Wbrew pozorom to nie współzałożyciele wiedli prym na zebraniach, a grupa prawników i managerów, którzy na każdym kroku ograniczali dostęp do świeżej energii. Trudno było się nie zgodzić, ale od czasu gdy z firmy zniknął Puzzel, a Mario umarł, zebrania zarządu były tylko chłodną formalnością i niczym twórczym. Sara z ulgą opuściła zebranie pod pretekstem znalezienia Patricka. Jak się spodziewała, znalazła go w pobliskim parku, gdzie siedział na ławce. Wyglądał tak, jakby nic nie mogło zmącić jego spokoju. Jakby był w jakimś transie. Ubrany w luźne przewiewne, jasne ubranie, z długimi włosami i brodą zupełnie nie przypominał siebie z przed paru miesięcy, gdy w garniturze przemierzał dziarskim krokiem korytarze firmy i od czasu do czasu pozwalał sobie co najwyżej na dwudniowy zarost. Mimo tej metamorfozy Sara go poznała.

 — Kolejne zebranie zarządu, a ja cię znajduję tutaj. – Powiedziała z wyrzutem i usiadła obok niego.

 — Które to już z kolei? — Zapytał niewzruszony, nie otwierając nawet oczu.

 — Ósme.

 — Zarząd robi swoje. — Po to go mamy, by zapomnieć o polityce i tych wszystkich prawnych kruczkach. Poza tym, po co mi to mówisz? Ja już złożyłem rezygnację. Powinna już dotrzeć przed oblicze Higginsa i pozostałych. — Odparł spokojnie. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. W tej brodzie i z włosami do szyi i z tą decyzją, którą podjął tak gwałtownie, rzeczywiście wyglądał jak hippis-nonkonformista, który za chwilę wybierze się na wielką włóczęgę po kraju.

 — A co z naszą charytatywną akcją na rzecz przedszkoli?

 — No chyba jest wciąż aktualna.

 — No właśnie zarząd nie jest już skłonny do takich poświęceń.

 — Trudno, mam to już gdzieś, do czego jest skłonny zarząd, a do czego nie.

 — Dobrze wiedzieć.

 — Mój brat chyba nigdy nie produkował tych zabawek dla dzieci, co raczej dla siebie, a przedszkolom mogą pomagać inne firmy. Nie musimy nieść zbawienia dla wszystkich. — Wzruszył ramionami.

 — Czyli już to olałeś? — Zapytała zawiedziona.

 — Nie zbawisz całego świata. A firma ma swoje ograniczenia. — Odparł.

Ostatnie zebranie zarządu było zupełnie inne niż wszystkie poprzednie. Nie było praktycznie nikogo z pierwszego składu firmy. Wszyscy się wykruszyli. I również Sarah Tamber czuła, że pora już na nią. Wyciągnęła z neseseru swoje wypowiedzenie i przedłożyła członkom.

 — Oszalałaś? – Zdziwił się prezes.

 — Nie udawaj Bill. To wszystko do tego zmierzało. Teraz już możecie rządzić jak chcecie. Nie zamierzam was krytykować. Wy macie mnie dosyć i ja mam was dosyć. — Miała już iść, ale prezes znów ją zatrzymał:

 — Poczekaj, nie podejmuj takich decyzji pod wpływem emocji. Wiem, że nie było ostatnio różowo, ale…

 — Zarząd zawsze szuka problemów, a ja już jestem nimi zmęczona. Skończmy to raz na zawsze.

 — Dobrze, skoro… — Zająknął się prezes.

 — Tak! — Powiedziała zdecydowanym głosem Sara.

 — Dostaniesz odprawę. — Nie odezwała się już. Na jej twarzy przemknął uśmiech. Ruszyła pewnym krokiem ku drzwiom. Otworzyła je i wyszła. To była chwila, którą długo sobie odtwarzała w wyobraźni. Wreszcie się stało. Zamknęła ten rozdział. Trzeba było jeszcze załatwić inną sprawę.

Długo nosiła się z tym zamiarem, ale strach zupełnie ją paraliżował. Szła powoli i drżała. Aż wreszcie stanęła u drzwi. Zapukała, długo nikt nie odpowiadał, więc spróbowała jeszcze raz i wreszcie drzwi się otworzyły. Stał w nich starszy człowiek o twarzy gniewnej, skupionej i dumnej jak u orła. Kiedy popatrzył na Sarę, w pierwszej chwili się zdziwił, przestraszył, aż w końcu uśmiechnął.

 — Córeczko?

 — Cześć, mogę…

 — Jasne, właśnie lepiłem garnki

 — Co takiego?

 — To zazwyczaj ja — ten głuchy pytam „co takiego?”. No lepię garnki. Dobrze słyszałaś.

 — Nowe hobby? — Zapytała zaskoczona, widząc, jak już wiele naczyń dookoła stoi.

 — Żebyś wiedziała.

 — A do garnka masz co włożyć? — Zapytała żartem, pokazując torbę pełną zakupów.

 — Skoro przyjechałaś, na pewno co się znajdzie na taką okazję. Zapraszam. Długo siedzieli, rozmawiali, płakali, żartowali i wreszcie skończyli tą wieczerzę, czując, że tym razem żadne z dwojga drugiego już nie zawiedzie.

Sara stała na schodach i rozglądała się po ulicy. Czuła ukojenie. Wszystko wyglądało jak zwykle i znów w tym zwykłym świecie trzeba było wykroić sobie jakiś kawałek chleba i przestrzeni a może kiedyś… pysznego tortu. Chciała zadzwonić po taksówkę, ale nie znosiła rozmów z taksówkarzami. Zresztą nie miała nic ciekawego do powiedzenia. Chyba, żeby trafiła na jakiego gadułę, ale zazwyczaj trafiała na takich, z którymi musiała wymieniać wymuszone uprzejmości i koniecznie poruszać temat zakorkowanego miasta albo okropnej pogody. Nagle pod schody zajechał czarny kabriolet i zatrąbił wesoło. Sarah popatrzyła na kierowcę, ale jakoś nie skojarzyła go. Myślała, że po prostu zajechał tu jakiś szpaner. Dopiero po kilkunastu sekundach dotarło do niej, że ten roześmiany mężczyzna w ciemnych okularach, hawajskiej koszuli, o rozwianych włosach to P. J. Uśmiechnęła się i zarazem wzruszyła. Zeszła do niego i zapytała.

 — Co to ma być?

 — Transport. — Odparł, spoglądając na kierownicę.

 — Kupiłeś samochód.

 — Za odprawę. — Wyjaśnił. Roześmiała się.

 — Dawno się nie widzieliśmy. — Poprawiła włosy.

 — Oj tak, dawno, ale jak słyszałem i ty opuściłaś ten pokład.

 — Chyba mam już dość. — Powiedziała przez łzy.

 — Więc witaj w klubie.

 — Dzięki.

 — To co, wsiadasz? — Zapytał i otworzył drzwi.

 — Skąd wiedziałeś, że akurat…

 — Mam swoich informatorów.

 — Tak.

 — Więc dokąd?

 — Chcesz być moim szoferem?

 — Może w tej robocie się odnajdę. — Zaśmiał się.

 — Więc dokąd?

 — Przed siebie. — Powiedziała rozmarzona. Usiadła obok niego, zamknęła drzwi, zapięła pasy i jeszcze raz mu się przyjrzała, a potem zwrócił wzrok ku drodze.

 — Znów ten dreszcz, jak kiedyś na początku. – Powiedziała zapatrzona, podczas gdy P.J. patrzył tylko na nią.

 — To, co…

 — Ruszaj. – Wyszeptała.

 — Taa jest.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE