GNOJE. HISTORIA PEWNEJ PODRÓŻY DO NIKĄD

 


To jeden z tych filmów, które najlepiej ogląda się koło drugiej w nocy. I chyba tak było, gdy pierwszy raz obejrzałem ten film na TVP, za oknami noc i śnieg. Na ekranie metafizyka rozpadającej się przyjaźni. Film Jerzego Zalewskiego, będący adaptacją książki „Biały kruk” Andrzeja Stasiuka, który nota bene również występuje w tym filmie, jako alfons na targu – jedni kupują kiełbasę, drudzy miłość prostytutki.

„Gnoje” to historia takiej dziwnej podróży, można by nawet rzec „podróży sentymentalnej”, podróży czterech przyjaciół, którzy znają się z podwórka i szukają piątego kumpla w „rodzinnych” stronach, Cześka, który uciekł z wielkiego miasta. Czesiek jest niczym kompas, wyśniony cel dla tych wędrowców. Zawsze gdy trochę zboczą z kursu, znów przypominają sobie w porę, że co Cześka zmierzają, do starego przyjaciela.

Choć tu trzeba uściślić kwestię, bo podróżują tu: Gąsior, Wasyl, Mały – ci trzej znają się niemal od dzieciaka, z kolei ten czwarty, nazywanym Czarnym albo Kostkiem pojawił się już później. Poznali się na jakiejś imprezie. On jest z nich wszystkich najbardziej tajemniczy. To niespełniony pisarz, któremu chyba fikcja miesza się z rzeczywistością. Uparcie próbuje napisać jakąś porywającą historię, ale wciąż nie może skończyć. Widocznie za mało przeżył albo za bardzo skalał emocje niepotrzebnymi słowami. Ta wyprawa jest dla niego dobrą okazją do zebrania paru ciekawych anegdot. On zdaje się być tym piątym kołem u wozu, który pod jego impulsem będzie zjeżdżał coraz szybciej po kamienistej drodze, aż wpadnie w wielki wąwóz rozpaczy. Ten, tajemniczy mężczyzna w czarnej kurtce ciągle podkreśla, że „to jego opowieść”, to on rzuca kości i pisze krwią. Sprytny Kostek. Tak, jakby to on sterował tymi wszystkimi wydarzeniami, które spotykają na wpół-pijanych, niewyspanych kolegów – jeszcze młodych a już zmierzających ku wiekowi, kiedy wypada się ustatkować, jak każe etykieta. Wybiła trzydziesta rocznica w metryce (taka sama rocznica wydania książki Stasiuka) i jakoś człowiek bardziej się niepokoi, gdy miał te dwadzieścia lat. Uparcie szuka tego momentu, tego szczytu, by zdobyć swoje, bo na miłość boską kiedy indziej?! Potem jest już linia pochyła, czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt.

Wszyscy czterej bohaterowie mają poczucie, że niczego wielkiego nie przeżyli, ta młodość przeszła jak piasek rzucony w twarz, trochę popieściła, pokuła, pora się otrzepać i wstać. Odgarnąć te pajęczyny i pleśń zwyczajności. Taka przygoda, takie doświadczenie marzy się Wasylowi. To on namawia kolegów na tą podróż. On jest z nich wszystkich najbardziej wyrafinowany. Jakiś inny od pozostałych. I nie chodzi tylko o to, że jest gejem. Artysta, muzyk, syn artystki. Facet, który wyssał sztukę z mlekiem matki, więc nie obca mu jest melancholia. Hej, ruszyć gdzieś tam za tęsknotą i sentymentem do dawnych krain. I dokąd iść? Chrystus w przydrożnej kapliczce wskazuje kierunek, a wiatr wieje w twarz. Tylko co czeka dalej. Im dalej w las, tym bardziej jesteśmy niepodobni do nas ze wspomnień, które jeszcze nas łączą. Nie jesteśmy już przyjaciółmi, a wspólnikami w zbrodni. Przekroczyliśmy własne granice, czy może to wszystko dzieje się w nas samych? W tej ciągłej ucieczce przed sobą, tragedia musi nadejść. Jesteśmy wielością skłóconych bohaterów. Ktoś z nas musi umrzeć, bo chyba już nie możemy znieść siebie w tej schizofrenicznej konstelacji.

Pisząc o tym filmie rodzi się w nas pokusa bycia poetą, który pośród białej scenerii obserwuje poczynania czterech kolegów, wyraźnie rozczarowanych narracją swego życia. Choćby nie wiem, ile wypili, nie ugaszą tego pragnienia sensu. Spirit wyparował w tym zimnie. Wciąż chcą wrócić do tej młodzieńczej narracji przygody, znów przeżyć inicjację. Podczas gdy w tle rozbrzmiewa piosenka „złoty łańcuszek” zespołu Jak wolność to wolność, która odbija się echem, czkawką od sceny do sceny niczym motto. Pieśń ta grana jest w filmie przez grajków na dworcu, gdzie właśnie nasi bohaterowie pakują się do kolejnego pociągu do nikąd.

 

Chodzę i błądzę już przez dziesięć lat,

Szukam swego domu prawdy nie znam nic,

Poszedłem do psychiatry on mi na to rzekł,

Gdy będę pracował będę jadał chleb.

Pytają mnie często czy już pracuję,

I robi mi się słabo kiedy prawdę znam,

Dostaję zawału bo boję się sam,

Że jestem włóczęgą i pracy nie mam.

 

Nasi bohaterowie przemierzają odludne tereny Bieszczad, gdzie sporo już nasypało śniegu. Ślady się odbiły, jedne zostaną, drugie zatrze padający śnieg, nawet te ślady krwi. A biel wciąż wyzywa bohaterów: co dalej, co dalej z waszą historią, czym ją zapełnić?! Czy ponieść konsekwencje swoich czynów, czy iść na oślep? I idą gdzieś tam, piją, zataczają się, rzygają, padają twarzą na zimny śnieg, by wytrzeźwieć z tego koszmaru. Wódki, wódki, dajcie wódki. Niech nie czuję winy, że tak toczę się w życiu i nie pamiętam już imienia swego. Ten melancholijny nastrój potrzebuje już innej muzyki. Skoczna piosenka „Złoty łańcuszek” ustępuje miejsca spokojniejszemu motywowi muzycznemu autorstwa Janusza Grudy Grudzińskiego, byłego już muzyka grupy Kult. Gitara elektryczna spokojnie zawodzi przy rytmie wybijanym delikatnie i swingująco na talerzu, a całość uzupełnia trąbka z tłumikiem. Smutna to i tajemnicza muzyka, idealnie podkreślająca nocną scenerię, w której nasi bohaterowie przemierzają tą dziwną drogę, gdzie raz smutno, a potem znowu beztrosko. Chciałoby się powiedzieć jak za dawnych dzikich lat. Ale tam nigdy chłopcy nie dotrzecie. Wy tylko udajecie przygodę, o której śniliście jako koledzy z podstawówki. A tymczasem drążycie przed sobą coraz większy koszmar. To znowu śmigłowiec penetruje lasy Beskidu, a nasi bohaterowie w pośpiechu uciekają przed cieniem Białego kruka i własnej zbrodni. Skoczna muzyka, gitara, bas, nerwowa perkusja podkreślające zbieganie z gór. Prędko! Teraz z górki, prosto w dół do naszej zguby. A potem znów przystanek. Złapanie tchu. Refleksja, widok na zapomniane pomniki, przysypane śniegiem. Smutnie zawodzące skrzypce i gawęda starego górala, który jeszcze pamiętał Hitlera. Tu magiczna przeszłość, tam niepewna przyszłość poniesionych konsekwencji. Gąsior wciąż nie może zapomnieć o swojej hurtowni. Interesu trzeba pilnować. A tu jakaś dzika eskapada po górach. Romantyzmu nam się zachciało. Te obskurne knajpy, te nieprzespane noce.

Dokąd zmierzamy i ile jeszcze? Czy już uciekliśmy prze zbrodnią, czy dopadnie ona nas w kolejnej malignie. Czy już zabiliśmy siebie na tej białej pustynia, czy może kogoś innego? I znowu kac. Ach tak, bo jeszcze nie wspomniałem, że ci na wpół pijani panowie, szukający mocnych wrażeń są jak magnes na nieszczęścia. Wszystko zaczęło się od tego spotkania w przydrożnym barze. Kilka głębszych. Jazda po pijaku. Czy ktoś został potrącony? Pies czy zjawa jakaś? W wyobraźni Czarnego wszystko może się zdarzyć i łatwo wmówi to swoim niewyspanym towarzyszom. Ale było coś jeszcze i to znacznie gorszego. Czy rzeczywiście zabiliśmy tamtego strażnika, wopistę na granicy, czy może go raniliśmy? To działo się tak szybko. Ale i tak podnieśliśmy rękę. Jesteśmy winni na potęgę. Na twarzy czuję piekącą pręgę. Nie żal mi tych naiwnych rymów, skoro urwał mi się ciąg przyczyn i skutków. Oto nasi bohaterowie, wyrwani ze swoich bezpiecznych światów, podążający białymi śladami wspomnień, stali się uciekinierami, włóczęgami, poetami. Na tej białej pustyni karmią się abstrakcyjnymi wersami i świńskimi dowcipami, które jak szczeble drabiny może ich gdzieś wyprowadzą do niebios zapomnienia lub wręcz przeciwnie — nałożą na nich kraty konsekwencji nieprzemyślanych wyborów.

O poranku nowy kac i zimny śnieg, który nie może zmazać ich winy. Krew na rękach wciąż pozostaje. Chyba jedynym, który naprawdę cieszy się z tego całego zamieszania jest właśnie Czarny. Wreszcie odnalazł on ciekawą historię, którą na pewno spisze. Jeśli wróci i zasiądzie przed maszyną do pisania. Ale już wszyscy powoli rozumieją, że ta droga jest drogą do zatracenia. Nie ma powrotu do normalności. Nie ma jutra i hurtowni. Jest tylko dalej i dalej. Mijają stare nagrobki, przykryte czapą śniegu. Czy już pochowali swoje wspomnienia i przyjaźń? Wreszcie znajdują schronienie w opuszczonym kościele, gdzie dochodzi do ostatniej zbrodni, a w międzyczasie pojawia się Czesiek, którego szukali od tylu dni. Który był dla nich jak kompas wskazujący dawne, cudowne lata. Czemu Czesiek uciekł na to odludzie. Nikt go nie zrozumie. On wolał cisze i spokój, dlatego związał się z głuchoniemą kobietą. Wyruszył im na spotkanie, by pomóc. Tyle że jak pomóc mordercom?

Tu na tym skrzyżowaniu, w zrujnowanym kościele wszystko umiera, złudzenia, nadzieja i nawet przyjaźń. Jedni biegną po pomoc, by przyznać się do winy, drudzy odchodzą do domu, by nie mieszać się w te kryminalne sprawy, a jeszcze inni zostają pogodzeni z tym, że są mordercami. Czekają pokornie w tym pustym kościele z trupami dawnych przyjaciół. Mały siedzi wciąż wstrząśniętym tym, co się stało. To wszystko był wypadek. Tu strych się zarwał,  upadek z wysokość, a tam postrzał w pierś.

Tylko na co tu jeszcze czekać? Na sprawiedliwość, na rozgrzeszenie, na wyjaśnienie tej całej, bezsensownej włóczęgi. Opowieść wreszcie się domyka na skrzypiących zawiasach niczym trumna. I jakaś ulga. Kojący mróz. Coraz jaśniej i spokojniej. Biało. Nic.

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE