CZTERY ŚCIANY - OPOWIADANIE


Ech, po…ranki są potworne, krwawią brunatnym atramentem, który w nocy służył mi do zapisywania marzeń. Nagle kurtyny odsłaniają zimne szkło rzeczywistości, po której niejedno pióro się ześlizgnęło. Tak, nieźle spadłem. „A kiedyś chciałem być pisarzem i walczyć ostrą stalówką z białą bestią”. Teraz walczę szpachelką po białej ścianie pokoju, w którym za niedługo ktoś rozpocznie nowe życie, nowe troski, nowe nadzieje. Wszystko zaczyna się od białej ściany niczym białej karty.

Dojadając kromkę z masłem, jak papier z klejem, wyglądam z nadzieją przez okno. Nic się nie klei dobrej metafory. Z mej wieży widok typowy: brudny skwer i skrzyżowanie. Ukryte znaczenie? Powiadają, że to taki punkt zwrotny na naszym osiedlu. Jeśli pójdziesz w prawo to coś osiągniesz, jak na lewo, na monopolowy, gdzie ludzie, zawsze mówią na ty, gdy proszą o tytoniowe pochodnie i butle z Dżinem, zginiesz w tym Trójkącie Bermudzkim. Z kolei jak ruszysz na północ, to wiadomo, że nigdy tu nie wrócisz. Ciszej! Może lepiej o tym nie mówić „Wyznacz kierunek” – szepcze mi coś w głowie. Słyszę dzwon z „High hopes”? To domofon, chłopaki. No tak, już pora. Jedziemy, dziś mamy remont mieszkania na Złotej. W samochodzie dosyć rodzinnie: termosy i kanapki. Jakaś gadka o pogodzie i wymiana frustracji z akcentem na „k” i „h”, nasza aria niespełnionych ambicji. Tutaj każdy chciał być kimś. Marzycielem do potęgi. A potem spojrzał w lustro i je rozbił. I kolejny remont. Pewnie zejdzie nam tydzień. Miło wiedzieć, że do tego czasu człowiek nie musi zbyt dużo myśleć o wyższych kwestiach. Mieszam gładź, staram się odśwież(żyć) pomarszczoną ścianę. Jestem cierpliwy  jak zamyślony, wąsaty Majster obok mnie. Chciałbym go zapytać, ile to już lat, ale po co o tym gadać. Jego żona dzielnie to znosiła. Teraz jest w lepszym świecie. Teraz tylko poziomica trzyma przy życiu, a zardzewiałe szpachle i kielnie są jak oręż w tym bezsensie. Robić coś i robić. Sufit już za nami i teraz te cztery ściany, jak cztery drogi na moim osiedlu. Azymut wyznaczony. Grzybowy zapach gruntu drażni nasze nozdrza. To magiczna receptura Gaspara, który nota bene skończył chemię. „I żeś tu trafił chłopie?” Z chemią to przecież do jakiego koncernu mógłbyś, chemik zawsze mile widziany, akcja reakcja, tu dolej, tam przelej. Szklanice trzeba donieść. Dziwię się, że ten chłopak tutaj, między nami. A on mi na to, że tu czuje się potrzebny. Bo gdy przychodzimy do ludzi, to witają nas jak lekarzy czy zbawicieli. Bo nasza dewiza to „zbaw od wszelkiej usterki”. Jeszcze tu zeszlifować, teraz będzie gładziutko, zetrzeć, zagruntować, czekać, szpachlować. Brakuje Karła Gaspara. Miał wypłatę, wszystko jasne. Nie wróci szybko. Pewnie za tydzień wróci z rejsu. Póki co odpłynął Titanikiem. Aż się boję, kiedy wróci do nas, jak zmartwychwstały Łazarz. Znów krzywo! Vincin podaje mi nowe wiadro gładzi. To niespełniony artysta i perfekcjonista, a każda tu robota to jego zdaniem exegi monumentum. Miło wiedzieć, że za parę lat ten kibel czy zlew będą tu stały na dobre i złe, jak ponadczasowe posągi, towarzyszące w najbardziej intymnych momentach. Fajnie być potrzebnym. Vincin klepie mnie po ramieniu, kamień z serca. Odciski na rękach dają znać, że dzisiejsza lekcja była owocna. Wtem jakiś krzyk. 

 — Czyś ty zgłupiał? Chcesz mnie przybić do tej skrzyni! Cholera!

 — Przepraszam nie trafiłem.

 — Tyle razy mówiłem nie wbijaj po pijaku. Daj ten młotek sam to zrobię! — Powstrzymuję śmiech. Uwielbiam tą robotę. Nieustannie coś się dzieje. Te niezwykłe drobiazgi migoczące na tle zachodzącego życia. Wchodzi jakiś nadęty facet.

 — Tu panowie jeszcze poprawcie. Co ja miałem z tymi ścianami. Tapety, gładzie, tynki!

 — Taa jeeest. – Mówi Vincin. – Z kaloryfera bucha woda.

 — Awaaaria.

 — Że też teraz. – Madchodzi spokojny, zamyślony Lucer, zapala papierosa, sięga po klucz, przekręca. Koniec potopu. Nasz Pan życia i pensji oddycha spokojniej. Po chwili wchodzi do pokoju jakiś chłopak o kulach. Poci się i męczy.

 — Miałeś leżeć. Tu jest brudno! – Krzyczy facet.

 — Chciałem zobaczyć, chciałem pomóc – mówi chłopak łamiącym się głosem. Prosi mnie o szpachelkę.

 — Mogę? – Patrzę na Majstra. Zapada cisza. Wzrusza ramionami, ja także. Podaję chłopakowi szpachelkę. Bierze ją ostrożnie i delikatnie gładzi ścianę.

 — To będzie mój pokój – szepcze.

 — Nowy pokój, nowe życie… — przełyka ślinę i dokańcza – po wypadku. Gładzi ścianę, po czym sięga do wiadra. I znów powoli rozprowadza ten biały krem. Nie przerywam mu. Biorą inną szpachlę oraz łatę i rozprowadzam na swoim odcinku. Zjawia się łysy Bart – spóźniony, z jakimś cudacznym kolesiem. Majster się oburza: „No co jest kurna! Gdzieś ty był ”  — A Bart:

 — Brata musiałem zawieźć do lekarza. – Po czym zwraca się do nas wszystkich.

 — Chłopaki, to Kamil, mój braciszek… ma lekki niedorozwój.

 — A myślałem, że ty – rzuca się Majster, ale w końcu mu przechodzi. Wchodzi Pani Słońce – „Panowie, tu jeszcze nigdy nie było tak ładnie! Zapraszam na obiad”. Ludzie traktują nas czasem jak cudotwórców, a my robimy swoje. Potem taka uczta. Warto było wstać i trochę się narobić przy gładziach. I Kamil się cieszy, po chwili bierze szpachlę i chce dalej pracować. A tamten gość z kulami, Mirek zrobił już całą ścianę. Patrzę z uznaniem. Trochę poprawiam na mokro

 — Całkiem nieźle. Odpocznij. – Mirek wychodzi i siada gdzieś w holu. Patrzy na pokój z radością dziecka. Kamil wciąż się bawi w alchemika, który miesza nam materiały, wyprowadzając z reakcji czysty śmiech i radość. Nawet Majster ociera łzy ze śmiechu. Jutro kolejny pokój, tak jak w życiu, aż znajdziemy ten właściwy.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE