PINK FLOYD. IMPRESJA

 

Działo się to przeszło pięćdziesiąt lat temu, gdy czterech chłopców spragnionych muzycznych doznań postanowiło ruszyć w swoją twórczą odyseję małą łodzią. Nie stać ich było jeszcze na żółtą łódź podwodną, ale to nic straconego. Kiedyś na pewno dorównają Beatlesom. Któż tak nie myślał wtedy, gdy w latach sześćdziesiątych chwytał się za gitarę, wiosło i wraz z kolegami z zespołu wypływał na nieznane wody. Jak to zwykle bywa w takich historiach, właściwie nic nie wskazywało na to, że nasi bohaterowie wypłyną tak daleko. To byli rozpieszczeni chłopcy z porządnych, inteligenckich domów. Roger Waters więcej jeździł na swoim motocyklu niż szarpał struny, Nick Mason bardziej skupiał się na liczniku samochodowym niż na wybijaniu rytmu, a Syd Barrett więcej skomponował utworów w swojej chorej wyobraźni niż je zagrał naprawdę na gitarze. I z kim tu pracować? A obowiązki szkolne i studenckie to w ogóle już ich nie obchodziły. I pomyśleć, że mieli w miarę poukładane życie, już mieli kończyć studia i w większości być odpowiedzialnymi za architekturę wielkiej Brytanii. Byli wpisani w jakiś schemat, który coraz bardziej wydawał im się kanciasty. Postanowili trochę to zmienić i jak przystało na przyszłych architektów rozbili parę ścian (murów) wokół siebie, by stworzyć open space z ruchomymi obrazami dla swojej przestrzennej muzyki.

Woleli muzyczną architekturę, choć żaden z nich nie miał profesjonalnego wykształcenia w tej materii. No może jeden, Richard Wright do pewnego momentu cierpliwie znosił lekcje na fortepianie i tą klasykę czuć w jego delikatnych partiach. Ale na dobrą sprawę, kto w czasach pulsującego Rock and rolla był porządnie przygotowany do grania tej muzyki?! Zresztą rock and roll był (i chyba jest?) o tyle wyjątkowy, że na jednym polu mogli się spotkać znudzony graniem psalmów organista i wzięty gitarzysta. Liczyła się żywiołowość, wyobraźnia i radość tworzenia. Najważniejszy jednak był pierwszy krok, by otworzyć w swej wyobraźni wrota do innej percepcji. Echa Williama Blake’a potęgowane przez Jim Morrisona niosły się wszędzie. To były dzikie czasy. Mitologia mieszała się z bełkotem szaleńców i proroków grających na elektrycznych gitarach. Woda miała kolor purpury, czerwieni, karmazynu, na którym odbijało się złote słońce i jakieś dziwne słowa. Na ocean wyobraźni muzycznej wypływały coraz to nowsze, coraz ciekawsze zespoły, chcące dogonić złote okręty Beatlesów i Stonesów. The Who, Led Zeppelin, Yes czy King Crimson. Coraz bardziej rozbudowane kompozycje, coraz ciekawsze instrumentarium. Jakby ktoś ogłosił konkurs na najbardziej skomplikowane i dziwne utwory. Szczególnie ta angielska flota miała w sobie coś magicznego wraz z dźwiękami harf, fletów, mandolin i frazami baśni.

Tak jak pamiętamy kadry z filmu „1492 Wyprawa do raju”, tak właśnie nasi chłopcy ruszyli ze swego bezpiecznego portu, gdzie jeszcze czekali na nich rodzice z morałami, mając nadzieję, że zatrzymają synów. Ruszyli na podbój nowego świata rocka. No cóż, rozsądek i stabilizacja musiały ustąpić życia cyganerii artystycznej, w której żyjesz od jednego dźwięku do drugiego, od jednego portu do następnego.

Na różowo-fioletowym maszcie kapitan Barrett z obłędem w oczach ochrzcił statek nazwą „Pink Floyd”. Nazwa wybrana na oślep jak w loterii, jak wyjęte z talii karty, dwie płyty bluesmanów Pinka i Floyda. Przypadkowa nazwa? A jednak bluesowo-jazzowe wariacje będą obecne w muzyce Floydów. A sama specyfika bluesowo-jazzowych formacji, w których rotacja muzyków jest na porządku dziennym również udzieli się Floydom, którzy zaczynali jako kwarto-kwintet, zmagający z coraz to nowymi problemami personalnymi. A to konflikt liderów, a to ambicje artystyczne, niedyspozycje zdrowotne, a to w końcu nowi muzycy sesyjni i itd.

Najpierw kapitan Barrett, który coraz bardziej zapuszczał się na niebezpieczne wyspy LSD, co w efekcie pogłębiło jego chorobę psychiczną. Z jednej strony taki kapitan to skarb, bo eksploruje on nieznane krainy awangardy, a z drugiej to istne przekleństwo, gdy zawala kolejny koncert, będąc w narkotycznym transie, jakby już przekroczył ten najważniejszy próg świadomości, jakby zerwały się w nim wszystkie struny. Trzyma gitarę i wiosłuje nią po oceanie wyobraźni, podczas gdy zespół płynie swoim nurtem. To nie mogło się udać. Syd w końcu dotarł do swojej przystani, samotnej wyspy z małym domkiem. Gitarę zamienił na pędzel, powtarzając niejako los van Gogha. A zespół odpłynął dalej, pielęgnując przez lata w sobie tęsknotę za swoim kompanem, który umarł dla nich za życia.

Paradoksalnie Pink Floyd nie byłby tak wielki, gdyby nie strata Syda. Barrett był potrzebny tylko jako „ojciec założyciel”, jako prorok, wizjoner, który rozpalił w pozostałych chłopcach wyobraźnię. Był jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki, błysk diamentu, pierwsza iskra, która rozpala twórczy żar. Jak mitologiczny bohater, który inicjuje wyprawę, a sam potem musi zniknąć, porwany przez upiory swojej fantazji. Ta bolesna strata kolegi, który mimo, że żył, znajdował w zupełnie innym świecie, odcisnęła piętno na całej pesymistycznej, filozoficznej, czy nawet melancholijnej twórczości Floydów, próbujących każdym albumem wypełnić tą dojmującą pustkę. Ich muzyka, szczególnie z tego najbardziej znanego okresu lat 70 i 80 nie jest zbyt wesoła. Floydzi od momentu straty Barretta zdefiniowali swoje pesymistyczne brzmienie i stali się „smutnymi intelektualistami rocka progresywnego”. Gdybym rano usłyszał ich piosenki, prawdopodobnie zasnąłbym na kolejne długie godziny i obudziłbym się z jeszcze większą melancholią niż wcześniej, szczególnie gdy za oknami listopad.

To właśnie w listopadzie 2014 roku został wydany album „The Endless River”, będący kontynuacją albumu „Division Bell”. Równo dwadzieścia lat po premierze tego albumu, światło dzienne ujrzała kolejna płyta, upamiętniająca kolejnego nieobecnego, czyli Richarda Wrighta. Gdy już wszyscy niemalże stracili nadzieję na jakiekolwiek nowe wydawnictwo pod szyldem Pink Floyd, tutaj taka niespodzianka. Genialna płyta czy może sprytny chwyt marketingowy zespołu, przyciśniętego przez wytwórnię płytową? Coraz mniej wokali, intelektualnych tekstów, tylko muzyka, przestrzenna, dłużąca się i wyciszająca. To muzyka, przy której raczej nie zrobisz rewolucji i nie obalisz murów pod wodzą Rogera Watersa. Płyta do której z pewnością nie przyznałby się Roger Waters ironicznie pozujący do zdjęcia z wcześniejszym albumem „Division Bell” – jako połówką swej twarzy. Lepszą czy gorszą? I kto tu jest ciemną stroną? Czyżby David Gilmour wraz z Nickiem Masonem ukazali ciemną stronę zespołu, który wyda ostanie utwory instrumentalne i opieczętuje je nazwą, byleby zgarnąć pieniądze? Czy może Roger Waters jest tą ciemną stroną grupy, nasilającą się od czasu „Dark side…”, by w imię sztuki nie liczyć się już zupełnie z pozostałymi członkami grupy, którzy kiedyś byli jego kolegami? I znów łódka, na której płynie jakiś rozbitek z wiosłem – Może to Syd Barrett, a może Richard Wright? Płyną tak jak kiedyś, gdy zaczynali. A na odwrocie płyty pusta łódka. Kolejny port. Ostatni? Wszyscy już wysiedli? Nick Mason zamienił łódź na szybkie samochody, a David Gilmour został na swojej Barce „Astorii”.

Historia Pink Floyd to sztuka wysiadania z tej łódki, którą kiedyś ci chłopcy wypłynęli na pełny ocean rockandrollowej wyobraźni. Syd Barrett wysiadł dość szybko, więc pojawił się David Gilmour, skupiony gitarzysta, ale równie mocna twórcza osobowość, stająca w szranki z osobowością Rogera Watersa, który zyskał miano nowego kapitana na łodzi, nie wahającego się zwolnić nawet Richarda Wrighta ze składu grupy. Łódź Floydów też zmieniła swoje oblicze. Od czasu „Ciemnej strony” zmieniła się w wielki okręt, w którym załoga różnorodnych muzyków sesyjnych się powiększała.

Tak jak strata Syda była pierwszy twórczym impulsem w tej grupie, tak równie ważny był zaostrzający się destrukcyjny konflikt między Watersem a Gilmourem. Roger właściwie przestał być kapitanem, a stał się cesarzem despotą. „Pink Floyd to ja” – miał powiedzieć. On to zaczął i on to skończy ostatnim cięciem. A jednak David Gilmour znalazł w sobie tyle odwagi i bezczelności, by po odejściu Watersa wskrzesić Pink Floyd. Można tylko sobie wyobrazić to zdziwienie i irytację Watersa, gdy się dowiedział jego macierzysta grupa rusza w kolejną wielką trasę koncertową, a potem tylko śledzić z zapartym tchem kolejne sprawy sądowe dotyczące używania nazwy Pink Floyd.

I można też sobie wyobrazić wielkie zaskoczenie, jakim był koncert Live Aid w 2005 roku, gdy Roger Waters, David Gilmour, Nick Mason i Richard Wright znów zagrali na jednej scenie swoje ikoniczne utwory, mieszczące w dwudziestu pięciu minutach. Jak widać znajomość z Bobem Geldofem, który przed laty zagrał Pinka przydała się. Geldof i Live Aid na chwilę zjednoczył Floydów, podobnie jak w 1985 roku zjednoczył Queen.

Ciekawe czy Pink Floyd odważyłby się na przeniesienie swojej historii na film? To mógłby być kolejny hit po „Rocketmanie” czy „Bohemian Rhapsody”. Powstało za to sporo książek biografii o tym zespole, który wciąż fascynuje kolejne pokolenia. A sami muzycy również niejako odpowiadają na potrzeby nowych słuchaczy odcinaniem kuponów od swoich dokonań David Gilmour powtórzył koncert z Pompejów, Roger Waters tłucze do znudzenia The Wall, a Nick Mason gra na żywo utwory z pierwszej płyty Floydów: „Piper at the gates of dawn”.

Nagranie biografii zespołu z doborową obsadą byłoby zwieńczeniem historii Floydów, gdzie zarówno muzycy jak i widzowie zrozumieliby, skąd zespół przybył i dokąd zmierzał i ile znaczył na przestrzeni półwiecza. I czy wobec tego sukcesu współtworzenia fenomenu kulturowego warto się ze sobą gryźć panie Waters?

 

 

 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE