INDIANA JONES. OSTATNIA KRUCJATA
Patrząc na przygody Indiany Jonesa można dojść do wniosku, że życie to ciągłe pożądanie cennych artefaktów. Biedni poszukiwacze przeżywają syndrom Golluma, będącego w pułapce pierścienia. Po długich mękach wreszcie następuje ta magiczna chwila, gdy poszukiwane skarby objawiają się nam w pełnej krasie, lśniące, wiekowe, ze swoją historią, tak jak Klejnot Oceanu w filmie „Titanic”. Jeszcze parzą nam ręce, a w ostatniej chwili wyślizgują się i znikają w oparach tajemnicy… albo w dłoni naszego rywala, który na dokładkę wali nas pięścią między oczy. Było tak blisko, a potem największą sztuką jest odpuścić sobie. Nakładamy kapelusz, którego rondo przysłania wstyd, zaciskamy bicz i idziemy dalej, mając obok siebie wiernych towarzyszy, z którymi warto było przeżyć tą przygodę.
Pamiętam, że ten film obejrzałem po raz pierwszy na kasecie VHS z drobnymi zakłóceniami, ale i tak zabawa była przednia. Wtedy zwracałem uwagę na humor, akcję i rekwizyty. Potem, już jako dorosły doceniłem też bardziej filozoficzny aspekt tego filmu, który zadaje pytanie: „w co wierzysz?”. Poważna muzyka Johna Williamsa wywołuje u mnie dreszcz, gdy stoję nad przepaścią i mam dokonać skoku wiary, nad którym kiedyś rozwodził się Kierkegaard. Wstyd się przyznać, ale wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że poza „Ostatnią krucjatą” byli jeszcze „Poszukiwacze zaginionej Arki” czy „Świątynia zagłady” i szczerze mówiąc nie żałuję tej ignorancji. Do trzech razy sztuka, „Ostatnia Krucjata” to dla mnie najlepszy Jones. Aż strach pomyśleć o kolejnych jego kontynuacjach z coraz starszym Harrisonem Fordem.
A długo panowie Spielberg i Lucas zabierali się do tej produkcji, szukając odpowiedniego motywu przewodniego i powodu, by znów uwierzyć w swoje możliwości narratorów starych mitów.
Po mrocznej „Świątyni zagłady” z orwellowskiego roku 1984 mieli poczucie, że się wypalili, a ten ciemny film, skądinąd mniej popularny niż wcześniejsi „Poszukiwacze…” tylko im przypominał o klęsce. Czyżby stali się zakładnikami swego sukcesu? Lucas zakończywszy pierwszą trylogię „Gwiezdnych wojen”, kończył również swoje małżeństwo z Marcią, a Spielberg rozwodził się z Amy Irving. A tuż obok stary poszukiwacz przygód trącał ich raz po raz po ramieniu i zachęcał do nowej wyprawy w świat fantazji. Może wobec tego poczucia pustki, osobistej klęski, warto byłoby wybrać się na poszukiwanie świętego Graala, który leczy z melancholii, pobudza twórczo i daje wieczne życie. A zresztą nie musi być wieczne, ale spełnione. To byłby piękny sukces. Minęło trochę czasu, gdy brodaci chłopcy otworzyli komiksy, arturiańskie legendy i przerzucili to wszystko na storyboardy, pamiętając zapewne o swoich zacnych poprzednikach, Pythonach, którzy na początku lat osiemdziesiątych wybrali się na poszukiwania świętej czary. A na dnie tego kielicha wirowało od pomysłów z duchami i kosmitami. Wreszcie Lucas wraz z duńskim scenarzystą Menno Meyjesem zarysował koncept scenariusza, który potem rozwinął Jeffrey Boam (mający na koncie choćby „Zabójczą broń”) łącząc humor, akcję z powagą odległego Graala. Dialogi dopracował Tom Stoppard, ale spora część kwestii, które słyszymy w filmie to także efekt improwizacji między Jamesem Bondem a Hanem Solo. Że cooo? Za chwilę dojdziemy do tego, kto jest kto.
Początek „Ostatniej krucjaty” przywodzi na myśl westernowe produkcje. Słynna góra Paramountu zmienia się w szczyt położony pośród kanionów. Grupa skautów przemierza na koniach te malownicze zakątki, a gdzieś w pewnej jaskini gang rabusiów i łowców nagród odnajduje zaginiony Krzyż Coronado. Panie i panowie, jesteśmy właśnie świadkami pierwszej, poważnej przygody Henry’ego Jonesa Juniora. To ona zdefiniuje Jonesa, którego poznaliśmy w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”. W rolę młodego Indy’ ego wcielił się James Dean lat 80 i 90, River Phoenix, którego zresztą wskazał na castingu sam Harrison Ford. Obaj aktorzy wcześniej spotkali się na planie „Wybrzeża moskitów”, gdzie River grał syna Harrisona. Młody i ciekawski Indy odkrywa, że rabusie zebrani w jaskini bynajmniej jej nie zwiedzają jak grupa zapalonych grotołazów. Odnajdują oni skarb, Krzyż Coronado, który wedle etyki początkującego archeologa winien znaleźć się w muzeum. Już tutaj widzimy charakterystyczny styl Jonesa, który najpierw działa pod wpływem impulsu, a potem zastanawia się, co dalej („coś wymyślę”), improwizuje, by w ostatniej chwili uciec przed wrogami. Indy wykrada krzyż, ale rabusie się w porę orientują. Rozpoczyna się pościg. Na koniu i samochodzie, a potem przez pociąg, wagon po wagonie, gdzie mnóstwo cyrkowych rekwizytów i zwierząt. Raz nosorożec, potem żyrafa, wreszcie Lew jak z Metro Goldwyn, którego można ujarzmić batem. I tu nagle zwalniamy. To przecież bat, czy bicz stanie się atrybutem naszego bohatera, który w tej scenie nieostrożnie zranił się w brodę swoim nowym narzędziem. Tak naprawdę ta szrama, blizna na brodzie Harrisona Forda nie była efektem charakteryzacji, tylko pamiątką, jaką aktor sprawił sobie po wypadku samochodowym (może na jednym z takich wyścigów jak w „Amerykańskim grafitti”). Poza biczem w ręku, Indy wyrobił w sobie niechęć do węży. Wystarczy sobie przypomnieć słynną scenę w „Poszukiwaczach…” gdzie Jones jest zewsząd otoczony wężami. Aż dreszcze przechodzą. Fobia przed tymi oślizłymi stworzeniami zaczęła się właśnie podczas tego pościgu na jadącym pociągu, gdy młody Indy wpada do wagonu pełnego węży. Oślizłe i syczące stworzenia wchodzą pod ubranie, a my słyszymy przeraźliwy krzyk młodego Jonesa.
Choć upartemu młodzieńcowi udaje się uciec ze skarbem jak Houdiniemu z zamkniętej skrzyni (połączonej jakimś cudownym sposobem z dnem ostatniego wagonu), to i tak musi on w końcu przeprosić za swoje postępowanie i oddać krzyż bogatemu właścicielowi. Przywódca gangu, nazywany Fedorą jednak podziwia upór Jonesa i wypowiada słowa, które dopełnią charakteru Indiany.
„Tym razem przegrałeś chłopcze, ale wcale nie musi ci się to podobać” – po czym nakłada swój charakterystyczny kapelusz na głowę chłopaka i odchodzi. Kimże byłby Jones bez tego Kapelusza? Jones, który nie chce przegrać i zawsze coś wymyśli, by przechytrzyć wroga.
To Richard Young wcielił się w rolę przywódcy gangu, nie mając wtedy jeszcze pojęcia, że ta rola i scena nakładania kapelusza na głowę Rivera Phoenixa przejdzie do historii kina. Sam Young spotkał się ze Spielbergiem na planie „Niesamowitych historii” w odcinku „Alamo Jobe”. Nie był to zawodowy aktor, tylko raczej ktoś z ekipy filmowej, czuwający nad kamerami. Potem zaliczył statystowanie w paru produkcjach, aż wystąpił w jednej z najbardziej kultowych serii filmowych. Young w jednym z wywiadów przyznał, że w castingu do tajemniczej postaci Fedory, brało udział sporo młodych aktorów już ze znaczącym dorobkiem. Czemu akurat jemu trafiła się taka rola? Może chodziło o to, aby zagrał to ktoś mniej znany. To było jego pięć minut w kinematografii. Jego wielka przygoda, z której zdobył takie pamiątki jak czarna, skórzana kurtka czy słynny kapelusz, które w jego garderobie zajmują cenne miejsce. Obecnie Young zatoczył koło w swej karierze i tak jak jeszcze na studiach dorabiał jako fotograf, tak i teraz zajmuje się fotografią i dokumentem filmowym, chwytając w kadry te ważne momenty, tak jak w przygodzie.
Te pierwsze dziesięć minut z młodości Jonesa wydaje się apetycznym kawałkiem dla producentów, którzy zamiast ciągnąć podstarzałego Indianę przez kolejne konfrontacje z nazistami albo Rosjanami, mogliby się teraz cofnąć w historii i ukazać młodego poszukiwacza przygód. „Indiana Jones. Początek. Narodziny Legendy?” Taki pomysł był poważnie rozważany po „Ostatniej krucjacie”, gdy żył jeszcze River Phoenix. Ale po jego śmierci ten obiecujący projekt odłożono na półkę. Potem uparty George Lucas zdecydował się, że zrobi serial o młodym Indym z Seanem Patrickiem Flannerym (późniejszym Świętym z Bostonu). Nie było to złe, ale w tych wszystkich historyjkach brakowało tej jednej epickiej, która na dużym ekranie ukazałaby dzieje młodego archeologa, który najpierw traci matkę, potem oddala się od ojca i powoli przytula się w ramiona gorącej przygody, nie mającej sobie równych wśród żadnej kobiety. Kto wie, może szóstą i ostatnią oficjalną wersją przygód Indy’ ego będzie właśnie początek najsłynniejszego archeologa?
Naciągnięty kapelusz na twarz młodego Jonesa jest niczym kurtyna, odsłaniająca nowy rozdział życia wziętego badacza starożytności, który zrobi wiele, aby zdobyć cenny eksponat dla muzeum i własnej sławy. A potem czas wrócić do normalności, zdjąć pajęczyny z twarzy, strzepnąć kurz z butów, umyć się, ogolić. Założyć tweedowy garnitur, okulary i stać się akademikiem. I oto mamy pana Doktora Jonesa w okularach, który na co dzień wykłada na uczelni archeologię, mając wokół siebie sporą grupę studentek wpatrzonych w niego jak w obrazek. W tych akademickich scenach warto zauważyć, że na jednym z ostatnich wykładów w „Poszukiwaczach zaginionej arki” student zostawia mu jabłko na biurku (Natomiast w „Ostatniej krucjacie” dostaje jakiś liścik, fiszkę), co odnotujemy potem w „Buntowniku z wyboru”, kiedy Gerald Lambou kończy wykład i dostaje jabłko od lizusa. Cóż to ma znaczyć? Czy to jakiś ukłon w stronę Jabłka Newtona, czy może nawiązanie do Genezyjskiej historii, w której od kwaśnego owocu, ciekawości wszystko się zaczęło. W kontekście Graala może byłby to jakiś trop. W końcu przez Jabłko i węże (tak znienawidzone przez Jonesa) straciliśmy życie wieczne w raju (albo i przez głupotę pewnej kobiety). Upadliśmy, ale tylko po to, by nauczyć się wstawać (Jakby powiedział Thomas Wayne).
Tymczasem doktor Jones zawalony pracami semestralnymi, które musi sprawdzić, także woli wstać od biurka i jak niezdyscyplinowany dzieciak wymknąć się ukradkiem przez okno z uczelni, która choć bezpieczna, czasem przytłacza człowieka wychowanego na przygodzie. Zresztą dobrze się składa, że pan Jones zrobił sobie przerwę od akademickiej musztry. Szykuje się kolejne zadanie, a doktor Jones wcieli się w rolę detektywa. Tym razem zleceniodawcą jest Pan Walter Donovan, w którego wciela się tu Julian Glover, wcześniej znany choćby z małego epizodu w „Imperium kontratakuje”, gdzie grał Generała Veersa, biorącego udział w bitwie na planecie Hoth. Donovan to majętny człowiek, kolekcjoner antyków, zabytków, hojny darczyńca dla muzeum. Prosi o pomoc w odnalezieniu jednego ze swoich konsultantów, który miał się zająć rozwiązaniem zagadki świętego Graala. Ta figura bogatego i cynicznego zleceniodawcy, pragnącego odkryć wielką tajemnicę powtórzy się potem w „Dziewiątych wrotach” Romana Polańskiego, gdzie majętny Boris Balkan owładnięty obsesją Szatana, zleci Deanowi Corso sprawdzenie autentyczności starej księgi, dzięki której można przywołać władcę ciemności.
A i w tym filmie ciemności wiszą w powietrzu, gdy Naziści również ostrzą pazury na świętego Graala. Wracamy na jasną stronę, by skupić się na świętym Graalu, którego miał odszukać ważny konsultant naukowy, ale właśnie zaginął w akcji. Jak się okaże, tym zaginionym jest Henry Jones Senior, ojciec głównego bohatera, który dotąd zdawał się być synem przygody. Już samo zaginięcie ojca w terenie jest dość dziwne, bo przecież Henry Jones Senior, typowy, sztywny akademik większość swego życia spędził pośród książek aniżeli w podróży. I jak się potem okaże, ojcem Indiany jest sam James Bond, sir Sean Connery. Indiana Jones rusza na poszukiwania Bonda, jakby jedna postać popkultury wracała do korzeni najsłynniejszego kina akcji.
Doktor Jones rusza ze swoim przyjacielem, nieporadnym Marcusem Brodym (Denholm Elliot), który kiedyś zgubił się w swoim muzeum (potem dołączy do nich także stary znajomy, Sallah, czyli John Rhys-Davies zmagający z kontuzją nogi na planie). Wszyscy ruszą na poszukiwania Ojca i Graala, co właściwie łączy się w jedno, a jeśli dopiszemy do tego freudowską koncepcję obrazu Boga stworzonej na podstawie obrazu ojca biologicznego.
„Znajdując Jego, znajdzie pan Graala”
„Zadaj sobie pytanie, dlaczego szukasz Chrystusowego kielicha? Dla Jego czy własnej chwały?
„Nie szukam Graala, tylko mojego ojca”
Bibliofilska pasja do starych ksiąg Jonesa Seniora zdaje się być w tym filmie trochę odbiciem wcześniejszej roli Connery’ ego w filmie „Imię róży”, gdzie jako brat Wilhelm z Baskerville namiętnie przerzucał karty z Arystotelesa i błądził w bibliotecznym labiryncie, by potem pożegnać ukrytą wiedzę w wielkim pożarze opactwa. I tak też jest w każdej części Indiany Jonesa, gdy cenny artefakt wymyka się z rąk głównego bohatera. Zupełnie tak, jak kiedyś wymknął mu się ojciec, pogrążony w swoich studiach nad średniowiecznymi manuskryptami. Podobnie jak Bóg stał się dla Indiany Jonesa czymś odległym, abstrakcyjnym, tak i jego ojciec stał mu się obcy, zatopiony w przeszłości. Na początku filmu widzimy, że pochłonięty naukową pracą ojciec w ogóle nie ma czasu dla swojego dorastającego syna, który chce mu pokazać pierwsze poważne znalezisko. Ojciec trzymający dyscyplinę, wyprasza syna i każe mu liczyć po grecku. Co ciekawe nie widzimy tu całej postaci ojca, tylko ręce trzymające pióro. Te dłonie należą do Alexa Hyde- White’ a, który pewnie musiał być nieźle wkurzony widząc, że w filmie pojawia się tylko w takiej ograniczonej postaci. Ale taki miał być zabieg, ojciec Indiany Jonesa jest tu kimś enigmatycznym, oddanym swoim badaniom, kogo poznajemy dopiero w środku filmu jako profesora, który musi skonfrontować swoją teorię z niebezpieczną przygodą.
To Graal, archeologia, cenne zabytki są u niego na pierwszym miejscu aniżeli rodzina, co może jeszcze lepiej widać w konfrontacji ojca z synem w zamku Brunwald, gdy Henry Senior rozbija chińską wazę na głowie Indy’ ego, a potem się martwi, że zniszczył cenny zabytek. Na szczęście okazuje, że był to falsyfikat i stary Jones się uspokaja, nie pytając nawet o stan głowy syna. Ale Henry Junior już się przyzwyczaił, że w każdej tego typu wyprawie ktoś chce go zabić, prędzej czy później oberwie po głowie. Choć pewnie nigdy nie przypuszczał, że dostanie mu się od jego ojca.
„Ci ludzie próbują nas zabić. To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie” – powiada zdumiony Henry, gdy orientuje się, że to do niego strzelają, na co odpowiada mu Indy: „a mnie się to zdarza bez przerwy”.
„Nigdy nie rozmawialiśmy (…) Mieliśmy tylko siebie. Byłem bardzo samotny. Ty też. Gdybyś był zwykłym, przeciętnym ojcem zrozumiałbyś to”.
„Uważam, że byłem wspaniałym ojcem. Czy kiedykolwiek kazałem ci umyć uszy, dokończyć jedzenie, odrobić lekcję? Nie! Szanowałem twoją prywatność. Uczyłem samodzielności”
„Nauczyłeś mnie tylko tego, że jestem mniej ważny niż jacyś obcy ludzie, który zmarli pięćset lat temu w innych krajach. Nauczyłem się tego tak dobrze, że nie odzywałem się przez prawie dwadzieścia lat”
„ — O czym chcesz rozmawiać?
— Jakoś nic mi nie przychodzi do głowy
— Więc na co się skarżysz?”
Ojciec zbija kolejny argument, jakby toczył z kimś potyczkę filozoficzną. Dopiero potem Henry senior zrewiduje swoje poglądy, gdy będzie myślał, że stracił syna w „brzuchu stalowej bestii” spadającej w przepaść kanionu:
„Boże straciłem syna. I nigdy nic mu nie powiedziałem. A wystarczyłoby pięć minut”
Pięć minut zastoju w jednej scenografii to w tym filmie aż za długo. Chwila refleksji, a potem znów w drogę. Henry Jones Senior to akademik z krwi i kości, teoretyk, marzyciel. Z kolei impulsywny Indy to bardziej kowboj niż spokojny uczony. Henry Jones senior boi się szczurów, a Junior nie znosi węży. Nie trudno się domyślić, że nawet po tak długiej rozłące lekkie tarcie czy konflikty będą na porządku dziennym w rodzinie Jonesów. Spotkanie ojca i syna po latach to właściwie podobny koncept, który został wykorzystany w „Poszukiwaczach…”¸ gdzie Jones spotyka swoją dawną miłość, ciętą Marion.
To imię nawet by pasowało tu do historii o świętym Graalu (Maria), chociaż najdobitniej kojarzy się z „Robin Hoodem”. Aż się prosi, by spotkać kobietę o takim imieniu raz jeszcze, bo przecież w cyklu filmów o Jonesie (podobnie jak w Bondzie), zawsze obok wiernej przygody pojawiała przy bohaterze odpowiednia towarzyszka, z którą się droczył. Nie inaczej jest tutaj, gdzie do Doktora Jonesa dołącza dr Elsa Schneider, niemiecka archeolog. Piękna, inteligentna i niestety… przebiegła. Wkrótce okazuje się, że wierniejsza była Rzeszy Niemieckiej niż Jonesom. Bo wychodzi tu jeszcze jeden pikantny szczegół. Elsa dzieliła łoże zarówno z Henrym Seniorem jak i z Indym. Podobno ten wątek został zaproponowany przez samego Connery’ego. A sprytna pani doktor dzieliła łoże dlatego, by znaleźć dziennik starego Jonesa. Ten dziennik po samym Graalu to kolejny cenny artefakt, za którym uganiają się Donovan, Naziści i rzecz jasna Jonesowie. Ten niepozorny notatnik w skórzanej okładce to cała pasja i życie Henry’ego Jonesa Seniora, który latami zapisywał w nim różne cenne wskazówki dotyczące miejsca złożenia Graala. Oprócz mapy, której chcą Naziści, równie ważne są uwagi dla poszukiwacza kielicha, który musi przejść trzy próby, by wreszcie dostąpić zaszczytu skosztowania wody ze świętej czary. Naziści oczywiście nie przykładają uwagi do tego. Wolą niszczyć książki niż wczytać się z uwagą w ważne wersy. Po raz kolejny wrogowie Jonesów są pokazani jako puści żołnierze, ślepi wykonawcy rozkazów, dla których ważniejsza jest nagroda niż sens poszukiwania cennego artefaktu.
Swoją drogą ten dziennik, niepozorna książeczka w skórzanej oprawie (ostatnio jego replika została zaprezentowana na kanale YouTube Adama Savage’a (Tested), gdzie słynny Pogromca Mitów i zdolny rekwizytor pokazał nam jak zrobił dziennik Henry’ ego Jonesa Seniora) to doskonała metafora naszej księgi puzzli – księgi pełnej wskazówek, ulubionych cytatów, rysunków, które pomagają wędrowcowi dotrzeć bezpiecznie do celu.
Jedną z nielicznych zalet samego poszukiwania Graala jest niemożność nudzenia się. Jedna księga otwiera kolejną, ukryte drzwi ukazują nowy korytarz. Legendy Arturiańskie, kroniki, z których dotąd cierpliwy badacz wypisywał sobie cytaty, ustępują miejsca niezwykłym krajobrazom, scenografiom i rzecz jasna niebezpiecznym okolicznościom, gdzie kaskaderzy mieli co robić. Akcja w „Ostatniej krucjacie” biegnie szybko i sprawnie. Widz nie ma prawa się nudzić. Najpierw Utah i te piękne skalne łuki, potem Nowy Meksyk i zabytkowa kolej, na której odbył się słynny pościg za młodym Indym. Następnie spokojna Anglia i kampusy akademickie, gdzie doktor Jones wykłada. Potem Wenecja, odkrycie w podziemiach biblioteki grobu rycerza, sir Richarda i wskazówki/mapy na jego tarczy, na dokładkę szczury, pożar katakumb i pościg na łodziach, gdzie też nie zabraknie wybuchów. Odwiedziny zamku Brunwald, komiczny Lord Clarence McDonald, pożar, brawurowy pościg motocyklowy, udający momentami pojedynek rycerzy na kopie (ku uciesze starego Jonesa) i nawet spotkanie z Hitlerem, który sygnuje dziennik Jonesa swoją swastyką. Następnie okazały sterowiec Zeppelin Hildenburg i Generał Vogel bez biletu, który musi opuścić pokład w trybie natychmiastowym przy pomocy pięści Jonesa. Ciekawostką jest, że Michael Byrne jako niemiecki oficer znów spotyka się z Harrisonem Fordem. Wcześniej konfrontowali się na planie filmu „Komandosi z Navarony”.
Raz przestworza, znów lot samolotem i trudne lądowanie (jak w „Świątyni zagłady”), piwnice biblioteki, weneckie kanały, potem znowuż pustynia (Tabernas w Hiszpanii), gdzie widzimy pościg z czołgiem, który w końcu runie w przepaść. No i wreszcie Petra, świątynia wykuta w skale. Niestety tylko jej fasada, bo wnętrza zostały „wykute” przez wyobraźnię twórców z ILM. „Ostatnia krucjata” to niezwykła zmienność krajobrazów w przeciwieństwie do swoich zacnych poprzedników, pustynnej, piaskowej aury „Poszukiwaczy zaginionej arki” oraz ciemnej, mokrej, ponurej „Świątyni Zagłady”. Przy tym filmie nie sposób się nudzić, jest bardziej dynamiczny, żarty, złośliwości wymieniane podczas tych pościgów robią swoje, ale nieprawdopodobne zbiegi okoliczności, że udało się przeżyć naszym bohaterom, wywołują jeszcze większy śmiech. Tu zapalniczka, tam pożar i już zamieszanie, ślepy zaułek, tajne schody w podłodze i znów w drogę. I czemu u licha Jonesowie tak szybko wyjeżdżają z tej drewnianej skrzyni. Mogli jeszcze zaczekać, gdy niemieccy żołnierze wypłynęli łódką na rzekę. Kiedy wreszcie niemiecki myśliwiec atakuje dwóch Jonesów na plaży, wtedy do akcji wkracza Henry Jones Senior, który dotąd posłusznie biegł za synem jak dziecko we mgle. Zwolennik białej broni i honorowych rycerskich pojedynków nagle przypomni sobie słowa jednego z największych strategów i wojowników, Aleksandra Wielkiego: „Niech moją armią będą drzewa, skały i ptaki w powietrzu”. Dobrze się składa, bo akurat mały oddział mew odpoczywał sobie na plaży, gdy nagle Henry rozłożył swój czarny parasol. W górę ptaszki, lećcie, by pokonać nazistowską bestię. I po chwili zdumiony Indiana widzi, jak myśliwiec „poturbowany” przez mewy zderza się ze skałą.
Oto siła prawdziwej wiedzy, gromadzonej przez lata w pamięci Henry’ ego, który zawsze wydawał się być tylko teoretykiem, akademikiem, kimś, kto zdawał się nie znać świata poza książkami. Jones senior udowadnia, że prawdziwa mądrość, to sztuka wykorzystywania wiedzy w odpowiednim momencie. Z kolei Jones Junior bardziej idzie na żywioł w przygodzie, a dopiero potem zastanawia się, jak wybrnąć z kłopotów. Ale trzeba przyznać, że w tej wyprawie ojciec i syn, dotąd żyjący daleko od siebie, wspaniale się uzupełniają. To Henry także pokona jednego z żołnierzy atramentem, a Marcus podsumuje, że to jednak pióro jest potężniejsze od miecza. Ale na wojnie samym piórem intelektualista niewiele zdziała i nawet ktoś taki jak Henry, zdumiony przemocą nazistów, sam będzie musiał pociągnąć za spust, by wysadzić na pustyni ciężarówkę pełną żołnierzy.
No i wreszcie po tych wszystkich perturbacjach dochodzimy do celu tej krucjaty, świątyni w skale, gdzie podobno znajduje się kielich Chrystusa, który przyniesie nam doktor Jones — jak mówi z ironicznym uśmiechem pan Donovan, mierząc z rewolweru do naszych bohaterów. Przynieść nie tak łatwo, bo po tych wszystkich męczących pościgach, strzelaninach, bójkach, trzeba przejść jeszcze trzy próby w świątyni. Czas zadać sobie pytanie w co wierzysz? — zwraca uwagę Pan Donovan, mierzący rewolwerem w stronę Jonesa, wcześniej nie żałując amunicji dla Henry’ ego Jonesa Seniora, który teraz zwija się z bólu. Można go uratować, gdy wierzy się w Graala. Paradoksem jest to, że najbardziej przebiegły człowiek w tym filmie, który wykiwał Jonesa, jest w gruncie rzeczy najbardziej wierzącym z całego towarzystwa. Donovan wierzy bezgranicznie w moc Graala, w to, że zapewni on mu nieśmiertelność, podczas gdy Indiana Jonesa na pierwszym spotkaniu z biznesmenem wyśmiewa te bajeczki (marzenia starego człowieka). To Donovan wywołuje Indianę Jonesa z szeregu i zmusza, aby ten przyniósł mu Graala, zmierzył się ze swoją wiarą i jednocześnie, aby uleczył postrzelonego ojca.
Świątynia, w której znajduje się święty kielich, przypomina swoim układem trochę świątynię ze złotym Idolem z „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, gdzie pokonując długi, ciemny korytarz, trzeba było przejść kilka pułapek, by wreszcie odebrać złoty posążek. Ostre tarcze, wykafelkowana podłoga z zapadniami-niespodziankami, no i jeszcze przepaść, nad którą trzeba przejść „na oddechu swojej wiary”. Jednak tu, w „Ostatniej krucjacie” sporym zaskoczeniem jest obecność rycerza, strażnika Graala, który ma już ponad siedemset lat i przez ten cały okres po krwawych krucjatach strzeże on pilnie świętego kielicha. Ta alegoryczna postać rycerza, grana przez Roberta Eddisona (pierwotnie miał go zagrać Laurence Olivier, ale był już wtedy bardzo chory) trochę koresponduje z postacią rycerza z „Siódmej pieczęci” Bergmana. Tam bohater po powrocie z krucjaty przeżywał kryzys wiary, podczas gdy ten rycerz, naznaczony nieśmiertelnością również na swój sposób odczuwa pustkę, melancholię w tej świątyni, gdzie właściwie nic specjalnego się nie dzieje. Ubrany w ciężką zbroję, czyta święte księgi i patrzy ze smutkiem na złote kielichy. Żywot rycerza, który całe wieki czekał na nowego zmiennika, trochę koresponduje z żywotem samego aktora Roberta Eddisona. Ten brytyjski, klasyczny aktor teatralny o długoletniej karierze zyskał dopiero sławę pod koniec życia, grając właśnie „Ostatniej krucjacie”, jakby wreszcie dostąpił chwały i odnalazł złotego Graala aktorstwa. Zmarł dwa lata po premierze filmu, z kolei Denholm Elliot, który grał roztargnionego Marcusa Brody’ ego, odszedł trzy lata po „Ostatniej krucjacie”.
Rycerz jeszcze by trwał tak w tej melancholii, a tu taka niespodzianka. Wreszcie się doczekał się przybycia nowych wojowników, którzy zdejmą z niego ten czar i dostąpią zaszczytu wypicia wody ze świętego Graala. Jeśli oczywiście znajdą ten właściwy (to ostatnia próba). Donovan, idący śladem Jonesa, chciwie rozgląda się po kielichach, niczym spragniony alkoholik, który właśnie wszedł do karczmy. Problem w tym, że tylko jeden z tych kielichów nasyci i orzeźwi poszukiwacza. Który to? Indy uśmiecha się pod nosem. W oczach seksownej Elsy iskrzy się podstęp. Oczywiście, że chciwi wrogowie zostaną ukarani, co znowu koresponduje z „Poszukiwaczami zaginionej Arki”, gdy naziści otwierają arkę. Biedny Major Toht, którego twarz rozpuściła się w parę sekund. Pazerny na wieczność Donovan również doznaje bolesnych skutków niestosowania kremu przeciwzmarszczkowego. Aż w końcu zostaje z niego tylko proch! Jeszcze kilkanaście minut wcześniej mówił z pychą: „Hitler zdobędzie świat, ale nie zabierze go ze sobą do grobu. Będę pił swoje zdrowie, gdy dawno odejdzie w zapomnienie”
Zawsze mnie zdumiewa i zarazem bawi, z jakim spokojem i lekką ironią stary rycerz podsumowuje: „He chose poorly”. A jak wybrać właściwie? Indy to wie, gdy spośród złotych, wysadzanych drogimi kamieniami kielichami, wybiera ten jeden, tak zwyczajny, niepozorny, wykonany z drewna, kielich należący do cieśli. Kielich daje zdrowie i leczy rany po postrzale, lecz wyniesiony poza mury świątyni traci swoją moc. Nieśmiertelnym możesz być tylko w tej świątyni, co skazuje cię na więzienie. Cóż to za życie, być w jednym miejscu? Świątynia się zawala tak jak marzenia o Graalu, który mógłby trafić do muzeum i sławić nazwisko Jonesów. Podłogą się rozstępuje, a kielich wpada w jedną ze szczelin. Przez chwilę Indy ma tą pokusę w oczach jak Gollum, by odzyskać Graala. Wisi nad przepaścią, trzymany przez swego ojca. Jeszcze troszeczkę. Już prawie go mam. Tata będzie ze mnie dumny. Gdy nagle słyszy głos ojca, który pierwszy raz nazywa swego syna „Indianą”. Henry Jones Senior, który poświęcił prawie czterdzieści lat na studiowanie różnych dokumentów dotyczących Graala, ten, który teraz jest u progu zdobycia wielkiego artefaktu, nakazuje swemu synowi odpuścić i zostawić to, tak jak powinno zostawić się ślepy upór, złość i żal. To wszystko niech zostanie w tej świątyni, pośród ruin. Niepozorny kielich, o który wszyscy w tym filmie się bili, spiskowali, zdradzali, kłócili się, przepada w otchłani, stając się znów legendą, o której wielu poszukiwaczy będzie marzyło, chcąc podświadomie zmienić także swoje życie.
Ale przecież prawdziwym celem tej krucjaty nie był Graal, tylko odnalezienie ojca, albo i też odnalezienie siebie, radości z tego, że przygoda wciąż trwa, dopóki jedziemy na koniach w kierunku zachodzącego słońca.
„Ostatnia krucjata” to bez wątpienia jeden z tych filmów dla których warto zostać do ostatniej minuty, łącznie z napisami końcowymi przewijającymi się na tle odjeżdżających jeźdźców. Potem słońce zachodzi, ekran się zaciemnia i wreszcie rozbrzmiewa „Scherzo na motocykl i orkiestrę” z fletami, które dodają humoru oraz trąbami, aby podbić napięcie. Cudowne zakończenie, że aż chce się czytać całą listę osób, którzy brali udział w tej niezwykłej produkcji. Znalazło się nawet miejsca dla Alexeia Sayle’a , grającego księcia, który został przekupiony przez Donovana pięknym Roll’s Roycem Phantom, aby umożliwić ekspedycję do świątyni z Graalem. Cały sztab speców od efektów specjalnych, stolarzy, rekwizytorów, kaskaderów. Wszystkich tych, którzy pomogli przeżyć nam tą niezwykłą krucjatę.
Komentarze
Prześlij komentarz