KWAŚNE POMARAŃCZE. DOBRY PLAN TO IMPROWIZACJA
Jak pamięcią sięgam, zawsze mi powtarzano, że warto mieć dobry plan na przyszłość. Musisz być jak scenarzysta, który z jednej sceny do drugiej poprowadzi swój ideał do upragnionego celu. Wypełniając określone punkty, jak studia, egzaminy, certyfikaty, osiągniesz upragnioną pracą lub coś innego, na czym ci zależy. I dobrze, żebyś miał kilka wersji tego planu, gdzie założysz alternatywne wersje. Wtedy już nic nie powinno cię zaskoczyć i wreszcie osiągniesz upragniony cel. Ja jednak zawsze miałem problemy z napisaniem nawet najprostszego konspektu, za bardzo się rozpisywałem, błądząc w zbyt wielu strategiach.
Shaun Brumder to bez wątpienia taki bohater, którego powinienem sobie postawić za wzór w okresie gimnazjum i liceum, gdzie bardziej ulegałem szalonej improwizacji niż opracowywaniu starannego planu. Może teraz moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Gdyby życie dało się przewidzieć na podstawie rymów w kolejnych frazach naszego poematu. A tak trzeba cały czas mierzyć się z awangardową poezją, gdzie każdy wers jest łamany na kilka cząstek. Brumder (Colin Hanks, syn Toma) jednak nie należy do poetów, którzy upaleni ziołem i podpici whisky snują sobie awanturniczy poemat życia. Wręcz przeciwnie: jak na swoje siedemnaście lat bardzo dojrzale podchodzi on do swojej przyszłości. Przede wszystkim chce jak najszybciej wyjechać z domu na studia, bo nie może już wytrzymać ze swoją rodziną w jednym domu wariatów. Jego matka Cindy (którą gra Catherine O’ Hara, czyli mama Kevina) bez przerwy się upija i płacze porzucona przez pierwszego męża. Chociaż trzeba przyznać, że szybko się pocieszyła, bo wyszła za mąż za bogatego lecz starego i już mocno schorowanego Boba. Dobra strategia. Bob zapewne za niedługo kopnie w kalendarz i rodzina odziedziczy po nim niezły majątek. Oprócz znerwicowanej matki, chorego Boba i nieobecnego ojca-pisarza, który odszedł do młodszej kobiety, jest jeszcze starszy brat, Lance (jak zwykle komediowy Jack Black). Na Lance’a można natknąć się wszędzie. Na przykład przy drzwiach od łazienki, gdzie szantażuje każdego, żeby oddał za niego mocz, bo potrzebuje kolejnej porcji dla swojego kuratora, by tak udowodnić, że jest czysty. I tak sobie wszyscy żyją względnie szczęśliwi, w domu z basenem, gdzieś na wzgórzu, z którego rozpościera się piękny widok na kalifornijskie plaże. Jak widać, tylko Shaun ma bardzo wyraźny plan swojej przyszłości, podczas gdy pozostali członkowie rodziny ugrzęzli w swoich chorobach, nałogach, lękach, jakby już nic dobrego na nich nie czekało za rogiem. Pogodzeni ze swoją beznadzieją, żyją z dnia na dzień, mimo, że za oknami mają słoneczną Kalifornię, a nie na przykład deszczową Anglię.
Paradoksalnie to ich toksyczne towarzystwo tak zmotywowało głównego bohatera, by coś zrobił ze swoim życiem i rozwinął skrzydła w jakimś innym miejscu. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Czyż nie? Po prostu Shaun ma dosyć patrzenia w lustro, w którym widzi także swoją rodzinę. Nie chce być taki jak oni. Jeśli czegoś nie zrobi, zwariuje. Zaciska usta i przytula się do swojej dziewczyny Ashley (Schuyler Fisk), która od wielu miesięcy cierpliwie słucha jego narzekań i ambitnych planów.
Najciekawsze jest to, że nie tylko w domu Shaun trafia na tą ścianę niezrozumienia , ale również w szkole. Mimo, że jest zdolnym uczniem, to niemal wszyscy nauczyciele łącznie z dyrektorem (Chevy Chase) wykazują aż nazbyt luzacki styl bycia, nie doceniając intelektualnych wysiłków głównego bohatera. Hej, w końcu jesteśmy w Kalifornii. Totalnym nokautem, wręcz siarczystym policzkiem dla Shauna jest fakt, że dyrektor lekceważy jego „kujońską” propozycję spędzenia czasu na wieczorze autorskim pewnego pisarza. Dyrektor woli koncert Britney Spears. Auć! Również nauczyciel angielskiego wydaje się nie rozumieć ambitnej mowy Shauna. Nota bene, nauczyciela angielskiego gra tu sam scenarzysta tej perełki: Mike White.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zwariowane towarzystwo inspiruje głównego bohatera do jego pisarskiej kariery. Mówi się, że im trudniej artysta ma w życiu, im ma większe konflikty ze swoim otoczeniem, tym tworzy ciekawsze dzieła. Życie na miarę literatury to życie z wariatami. Shaun przez to, że w większości wypadków przebywa z ludźmi, których zupełnie nie rozumie i vice versa, tworzy swoją debiutancką powieść „Orange County”, której tytuł rzecz jasna nawiązuje do nazwy stanu w słonecznej Kalifornii, gdzie mieszka główny bohater. Tam też toczy się jego życie między domem, szkołą, surfingiem i rzecz jasna dziewczyną Ashley, którą nieprzypadkowo umieściłem na tej liście jako ostatnią. Chociaż cierpliwie słucha ona ambitnych planów głównego bohatera i ciągle go pociesza, sama czuje się przytłoczona byciem opoką dla sfrustrowanego bohatera. Shaun oczywiście nie pisze tej historii do szuflady, tylko chce ją wydać i zawojować świat literatury, a może przy okazji się zemścić na rodzinie, która nie ułatwiała mu życia. Kto wie, może jego historia to drugi „Buszujący w zbożu” a on sam to nowy Sallinger?
Szkoła się kończy i czas wybrać swoją drogę. Niebo jest takie błękitne, a przyszłość taka jasna.
Tak, jak już wspomnieliśmy, wbrew toksycznej rodzince, Shaun ma bardzo konkretne plany, by dostać się na uniwersytet Stanforda, na wydział literatury i pisarstwa. Mógłby wybrać bardziej przyszłościowy kierunek. Może podświadomie chce konkurować ze swoim ojcem, który także jest pisarzem, ale dość nieobecnym w opowieści syna. Przykładny uczeń z bardzo dobrymi wynikami – co może się nie udać? Oczywiście, że musi coś pójść nie tak, żebyśmy się mogli pośmiać. A jednak! To, czego Shaun nie brał zupełnie pod uwagę, nagle się spełnia jak najbardziej absurdalny scenariusz. Pani w sekretariacie pomyliła jego wyniki, w efekcie czego jakiś podjarany rówieśnik Shauna o podobnie brzmiącym nazwisku właśnie otrzymał wiadomość, że dostał się na uniwersytet Stanforda, nie wiedząc nawet, gdzie to jest. Podczas gdy nasz ambitny bohater z wynikami słabeusza musi przełknąć porażkę.
Chyba że?
Nie, Shaun nigdy się podda. Zaprosi do swego domu wpływowe osoby, które mogłyby jakoś odczarować jego fatum. I tak podczas tego uroczego spotkania w pięknym domu, gdy Shaun stara się zrobić dobre wrażenie i podkreślić, że pochodzi z dobrej rodziny, zjawia się Lance, jak zwykle w samych slipach i oświadcza na cały głos, że szuka swoich sików w kubeczku. Przypomnijmy, że ten mocz ma oddać kuratorowi, by udowodnić, że jest czysty. Niezręczna to sytuacja. A biedny schorowany Bob, chyba zażył nie te tabletki. Narkotyki Lance’ a pobudzają go aż nazbyt. No i jeszcze pijana matka, która postanawia się zwierzyć gościom ze swoich problemów. No bo komu jak nie obcym. Kochana mamusia ewidentnie robi to specjalnie, bo nie chce, żeby Shaun ją opuszczał. Normalna rodzina. Zabawne, że aktorka grająca jedną z tych ważnych osobistości, która odwiedziła rodzina Shauna to Dana Ivey, która parę lat wcześniej odwiedzała równie osobliwą rodzinę Addamsów.
Zakłopotani goście wreszcie opuszczają dom, podczas gdy Shaun z niezałatwioną sprawą swoich studiów próbuje działać dalej i jakoś pomóc swojemu zwichniętemu szczęściu. Nawet gdy dotrze na Stanford z pomocą Lance’ a (jak zwykle trochę podjaranego), by wyjaśnić sprawę strasznej pomyłki z wynikami testów końcowych przed panem dziekanem Durkettem, okaże się, że ten również przez przypadek zażył jakiś narkotyk od Lance’a. Robi się ciekawie. Dziekan na haju i Lance wywołujący spustoszenie. Gdziekolwiek się ten facet zjawi, zawsze wywoła armagedon. Ale za tym całym chaosem Lance’ a kryje się jego braterska miłość. Lance jest zawsze skory do pomocy, ale szybciej robi niż myśli. Bez zastanowienia wskakuje do basenu, by uratować Shauna, który chciał się utopić po kompromitacji i równie bez zastanowienia włamuje się do dziekanatu uczelni Stanford, by „uporządkować papiery” i przez przypadek rozniecić ogień. Buch! Wszystko staje w płomieniach. Shaun patrzy bezradnie, jak wszystko wali się dookoła i nie wie już, czy się śmiać, czy płakać. Zupełnie jakby los się uwziął na biednego bohatera, który co gorsza w tej pogoni za upragnionym Stanfordem, nie dostrzega swojej dziewczyny Ashley. Ale i ona w pewnym momencie się na nim odgrywa na imprezie, gdzie poznaje pewnego przystojnego i bardzo dobrze zbudowanego… nie, nie będę już katował Shauna tymi opisami.
Ale w końcu następuje przełom. Na terenie kampusu Brumder spotyka swojego mistrza, Marcusa Skinnera, wykładowcę i pisarza, któremu kiedyś wysłał swoje ironiczne opowiadanie: „Orange county”. Ku zdziwieniu Shauna, pisarz je czytał i dobrze pamięta. Skinner zauważa, że Shaun musi bardzo lubić a może wręcz kochać swoje charaktery, skoro tak je barwnie przedstawił. A dodajmy przecież, że opisał on po prostu swoje życie rodzinne, którego tak bardzo nienawidził. To coś znaczy. Błąkający się bohater między kolejnymi katastrofami, wreszcie spotyka mistrza, by ten objaśnił mu cel i sens jego historii. Jeśli chcesz zostać dobrym pisarzem, nie musisz wcale iść na Stanford czy jakąkolwiek prestiżową uczelnię. Już wystarczającą edukacją dla ciebie było przebywanie z tymi dziwnymi ludźmi, z którymi jesteś skonfliktowany. Tak, pisarstwo to bycie w ciągłym konflikcie z otoczeniem, które bacznie obserwujesz i poddajesz rewizji, by nagle przekonać się ze zdziwieniem, że to otoczenie wcale ci nie przeszkadza. Oni tylko ci przypominają o tym, kim jesteś, skąd pochodzisz i kim chciałbyś być. Chciałeś coś w nich zmienić, chciałeś od nich uciec, ale tak naprawdę chciałeś zmienić coś w sobie. Wielka wyprawa Shauna do Stanfordu była rodzajem oczyszczenia i duchowego oświecenia, jakkolwiek byłaby szalona. Znów potwierdza się morał ze wszystkich baśni, że nie ważny jest cel, a sama droga bohatera, który znajduje odpowiedź w sobie. Czas wrócić do zwyczajnego życia w tym samym miejscu, pośród tych ludzi, od których nie tak dawno chciało się uciec. A jednak po powrocie do domu, przegrany Shaun zauważa, że wszystko dookoła niego się zmieniło o jakieś sto osiemdziesiąt stopni. I to na lepsze. Jakby wszyscy wreszcie znaleźli swoje miejsce na rodzinnej szachownicy. Miło zacząć nowy rozdział życia z tymi samymi, lecz jednak innymi ludźmi.
To drugi film Jake’ a Kasdana (syna Lawrance’ a), który najlepiej porusza się właśnie w obszarze komedii z intelektualnym wydźwiękiem. Film wydaje się być lekką komedyjką, ale jednak nie dajmy się zwieść. Jest w tym obrazie coś z przypowieści filozoficznej, która bawi i poucza. A może to moja obsesja, żeby w najbardziej dziwnej komedii dostrzegać jakieś drugie dno?
Komentarze
Prześlij komentarz