KONKURS - OPOWIADANIE - FRAGMENTY


Dochodziła piąta. Przeciągnąłem się nad biurkiem jak znudzony kochanek nad oblubienicą. Cholera, metafora jak… Spojrzałem ze smutkiem na stos zapisanych kartek, na które złowieszczo padał blask rozpoczynającego się dnia jak wzrok urzędnika, który chce rozliczyć cię z każdej faktury. Oto był stos różnorakich pomysłów, mostów rozwieszonych nad rwącym strumieniem świadomości. Jak zwykle pisałem nocą, wtedy, gdy można plamić kartkę do woli, grzeszyć grafomanią, naiwnością rymu, romansować z magią i czwartym wymiarem, by jakoś skończyć kolejny rozdział, ale rano. Rano trzeba znaleźć powód, by zejść z kanapy po nocnym dryfowaniu między pomysłami. Postawić stopy na twardym gruncie i przytulić każdą z liter jak tą jedyną i obiecywać jej wszystko. Trzeba poczuć kręgosłup, gdy dookoła walają się kostki scrabble. No dalej niedorajdo, wstawaj i rozpocznij swój żywot, wołam do tego słownego szkieletu i plącze sznurki scenariuszy.

 — Co, nie wygrałeś? — Zapytał wiążąc krawat, ale moim zdaniem pętla za słabo objęła jego szyję. Złośliwy braciszek, który pewnie zrobi ode mnie większą karierę niż ja plącząc się między tymi akapitami. Ale cóż, muszę zakosztować trochę nędzy i dyskomfortu, żeby o czymś pisać, tak z całego serca. A może jednak nie. Czasem Wydaje mi się, że tylko bogacze nie przejmujący się sprawami materialnymi mogą napisać w pełni, na luzie ciekawą historię, która zdobędzie pierwsze miejsce w konkursie pieniężnym. Napisać coś tak ponadczasowego jak Biblię. To by było coś. Historia, którą się cytuje w każdej ważnej chwili. Słowa, które intrygują, koją, inspirują. Napisać coś takiego. I przy okazji zgarnąć wielką nagrodę. Ach te moje starania, moje czyhanie na wielką wygraną. No cóż. Za bardzo myślę o drobnych i rozmieniam się na drobne, w efekcie, zawsze jestem przegranym. Postmodernistycznym fragmentnem.

 — Spadaj do roboty! — Odfuknąłem.

 — Ty też! Dobrze ci to zrobi. — Odparł. Co mi dobrze zrobi, to ja wiem.

Rano trzeba zweryfikować swoją opowieść jak CV. Rano trzeba zrozumieć, że nie dostaliśmy Nobla. Odezwiemy się do pana, pan dyrektor bla bla. C’ est la vie. I kolejny konkurs przed nami. Dopóki słowo w grze, dopóty chce się kopać tą padlinę fabuły.

Dochodziła piąta po południu, gdy pod Dom Kultury Karat Hall zajechała taksówka. Wysiadł z niej wysoki, szpakowaty, nieco naburmuszony mężczyzna w średnim wieku, w szarym płaszczu. Spojrzał na stalowy zegarek. Miał jeszcze trochę czasu. Chciał zapalić fajkę, ale rozmyślił się, gdy zobaczył przed budynkiem znajomo wyglądającą kobietę. Kiedy założył okulary w rogowych oprawkach, zrozumiał, że jego obawy okazały się słuszne. Była to Karen Blackton, jego eksżona, dziennikarka, która stoczyła niejeden pojedynek na ostre pióro. Zarówno ona jak i on, James Nolan Blackwell, profesor literatury, mieli uczestniczyć dziś w obradach komisji konkursowej mającej na celu wyłonić parę ciekawych opowiadań.

 — O mój Boże. — Pomyślał o tej smutnej perspektywie, gdy będzie musiał znów bronić swego zdania przed dziennikarką o prokuratorskim stylu bycia. Czy w ogóle w takiej sytuacji uda się zachować cenny obiektywizm? Nie zdążył wygrzebać więcej wątpliwości, bo Karen już stała przed nim z założonymi rękami i kwaśną miną.

 — Więc i ciebie zaprosili? – Zaczęła szorstko.

 — Tak się złożyło. – Odparł równie niechętnie.

 — Świat mały, jak cholera. Że nawet tu spotykam mojego byłego męża. A może… to jednak prawda. — Zamyśliła się Karen.

 — Co?! — Zapytał poirytowany, czując, że ona zaczyna znów swoje zabawy.

 — Łączy nas nade wszystko słowo. To dzięki niemu wciąż się spotykamy, a to na konkursach, albo w rubrykach gazet. Ten twój ostatni felieton… no, no. I znowu palisz jak się denerwujesz. Czyżby przeze mnie? — Zapytała prowokacyjnie i odgarnęła swoje jasne włosy. – Tylko pokiwał głową i jak na złość zapalił papierosa.

 — Niektórzy psychoanalitycy dopatrywali by się w tym jakiegoś fallicznego podtekstu — Zaśmiała się. Obruszył się. Zapalił, zaciągnął się i zakrztusił.

 — Dręcz innych kandydatów na swoich niewolników. — Syknął i znów zakaszlał.

 — No właśnie. — Powiedziała protekcjonalnie, jak matka, której dziecko nie posłuchało przestróg. Zaraz potem na parking podjechał wykwintny Rolls Royce, z którego wysiadł elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce. James i Karen popatrzyli po sobie, ale wiedzieli kto to jest. Był to Jim Sheppard, autor poczytnych książek przygodowych. Dziś miał wystąpić w roli przewodniczącego jury.

 — Oto przewaga praktyki nad teorią. On przyjechał Rolls Roycem. A ty — TAKSÓWKĄ.

 — Zawsze mnie doceniałaś. Może moje BMW jest w warsztacie?

 — BMW, Bardzo Mało Wiesz! Bardzo Mało Wiarygodne.

 — Ten byłby dla ciebie idealny. — Szepnął. Nie zdążyła odpowiedzieć, Jim już stał przy nich.

 — A dzień dobry. Państwo też na obrady? – Zapytał, stając bliżej Blackton.

 — Tak — odparł sucho James i zerknął na Karen. Wszyscy się sobie przedstawili, uścisnęli dłonie. Jako ostania na miejsce „zbrodni” przybyła wytworna Heather Gillord, najstarsza z całego towarzystwa. Była to dama o srebrzystych lokach przybrana w suknię z falbanami, wyglądała trochę jak z innej epoki, wysiadając z czarnego Bentleya z kierowcą w komplecie. Stanęła na pierwszym stopniu i spojrzała spod wielkich okularów na pozostałych.

 — A więc to tutaj, Karat Hall. Śmiem domniemywać, że szanowni państwo również…

 — Tak na konkurs. — Powiedział zniecierpliwiony James

 — Ja panu nie przerywałam. — Oburzyła się Heather.

 — A pani to? — Zapytała prowokacyjnie Karen.

 — No jak to, Heather Gillord. — Wyjaśniła zdziwiona, nie mogąc zrozumieć, że została nierozpoznana.

 — Wychowałem się na pani książkach. Bardzo mi miło. Jestem Jim Sheppard.

 — Lizus. — Szepnęła Karen.

 — Aż tak jestem stara! — Udała oburzoną. Wszyscy zamarli, aż Heather zaczęła jowialnie rechotać i klepnęła Jima w plecy.

 — Ach te moje pamiętniczki rodem z Zielonego wzgórza, nawet takiego byka uwiodły.

 — To Karen Blackton, dziennikarka, a to James Blackwell, profesor literatury.

 — Ach miło mi Państwa poznać, czyli dwoje pisarzy i dwoje badaczy. Ciekawe, kto pierwszy będzie się kłócił?

 — O, przepraszam. Ja nie jestem badaczką. — Zaprotestowała Karen.

 — No proszę, pani pierwsza. — Zauważyła Heather ze śmiechem.

 — Ale kłótnie, skąd ten pomył? — Dziwiła się Blackton.

 — Droga Pani. To mój czwarty konkurs i zawsze były jakieś kłótnie między krytykami i pisarzami. I kto tu ma rację? Jedni tylko opisują literaturę a drudzy ją tworzą. Każdy z tych badaczy miał takie ego, że biedni pisarze siedzieli jak myszki pod miotłą, ZAKATALOGOWANI! To jakaś patologia. Mówię wam. — James słysząc to tylko chrząknął, a Karen udała, że się uśmiecha. Jim parsknął i dodał:

 — Bo najgorsi pisarze droga pani to ci żywi, którzy kłócą się z krytykami i wciąż poddają w wątpliwość profesorskie sądy. — Ale potem już nikt się nie uśmiechał, gdy miła, uśmiechnięta, pyzata pani pokazała stertę papierów do sprawdzenia. To sterta raportów o zwyczajnych ludziach i ich sekretach. To historie pisane cudzą krwią, wrzącą jeszcze od emocji, które teraz przelewam w probówkach i destyluję w kałamarzu. Wciąż zastanawiam się nad idealną proporcją między tymi małymi radościami i smutkami. Wypijam ten krwisty atrament, mielę w umyśle resztki rozmów, opisów, aż wreszcie. Nie wytrzymuję, muszę wydalić ten ołów. Pisać i nie przerywać — tak jak w seksie. Och już nie mogę, pękam…

 — No pięknie, cieknie! Potrzebuję pomocy, z rurki się leje!

 — To do urologa! — Odpowiada jowialny, wąsaty Majster.

 — W kaloryferze! — No tak! — Zgadza się ze mną. Trzęsę się ze złości, stojąc w kałuży. Wreszcie fachowiec zabiera się do roboty. Uderza, rozkręca i gwiżdże sobie melodię z „Mostu na rzeką Kwai”, choć „Czarodziejski flet” byłby lepszy. A ja na czym skończyłem?

 — Pan coś do mnie mówił? — Pyta Majster. No właśnie, ja zawsze gadam do siebie, by zebrać myśli. Ale tak naprawdę chcę mówić do innych, tylko ciekawszym, przetworzonym językiem. Chcę ego zmienić w eko. Czy to grzech? — Bynajmniej. Odpowiada mi listonosz, uśmiechnięty jak Mefisto z cyrografem i ze swoją tradycyjną kwestią:

 — Pan tu podpisze, polecony. — Ja ciągle piszę, a do skrzynki dobijają się pan Rossman i Selgros, a ja czekam na przełom swej nar-racji.

 — Oż ty skurczybyku” — Mówi do siebie Majster i zaciska ostatnią śrubę. Treść się leje, ale konkret uderza.

 — Polecony, Mamo, do ciebie! — Wołam.

 — Weź przeczytaj. — Opowiada słabym głosem.

 — Laboratorium. Gruczo… rak. — Czytam te słowa jak wiersz i grzęznę w każdym znaczeniu.

 — Tylko rok. — Odpowiada chłodno.

 — To nie wyrok! — Przeczę i łamię wers/serw.

 — Przepraszam, muszę jeszcze do łazienki. — Oznajmił James, chociaż sam nie wiedział, po co to mówi. Kogo obchodziło, że wychodzi za potrzebą.

 — Wylewność pióra i pęcherza. Istna ulewa grafomanii. Za chwilę się tu potopimy od tych grząskich metafor. — Zaśmiała się Heather.

 — Ludzie jednak piszą. – Powiedział zaskoczony Jim.

 — Piszą drogi panie, bo nagroda jest wysoka i dowolny temat. Połowa z tej sterty to i tak pewnie barachło. Zaledwie kilka zasługuje, by się nad nimi pochylić. — Heather zapaliła papierosa w oprawce, jak rozbitek próbujący dać sobie ciepło i bezpieczeństwo. Karen również wyszła i jeszcze zatrzymała Jamesa. — Znów masz problemy? To nic złośliwego.

 — Złośliwy guz? Nie, po prostu idę do łazienki. Nie węsz przy mnie sensacji.

 — Jestem dziennikarką. Ja żyję sensacją. Zwęszyłam ciekawy zapach wody kolońskiej.

 — Chcesz mi wmówić, że dla kogoś się staram być atrakcyjny. Ale ja od dawna nie używam żadnej wody. To pewnie od Jima. A co do mnie, to byłem u lekarza. Nadal żyję i zajmuję się literaturą.

 — Żyjesz? Zajmujesz się abstrakcyjnymi tekstami z poczucia niemocy i nie potrafisz zmienić swego życia. I ten twój nadęty elitaryzm.

 — Ty natomiast… — Zaczął, lecz ona mu przerwała.

 — Ja piszę o życiu, o sensacjach, skandalach, o tym, co porywa tłumy, ech o życiu!

 — Dlatego się rozstaliśmy. Przepraszam cię, bo nigdy nie dojdę do łazienki.

 — Nic dziwnego, nigdy nie dochodziłeś

 — Daruj sobie. — Warknął. Karen odprowadziła Jamesa smutnym spojrzeniem. Blackwell stanął przed lustrem w łazience i spojrzał w swoje przekrwione oczy. Co się stało?

Pisząc, nieustannie przyglądamy się innym i przyglądamy się sobie, mącąc w zwierciadle Narcyza, byleby tylko nasz wizerunek był intrygujący, byleby ktoś chciał nas czytać z zainteresowaniem.

 — Więc jacy powinni być ci bohaterowie, by chciałoby się o nich czytać. — Rzuciła od niechcenia Heather.

 — Intrygujący, to oczywiste. Z tajemnicą — Odparła Karen przeglądając swój kalendarz.

 — Z konfliktem. Chyba przyzna mi pani rację. O rewolucjonistach pisze się najlepsze reportaże i ksiązki beletrystyczne – dodała Heather dopijając herbatę, Karen pokiwała głową.

 — Wyobcowani. Uciekający od wszystkiego.

 — Czy wy drogie Panie nie kreślicie tu własnych ideałów mężczyzny? Jednak ma być on jak romantyczny kochanek a nie twardo stąpający człowiek rodziny? — Zapytał podejrzliwie Jim

 — Dlatego jestem rozwódką a ideał to s/f. — Wzruszyła ramionami Karen i znów wyszła na hol.

 — A ja starą panną! — Heather dolała sobie tym razem kawy.

 — Uch, mocna – Szepnęła.

 — I już mi się podnosi ciśnienie, dzwoni w uszach.

 — Dzwonek! – Woła majster. W drzwiach staje ona.

 — Musimy pogadać. — Mówi Monika, zwana w branży Morta Lisą, moja menadżerka, prawie jak żona i matka. Ona jedyna ma klucze do mego mieszkania. Ale nie do mego serca i krainy Nibylandi. Stoi z założonymi rękami. Będzie poważnie. Znam ją. Muszę teraz szybko dorosnąć, by z nią rozmawiać. Wygląda jak typowa bizneswoman. Zaczesana gładko, wodzi wzrokiem po pokoju, jak komisarz na miejscu zbrodni i formułuje swoje sądy:

 — Znów sprzątałeś, czyli znów piszesz?

 — Tak, próbuję posprzątać… emocje. I reperuję sobie rurkę. — Tłumaczę Monice.

 — Boże, prostata? — Pyta przerażona. Ona zawsze szuka dziury w całym. Ooo przepraszam, to chyba nie ta metafora.

 — Kłaniam się wychyla się Majster z prostą rurką.

 — Skończył pan już?! — Pyta zniecierpliwiony. Monika poprawia włosy i wypuszcza powietrze z ust, jakby ugotowała swoje emocje w czajniku. Za chwilę będzie potop.

Dopiero się rozkręcam — Odparł Majster wyglądający jak Noe bez Arki. Monika rozgląda się podejrzliwie po biurku zasłanym notatkami.

 — A tak w ogóle masz coś? — Pyta jak wymagająca nauczycielka. Jąkam się, bredzę jak poeta, wtedy ona podchodzi do mnie i policzkuje jak żona, która ma dosyć męża ofermy.

 — Weź się w garść do cholery! Skup się wreszcie! — Cała drży z gniewu, a ja jeszcze trzymam z niedowierzaniem szczękę.

 — Jesteś zołzą! — Krzyczę.

 — Wiem. Gdy się denerwujesz, potrafisz się skupić. — Odpowiada.

 — Przez ostatni tydzień nastukałem pięć utworów. — Pochwaliłem się.

 — Świetnie, mój chłopiec odrobił zadanie domowe. Biorę je.

 — Zgarnia wszystkie notatki. — Czyżbym trafiła wreszcie na przypływ inspiracji? — zapytała patrząc na kałużę wody.

 — Widzę, że jesteś spragniona?

 — Drrryń. Dzwonek do drzwi. Kto tym razem przerwie mi narrację?

Uśmiechnięta pyzata Pani, którą chciałoby się przytulić jak maskotkę, wniosła do pokoju kolejną tacę z kanapkami, herbatą, kawą i ciastkami.

 — Ach, jak w kawiarni. Czy to są te pyszne herbatniki z Dickensa – zapytała Heather.

 — Nie, to te… z Balzaka – odparła nieco zakłopotana pyzata Pani.

 — Ach, francuskie, no cóż i te przełknę. — Oświadczyła heroicznym tonem Heather nakładając sobie dwa na talerzyk, a trzecie ciastko schowała do kieszeni.

 — Każde opowiadanie ma dwie strony, jak zalecał regulamin, wszystkie, które przekroczyły ten limit, odrzuciliśmy.

 — Dziękuję za ten odsiew. — Skłonił się Jim i otarł z czoła pot.

 — Smacznego, miłej pracy życzę. — Powiedziała pyzata pani.

 — No posiedzimy tu. Pewnie ze cztery razy się jeszcze spotkamy – wyszeptała Heather.

 — W razie czego mamy zapas ciastek. — Zapewniła pyzata Pani. Heather popatrzyła krzywo na jej krągłe kształty i odparła.

 — Nie wątpię, nie wątpię. — Po czym wzięła do ręki pierwsze z opowiadań. Jim również zabrał się do lektury. Heather przysunęła się do niego i zapytała z przesadnym zainteresowaniem.

 — Ma pan swoje ideały? — Jim poczuł, jak Heather go muska po policzku. Szybko się odsunął i odparł.

 — Mają być ciekawe droga Pani. — Westchnął, próbując pozbierać akapity.

 — Ja jestem nad wyraz ciekawa, więc może byśmy, ach słaby akapit. — Heather poniechała tych zalotów.

 — Tu może być każdy temat. Ale grozę przeżywam, gdy autor mi pisze, że… zupełnie bez sensu.

 — A jest coś z fantasy? — Zapytała Karen wchodząc do pokoju.

 — Dopiero co otwieramy tą puszkę Pandory, niech Pani też się częstuje, pełnymi garściami.

 — Pani i fantasy? – Zdziwiła się Gillord, poprawiając okulary.

 — Jako dziennikarka, mam potąd już tej rzeczywistości. — Karen wysunęła plik papierów.

 — No tak dziennikarze i policjanci są najbardziej narażeni na stres i depresje. — Powiedziała z troską Heather. Karen przyjęła tą uwagę z uśmiechem.

 — Żeby pani wiedziała, ale i pisarze chyba są podatni na wszelkie nerwice. Ładny pokój, czyż nie? — Odparła Karen, biorąc do ręki stos opowiadań. Heather wyciągnęła z kieszeni srebrne pióro z ostrą stalówką.

 — Myślałam, że będzie bez klamek. — Powiedziała zawiedziona.

 — Tak bardzo pani tam tęskni? — Zapytała Karen, Heather przegryzła tylko ciastko.

 — Na pewno trafi się tu niejedno wariackie opowiadanie – roześmiał się James.

 — No tak, wariaci tworzą najlepszą literaturę, ale pan, spec o literatury zapewne wolałby coś autotematycznego. To jest teraz modne — dodała Heather.

 — Nie, dlaczego. Nie warto mieć żadnych oczekiwań w takich konkursach, tym bardziej, że tematyka jest otwarta, tak i moja wrażliwość musi być otwarta w pełni. Co najwyżej mogę sobie życzyć, aby opowiadanie było trochę jak rebus pełen możliwości.

 — Może jak długi wiersz? Wtedy ma pan co chwila nowe obrazy i skojarzenia, pułapki na każdym kroku. A tytuł takiego opowiadanka brzmiałby „sen krytyka” – zaproponował Jim.

 — Raczej pusta kartka i święty spokój. — Zażartował James.

 — No, popatrzcie na to! — Roześmiał się Jim i poluzował swój krawat. Wszyscy zobaczyli białe kartki, na których było tylko napisane: „co chcesz przeczytać?”, a godło „arcykleta”.

 — Na każdej z nich? Toż to zwierciadło oczekiwań – skomentował  James

 — Taki literacki biały kwadrat na białym tle. — Ucieszyła się Heather, poprawiając kolczyki.

 — Może więcej treści, mimo wszystko – apelowała Karen, jakby była na procesie.

 — Pani chce artykułu, konkretu, faktów – westchnął Jim kiwając głową.

 — Czyż grzeszę swymi oczekiwaniami mistrzu? — zapytała z ironią dziennikarka.

 — Goethe prosił o więcej światła, a pani więcej treści, więcej tekstu, więcej śmieci. W ogóle nie da się oddychać i interpretować w twórczy sposób.

 — Drogi panie to przecież nie są wiersze współczesne. To właśnie one mogą składać się tylko z kropki i mieć tytuł „wszechświat” – wtrącił się James.

 — Ja bym dała trzy kropki i zatytułowała: „Boże!”, jak czytam te zapiski rodem z bloga jakiejś małolaty – rzuciła w gniewie Karen na której twarzy szkicowała irytacja.

 — Niejeden raz przyda nam się wsparcie wyższej instancji – zapewnił James

 — Jakbyśmy byli komisją transplantologiczną i zastanawiali się teraz komu oddać serce.

 — Od kiedy to literatura ma coś wspólnego z sercem? Dajmy spokój! – I spokój nastawał. Komisja milczała i czytała w skupieniu, jakby kto rzucił na nią urok. Były to ulotne momenty. Bo w końcu magiczne zaklęcia środków stylistycznych pękały i znów trzeba było sobie radzić z chłodną realnością. Znów dawało się słyszeć wzdychanie. Heather zjadała więcej ciastek, a Karen wstawała, by rozchodzić frustrację. James wodził wzrokiem po ścianach, których biel dawała mu nowe inspiracje, z kolei Jim co chwila zakreślał coś w tekstach, zerkając czasem w stronę Blakton.

 — A właściwie czemu państwo przyjęli zaproszenie do tego przedsięwzięcia – zapytała od niechcenia Heather. — Ja zakładam, że to raczej mój ostatni raz. Za dużo spotykam… znajomych twarzy – odparł James, zerkając krzywo na Blakton.

 — Zawsze można zjeść trochę dobrych ciastek, no i poczytać coś innego – rzuciła Karen.

 — Nie mainstreamowego. Tu można prześledzić nowe trendy — tłumaczył Jim.

 — I podkraść parę pomysłów – szepnęła Karen.

 — Ale czasem mam wrażenie, że czytając takie skrojone opowiadania, czytam informacje na nagrobkach od A do Z i rzadko kiedy mam poczucie, że może gdzieś za tekstem kryć się jakiś inny świat – oświadczyła Heather i nagrodziła siebie wielkim ciastkiem.

 — Pani to ma porównania – roześmiał się James.

 — No jak to, a Pan, przecież w swej pracy z tekstami cały czas obcuje z nieboszczykami.

 — Ostatnio wykładam nowszą literaturę.

 — Ale w większości wypadków czyta pan testamenty, jak coś się dokonało i ma się dziać w świecie przedstawionym, a teraz gada pan z taką starą czarownicą jak ja, ha. — Spędzili długi wieczór czytając te różnorakie opowieści wymieniając się jeszcze żarcikami. Herbata lała się strumieniami, a ciastka coraz bardziej się kruszyły, jak dystanse i uprzedzenia.

 — No i jaki wstępny werdykt? – niecierpliwił się James. Jim podrapał się po czole, na którym wystąpiły cztery wyraźne bruzdy.

 — Ja przymierzam się do „Poszukiwaczy”.

 — No tak, przygoda, a ja bym dała szansę „Zaginionej” — Rzuciła Karen. James westchnął

 — A ja do „Opowieści”. Ale wszyscy zauważyli, że na biurku leży jeszcze jakiś  dokument, którego stronice całe błyszczały, jak srebrzyste tafle lustra. Można było się w nich przejrzeć i poczuć jak w gabinecie krzywych luster, kiedy to Heather zaczęła wyginać srebrzystą taflę, śmiejąc się przy tym jak mała dziewczynka. James trochę się zaniepokoił, gdy spostrzegł na falującej powierzchni jakieś migoczące napisy, zmieniające co chwila barwę od chłodnych błękitów, przez pastelowe zielenie, które znikały w lustrzanej powłoce, jak podskakujące wesoło ryby w jeziorze.

 — Widzicie to? — Pokazał palcem. Wszyscy ujrzeli swoje twarze, a w nich jakąś dziwną ciekawość i fascynację, której dawno, może od czasów dzieciństwa nie przeżywali. Jakaś głębia rysowała się przed nimi, tam nad dole tej stronicy. Co to ma znaczyć? Czy to opowiadanie wybiera nas, czy raczej my, wedle naszych uprzedzeń, lęków, oczekiwań. I grzebiemy w nim tak długo, aż skoczymy na samo dno nie mając nic do stracenia, nawet szczęśliwego zakończenia. Było w tym coś pięknego, oczyszczającego, a zarazem przerażającego. Usłyszeli jakiś grzmot, potem nastąpił błysk, jakby ktoś im zrobił zdjęcie, a potem…nastała ciemność. Na stole, gdzie jeszcze minutę temu leżało to lustrzane opowiadanie, była dziura… i nie było nikogo dookoła. Pyzata pani nie była uśmiechnięta, wszędzie leżały okruszki po ciastkach i jeszcze to pióro… całe we krwi.

 

A macie, wy cholerne glisty! — Wbiłem pióro w sam środek notatek, długo nim kręciłem i zaciskałem zęby, jakbym chciał wyjąć z tej martwej powłoki serce, ale stalówka w końcu pękła. Papier zwyciężył pióro.

 

I o czym było to opowiadanie?

 

 

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE