WSZYSTKO NA SPRZEDAŻ. O NIM I BEZ NIEGO
To chyba jeden z najoryginalniejszych filmów wszechstronnego Andrzeja Wajdy. Zrealizowany rok po śmierci Zbigniewa Cybulskiego. Film o nim, bez niego, a także film/paradokument o powstawianiu filmu bez głównego bohatera. Dzieło oparte na poetyce echa, cienia, wspomnienia, w którym twórcy próbują zobaczyć nieobecnego człowieka, swojego kolegę i wielkiego aktora. Śmierć w wieku czterdziestu lat była niczym czysta formalność, by dopełnić swej legendy na kolejne dziesięciolecia. Oto stało się, jak chciały gwiazdy. Umrzeć w sile wieku, umrzeć tak jak się żyło — szybko, intensywnie z przygodą, bez rozmieniania się na drobne.
Obiektyw kamery, niczym długi tunel, na końcu którego migocze coś jasnego. Dawna obecność. Tak delikatna, utkana z mgły snu. Drżący hologram kogoś, kogo znaliśmy. Zbyt jasno, by ją uchwycić. A z kolei, gdy zbyt wiele słów, komentarzy ją tylko przytłacza. Ale jakaś narracja w tym nowym filmie musi tu być. I jest. To swoista epifania bezradności twórców wobec potęgi nieobecności, śmierci, nicości. Im bardziej cała ekipa filmowa, reżyser, aktorzy, dźwiękowcy, operator próbują zapełnić tą pustkę w filmie, tym czują większy bezsens w samych sobie.
Cisza na planie! Kamera. Poszedł klaps filmowy niczym gilotyna. Trwają właśnie zdjęcia do filmu, ale aktor grający główną rolę, wielki gwiazdor kina, gdzieś zaginął w terenie. To może nawet nie jest takie dziwne. Wielki aktor ma swoje słabostki i nosi go wszędzie. Taki wieczny chłopiec, romantyk, poszukiwacz przygód, głębokich doświadczeń. Czasem gdzieś zabaluje, za dużo wypije, może znów powspomina wojenną młodość. Urwie mu się film, a potem z lekkim kacem powróci do rzeczywistości i kolejnego filmu. Ten dreszczyk emocji jest mu potrzebny, żeby grać całym sobą i znów olśnić widzów. Terminy gonią, plany zdjęciowe zamówione, opłacone! A ten jak zwykle urządza sobie zabawę. Trzeba zastąpić wielkiego nieobecnego, przynajmniej w tych scenach, gdzie nie widać jego twarzy. W jednej ze scen nawet sam reżyser, Andrzej (Andrzej Łapicki grający Andrzeja Wajdę), zdeterminowany, by domknąć kolejny dzień zdjęć, gra słynną scenę z pociągiem, gdzie bohater wpada pod koła wagonu. I jak się okaże będzie to smutny zwiastun tego, co potem ma się zdarzyć z zaginionym aktorem.
Każdy z ekipy filmowej próbuje jakoś przemówić ustami nieobecnego, próbuje coś dodać od siebie, ale film nie posuwa się do przodu. Za to wzbierają na sile uciszone dotąd konflikty, niewyjaśnione kwestie. Akcja i tempo spowalniają, wzrasta natomiast psychologia. Skryte pod powierzchnią pozorów zadry, strupy czas rozdrapać na nowo, by doświadczyć swoistego katharsis pośród tej zimy, gdzie na białym śniegu coraz wyraźniej kontrastuje szkarłatna barwa krwi. Zróbmy powiększenie na członków ekipy, która jest tu swoistą konstelacją różnych charakterów o czasem bardzo przerośniętym ego. Wiadomo, artyści. Skomplikowane osobowości, zbyt boleśnie przeżywające każdy kadr z życia. Niezwykłe, że ci ludzie, mimo trudnych osobowości, doświadczali w swej karierze tego niezwykłego misterium jedności. Tą jednością był i jest dla nich film. Niezwykła alchemia dźwięku, słowa i obrazu. Teraz jednak jedność ekipy filmowej, skupionej na poszukiwaniach jednego ze swoich braci znów zostaje poddana próbie. Zmagania nad formą filmu przechodzą na prywatne narracje każdego z bohaterów, którzy czują, że ich życiowy film nie toczy się po właściwych torach.
Andrzej jest mężem Beaty, co oczywiście jest odbiciem rzeczywistości, bo Andrzej Wajda był w tym czasie mężem Beaty Tyszkiewicz. Ale w filmie dowiadujemy się także, że Beata przez jakiś czas była
w związku z zaginionym aktorem Cybulskim, co czasem wywołuje jakąś cichą zazdrość reżysera. Wydaje się, że Andrzej jako reżyser próbuje na tej tragedii aktora zbudować swój dorobek. Dla niego nawet skaleczenie na czole może być interesującym obrazem, który warto uwiecznić na kliszy. Wszystko dla sztuki, wszystko na sprzedaż. Nawet największe cierpienie można przekuć w piękno sztuki. Czy to grzech? A aktor? Nawet najwybitniejszy aktor byłby nikim bez dobrego reżysera. Ale aktor też zawsze potrafi być tak cudownie wolny, podczas gdy reżyser jest kimś, kto jest przywiązanym zbyt mocno do wielu różnych kwestii. To na nim spoczywa odpowiedzialność za cały film. Musimy wszystko zorganizować, dbać o atmosferę na planie i pilnować budżetu. W przeciwieństwie do ekscentrycznego aktora, reżyser nie może sobie pozwolić na takie szaleństwo, spontaniczność, nad czym trochę wzdycha Beata, wspominając z rozrzewnieniem swój szalony związek z zaginionym gwiazdorem. Przynajmniej miała sporo okazji do improwizacji. A teraz co?! Nudny scenariusz z panem reżyserem. Teraz gdy kapryśny aktor swoją nieobecnością, pokrzyżował plany Andrzejowi, ten chce się odwdzięczyć pięknym za nadobne.
Spokojny, nieco flegmatyczny Andrzej stara się panować nad sytuacją. Jego stoicka postać wyraźnie kontrastuje z Elką (Elżbieta Czyżewska), obecną żoną zaginionego i równie wielką, żywiołową aktorką co Beata. Teraz jednak Elka nie udaje zapłakanej. Gra swoją największą rolę. Rolę żony, która traci cierpliwość wobec dziecinnego męża. Nienawidzi go, że wciąż poddaje ją takim przygodom, a zarazem kocha i martwi się o niego. Chce go szukać wszędzie i nigdzie, by tak pokonać bezradność. Płacze i upija się. Na imprezie próbuje się wtopić w tłum i być bezimienną, ale wciąż słyszy złośliwe plotki na swój temat. Chciałaby znaleźć sobie nowego ukochanego, chciałaby się w kimś zatracić. Chciałaby zapomnieć, że jest sławną aktorką i żoną równie sławnego aktora i być znowu nastolatką. Zatraca się w tańcu. Wygląda jak szalona z tym nieco rozmazanym makijażem i potarganymi włosami. No dalej tańczcie, patrzcie jak się zatracam. Mnie już nie ma! A jak jeszcze będziecie o mnie plotkowali, to puszczę was na karuzeli! Kręćcie się jak marionetki, aż zaśniecie. Mam już was dosyć!
Grająca Elę, Elżbieta Czyżewska miała w tym filmie chyba najciekawsze pole do popisu, ukazując nam całe jaskrawe spektrum uczuć kobiety, która czuje się po raz kolejny zdradzona. Jest przerażona i zarazem wściekła na wszystkich. Nieco podpita, zmęczona wybrykami aktora zaleca się do reżysera Andrzeja, który momentami przypomina jej zaginionego męża i może dałby jej więcej stabilizacji albo rutyny. Miło pomarzyć. Ale on jej go nie zastąpi, tak jak w filmie nie odważy się zagrać Jego. On ma teraz Beatę, dziecko i jeszcze wiele innych filmów, które czekają na jego reżyserię.
Również między Beatą, a Elą czuć napięcie. Jedna wciąż wspomina z uśmiechem swego byłego narzeczonego, który ze swym naiwnym romantyzmem nie pozwalał się jej nudzić, z kolei Ela ma już dosyć tego związku z facetem, którego drugim imieniem powinna być „Przygoda”. Naczytał się chłopak powieści przygodowych i znów chce odtwarzać „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Na dokładkę Ela w kręconym filmie miała grać właściwie siebie, czyli żonę głównego bohatera, bo pan reżyser chciał tak uchwycić autentyczność między tym dwojgiem ludzi. W filmie też nie zabrakło scen z Beatą, o którą jest zazdrosna Ela. I tak znowu sceny z filmu mieszają ze scenami z prawdziwego życia, tak że trudno już odgadnąć co jest prawdą, a co fikcją.
Młody aktor Daniel, obwołany spadkobiercą wielkiego aktora sam mierzy się w nowo kręconym filmie z legendą wojenną swojego przyjaciela i mistrza. Daniel Olbrychski, który spotkał się z Cybulskim na planie „Jowity”, a trzeba tu podkreślić, że była to ostatnia rola Cybulskiego, próbuje go dogonić, tak jak zdyszany Marek Arens. Cybulski w „Jowicie” grał trenera Księżaka. Szczególnie w pamięć zapada scena, gdy trener robi pranie, a jego podopieczny, Arens oświadcza, że chciałby już skończyć z bieganiem. Pranie się coraz bardziej pieni, tak jak trener jest coraz bardziej wpieniony, bo nie może słuchać, że jego najlepszy zawodnik sobie odpuszcza. Jeszcze bardziej wyżyma ubranie, jakby chciał kogoś udusić, a dookoła fruwają białe chmurki piany. Księżak zapewnia, że Arens nie może porzucić kariery, bo brak sportu i rywalizacji, doskonalenia się wpędzi go w obłęd, co w końcu następuje. Cybulski jako trener, mentor zostawia tu między wierszami swoje przesłanie dla młodszego aktora, jakim był wtedy Olbrychski. Aktor samouk, który ledwo zdobył „Zaliczenie” (1968) u profesora Bardiniego. Wreszcie zdał swój eksternistyczny egzamin aktorski w 1971 roku, mając już za sobą niezłą praktykę i spory potencjał na stworzenie własnej indywidualności aktorskiej.
Nawet w restauracji, gdzie nie wpuszczają bez marynarki, zdyszany Daniel dostaje od portiera słynną czarną, skórzaną kurtkę o kroju marynarki, którą zostawił tu kiedyś zaginiony aktor. Czyżby Daniel już skórę z niego zdarł? Jak dobrze na niego pasuje. Może jednak? Ta słodka pokusa zastąpienia kogoś. Utalentowany pan Ripley? Raz na motocyklu, potem w skórze, z niemieckim kubkiem. Czy ma być naśladowcą legendy, czy może lepiej, by znalazł własną ścieżkę, własny tor. Czy ma jechać wygodnym pociągiem do własnego spełnienia, czy może gdzieś wyskoczyć (jak Cybulski w „Salcie”) na nieznanej stacji i tu próbować się spełnić, jako oryginalny aktor, który stworzy swoją legendę na nowo. Niech się śpieszy, bo przyjdzie taki czas, kiedy już potem nie będzie miał siły siebie dogonić. Ostatni przejaw brawury, nieostrożny krok i wpadnie pod pociąg. Ciężkie koła krytyki go zmiażdżą i będzie skończony. Daniel ciężko dyszy. Wciąż biegnie. Szuka między drzewami tej zaginionej postaci. Własnego cienia, czy konturów mistrza, w które chce się wtopić?
„Nie wiem! Był tu, stał tu i coś robił z rękami, z paznokciami!” — Krzyczy Bobek Kobiela, który już za rok również poniesie tragiczną śmierć. Kolejny ognik w kieliszku ze spirytusem. Andrzej Pawlikowski uśmiecha się pod nosem, widząc tą znajomą scenę w barze. On również jako ten trzeci z „Popiołu i diamentu” zginie tragicznie. Czas się zerwać z taśmy.
No gdzie on jest, gdzie się włóczy? Pytają tak dla formalności, choć już wiedzą, że jego już nie ma wśród żywych. Przyznajcie wszyscy, że to nawet ciekawe go tak szukać. Ekscytująca przygoda. Początek jakiegoś obiecującego kryminału. Włóczyć się tu i tam po mieście i na obrzeżach. Dookoła zima, śnieg, biało. To koszmar każdego twórcy, który zmaga się z początkiem. Biała kartka, pusta klisza. Wciąż zimno. Nie ma pomysłów. Nie ma się czym ogrzać. Jakiś ślad dawnej fabuły, cokolwiek na podpałkę. Są tylko sugestie, przypuszczenia, naiwne plany. Dyskusje filozoficzno-estetyczne. Aż wreszcie cios życia. Śmierć. Policzek. Zimny prysznic. Jakby wszyscy na chwilę przebudzili się z tego snu, jakim jest film. Czy naprawdę? Naprawdę on nie żyje? Może to kolejna mistyfikacja, by poczuć dreszcze? Tyle razy znikał. Do widzenia, do jutra. I zawsze zjawiał się po tygodniu. Ale w końcu zidentyfikowano go w szpitalu. Dzień w którym spadła gwiazda. Śmierć to takie proste wyjaśnienie. Może nasz zaginiony aktor wyskoczył w inną krainę, jak w „Salcie”. Tajemniczy przybysz, mieszający różne życiorysy, by omamić publiczność jak jakiś złośliwy czarnoksiężnik, który kiedyś należał do niewinnych czarodziei. Na chwile w tym sennym miasteczku zasieję tajemnicę i magię, a potem jak niewygodny prorok zostanie wygnany, by dalej tułać się po tych dziwnych krainach i zaświatach. Może trafił do sanatorium pod klepsydrą, gdzie znów Gustaw Holoubek, jak w „Salcie” przyjmie go w swoje skromne progi, by tu sobie żył, spał spokojnie jako żywy, choć dla nas już umarły.
Oto taśma filmowa rozwija się przed nami jak tor pociągowy. Wystarczy się cofnąć i znów nasz bohater jest żywy. Czaruje swoim naiwnym romantyzmem w „Do widzenia, do jutra”. Tak, dla niego jest wciąż to jutro. Utrwalone na taśmie. I dla niego jest „Ósmy dzień tygodnia”, gdzieś ponad tym ziemskim czasem.
Komentarze
Prześlij komentarz