SAMOBÓJCA PODCZAS NAPADU
To miał być piękny dzień. Jego ostatni dzień. Po dwudziestu latach walki z depresją wreszcie postanowił, że uderzy w dzwon, cokolwiek to miało znaczyć. Lubił takie metafory. Ale jego metafora życia od dłuższego czasu się nie kleiła. Z jednego brzegu skojarzenia o udanym życiu miał zbyt daleko.
Codziennie o szóstej rano, gdy budzik wybudzał go z jego grobu, on wracał z zaświatów i ze zgrozą stwierdzał, że musi naprawdę wrócić do świata żywych, by zarobić garstkę złotego ziarna, którym się wykarmi i opłaci swój mały chlew na trzecim piętrze, a resztę gdzieś posieje w banku, póki czarne kruczki różnych umów nie wezmą w dzioby swojej działki. Ale dziś miał być ten przełomowy dzień. Czuł to od samego początku, czuł, że coś się zmieni. Wyskoczył z łóżka, karmił się tą sugestią jak dopaminą. Dziś będzie koniec. Wierzył w to. Wszystkie sprawy wreszcie sobie poukładał jak na regale z Ikei. Od małych pudełeczek na drobiazgi po to większe. Chyba zawsze miał duszę księgowego. Spisał testament. Jakże rozkoszował się widokiem pieczęci od notariusza. Wreszcie miał świadka. To działo się naprawdę Rozdzielił wszystkie swoje rzeczy. Rozdał już wiele, że zostało mu absolutne minimum potrzebne do tego dnia. Zostawił szczoteczkę do zębów no i pastę. Chciał czuć tą świeżość przed odejściem. Morska bryza z miętą i eukaliptusem koi nerwy… tych co będą przeprowadzali sekcję. Ale czy on był tak naprawdę zdenerwowany. Chyba nie. Tak długo to wszystko opracowywał. Skoro już spisał testament. Był jak w przejściu, w wielkim rozkroku między dwoma światami. Jak wspaniale się czuł, oglądając to wszystko, co wokół się niego dzieje i karmił się tą słodką myślą, że za niedługo już to nie będzie go dotyczyło. Miał odłożone w banku na skromny pogrzeb, by formalności stało się zadość. Kremacja, płyta i koniec. Im skromniej tym lepiej. Nie zniósłby gdyby ktoś zapłacił za jego pochówek. Ktoś? Rodzina była daleko i nie bardzo utrzymywał z nią kontakt. Może nawet już o nim zapomnieli. W tych chwilach najbliższą rodziną są notariusze i urzędnicy. Są najwspanialszymi przyjaciółmi, bo nie zadają zbędnych pytań i nie przekonują, że życie jest piękne. Póki im płacisz, są do rany przyłóż, ale nie roztkliwiają się niepotrzebnie. Miał się właśnie golić, gdy sobie przypomniał, że nie ma kremu golenia, maszynki i wody. Jasna cholera. Zapomniał o tym zupełnie. A przecież musiał wyglądać świeżo w tym dniu. Niech to szlag. Musiał iść do sklepu. Pozbierał się jakoś. Przyodział swój garnitur, w którym miał zostać znaleziony i ruszył do sklepu. Gdy wychodził z domu, jakiś pies go zaatakował i o mało co nie pogryzł. Chętnie by zdzielił tego futrzaka, ale i tak miał dzisiaj zniknąć, więc co mu tam trochę pocierpieć. Wreszcie futrzak się odczepił. Ruszył do sklepu. Założył ciemne okulary, bo nie lubił, gdy jego spojrzenie spotykało ze spojrzeniami innych przechodniów. Dziś w szczególności miał powody by ukryć swoją radość i melancholię w łzawiących oczach. Starał się iść zdecydowanym krokiem, ale czuł, jak wszystko w nim drży. Zupełnie jakby przesadził z kofeiną. Jakiś facet na rogu przestraszył go, bo chciał trochę pieniędzy na swoje potrzeby. Pomyślał „czemu nie”. Ten ostatni raz wypada wesprzeć biedaka i rzucił mu monetę, a ten tylko odpowiedział „sknera”. No tak. Dobroczynność zaczyna się od banknotów a nie miedziaków. Wtedy cię noszą na rękach. „Boże, ale już za niedługo będzie tylko nicość!” i nie będzie tych dziwolągów proszących o to i tamto. Wkroczył do tego cholernego sklepu. Wszedł jakoś tak mocno, tak władczo, zrobił takie wejście smoka, że przez chwilę wszyscy na niego spojrzeli. W tym garniturze i w ciemnych okularach wyglądał jakoś dziwnie, wyglądał jak mafioso lub jak arystokrata. On sam jednak lubił myśleć, że jest już na swój sposób wolny od tych wszystkich zachcianek, potrzeb, jakie mają codziennie ludzie. I codziennie śpieszą do sklepów, by zrealizować choć w części swoje pragnienia. I nie zawsze im starczy na wszystko. Czekają z utęsknieniem na promocję. Ślinią się już na samą myśl. Czatują pod sklepem od samego rana, a potem wbiegają do sklepu, jakby byli spragnieni promocji. Sam nie rozumiał, dlaczego jeszcze w tym dniu fatygował się po te akcesoria do golenia. Jednodniowy zarost też jest modny. A kto wie, po ilu dniach go znajdą. Może urośnie mu broda, woda kolońska wywietrzeje, a jedynymi gośćmi, którzy go odwiedzą będą muchy i robaki. Nieciekawie. Ale chciał sobie jeszcze sprawić trochę małego luksusu przed odejściem. Wziął koszyk. Wszedł na dział kosmetyczny i wybrał swoje ulubione akcesoria do golenia. Minął jakąś kobietę, która spojrzała na niego jakoś tak zalotnie. Ale to już na niego nie działało. Wyleczył się z tego. Już miał iść do kasy, gdy nagle usłyszał dziki krzyk: „ Uwaga napad”. Jesteście otoczeni. Wszyscy na ziemię. Nikomu nic się nie stanie, tylko dajcie spokojnie odebrać wypłatę”. Wypłatę, dobre sobie. Schylił się ze swoim koszykiem i pomyślał, że co za ironia. W dniu, w którym chciał zerwać nić swego życia, będzie musiał jeszcze doświadczyć napadu. „Chyba że…” — zaświtała mu dziwna myśl. Może oni by go wyręczyli. Chyba te patałachy wzięły prawdziwą broń. Tylko, że nie chciał przypadkiem ryzykować życia innych. To by było już aż nazbyt egoistyczne. Założył się, że pewnie w tym sklepie, tylko on jeden tak naprawdę chciał dziś umrzeć. Rozejrzał się dookoła, parę osób za nim leżało na podłodze i drżało. Usłyszał jakąś kłótnię, potem jakieś tępe uderzenie, znów krzyk. Ostrożnie wyjrzał zza regału. Dwóch napastników w kominiarkach, z uniesionymi do góry pistoletami jak kowboje w westernach prowadziło w najlepsze swoją akcję, podczas gdy jedyny ochroniarz sklepu leżał już zakneblowany. „Nieźle” — pomyślał. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie czuł strachu, może lekkie podniecenie. Nagle znalazła jakieś niewielkie przejście między regałami, szybko w nim zniknął. Wreszcie jeden z rabusiów doszedł do miejsca, gdzie znajdowali się pozostali klienci i od razu zarządził.
— No jazda! Wszyscy pod kasy! Szybko. Żadnych gwałtownych ruchów. Nie ryzykujcie. — Wszyscy posłusznie, czując na sobie pistolet zebrali się wraz z innymi klientami pod kasami, gdzie od razu inny rabuś wziął ich na muszkę, podczas gdy trzeci, ten najbardziej zwinny zbierał utarg z kas do wielkiej czarnej torby. Pierwszy rabuś jeszcze chodził między regałami, sprawdzając, czy aby ktoś gdzieś się nie zawieruszył i nie knuje czegoś przeciw nim. Nagle usłyszał jakiś szelest. Nieco się zaniepokoił.
— Mex?! Jak tam u ciebie, czysto? — Usłyszał głos drugiego rabusia. Mex zwlekał z odpowiedzią, skradał się w kierunku dziwnego odgłosu. Nagle zauważył jakiegoś mężczyznę a garniturze akurat był zajęty czytaniem etykiety na towarze.
— Co ty do cholery wyprawiasz? Jest przecież napad, masz iść pod kasy! — Zarządził Mex, kierując pistolet na mężczyznę w garniturze, który w ogóle nie przejął się tym, że jakiś facet mierzy do niego z pistoletu.
— Jakieś problemy Mex?! — Zawołał drugi Rabuś. Mex tym razem odpowiedział.
— Jakiś bohater zapomniał podejść do kas.
— Dawaj go tu! — Mężczyzna w garniturze westchnął i oświadczył z powagą:
— Chce zrobić zakupy do końca, śpieszy mi się. Ale szukam kosmetyku z innym składem. Ten nadmiar chemii mnie wykończy. Może ty coś zaproponujesz?
— Jaja se robisz?
— Nie, po prostu szukam odpowiedniego kosmetyku. Od tego nadmiaru chemii, aż mnie swędzi skóra i te ostre, duszące zapachy.
— To jakiś świr czy co. Nie utrudniaj. Jedyne co teraz masz robić, to mnie słuchać i robić to, co ci powiem!
— Niczego nie utrudniam. Robię w sklepie zakupy, to ty utrudniasz! — Krzyknął mężczyzna w garniturze, czując, że może za chwilę ten wreszcie wypali z pistoletu. Mex przez chwilę nie wiedział co zrobić. Wreszcie dołączył do niego drugi rabuś mówiąc:
— Co się tak grzebiesz, trafiłeś na jakiegoś chojraka!
— Na to wychodzi.
— Jak wszyscy posłuszni to jeden cwel musi pyskować. Dawaj go tu. No ruszaj się pajacu, albo odstrzelę ci łeb. — Mężczyzna w garniturze nadal stał pod regałem i sprawdzał kosmetyki, gdy nagle usłyszał nad sobą strzał. Butelka perfum się rozbiła, a on poczuł na skroniach ostry proszek. Trochę się wystraszył, ale wciąż stał tam, gdzie miał stać.
— Dotarło do ciebie, czy teraz mam strzelić ci w łeb!
— A trafisz? — zapytał prowokacyjnie mężczyzna i się uśmiechnął. Rabuś spojrzał na swojego kompana Mexa i krzyknął:
— On cały czas sobie robi z nas jaja!
— Co jest chłopaki!? Macie jakiś problem? — Odezwał się trzeci rabuś, który już zebrał pieniądze z kas.
— Jeden się stawia!
— Odstrzelcie go.
— Chcecie napad na sklep z morderstwem, wasza sprawa. — Odezwał się mężczyzna w garniturze.
— Co za koleś.
— Niech pan nie utrudnia, nie chcemy tu strzelaniny. — Odezwał się jakiś głos, być może kierowniczki sklepu.
— Niech sobie pani daruje te uwagi. Mądra się znalazła. Trzeba było lepiej pilnować sklepu! — Odparł mężczyzna w garniturze. Ja póki co chce skończyć swoje zakupy, a ci pajace mi utrudniają!
— Pajace! Ja ci dam pajace. — Wkurzył się Mex i już miał podejść do mężczyzny w garniturze, gdy ten szybko wyciągnął jakiś spray i psiknął nim prosto w oczy napastnika.
— On ma broń! — Znowu strzelili, ale on był szybszy. Dookoła niego zrobiło się mglisto od dymu, tak, że w ogóle nie widzieli, gdzie strzelają, nagle wielki regał runął z hukiem na dwóch rabusiów. Trzeci zaniepokojony całą akcją ruszył w kierunku regału, ale nagle się potknął i upadł z torbą i pistoletem, który podniósł właśnie mężczyzna w garniturze
— I co teraz mądrale? Pozwolicie mi dokończyć zakupy, czy nie?
— Mogłem go od razu zabić. — Syknął obolały Mex.
— To czemu tego nie zrobiłeś. Wszyscy by mieli święty spokój. Nie ma nic gorszego niż dwóch niezdecydowanych ludzi w jednym miejscu. Gdybym zabił się trzy lata temu, teraz ty byś pewnie odwalił ten swój napad. Gdybyś dziś mnie zabił, już pewnie byście uciekali ze sklepu i dzielili łupami, a tak wciąż jesteście tutaj i teraz ja mam was na muszce! — Skierował lufę na rabusia z czarną torbą, który już obrabował wszystkie kasy.
— Skoro życie ci takie niemiłe, może ja ci pomogę w podróży w zaświaty, albo ta dama zginie. — Odezwał się inny głos. Mężczyzna w garniturze się odwrócił. No tak. Był jeszcze czwarty. Chyba największy z nich wszystkich. Trzymał młodą kobietę, a jego lufa co chwila zbliżała się i oddalała od jej skroni.
— Rzuć broń, albo ją zabije. Będziesz winny jej śmierci. Nie odejdziesz w spokoju. Po co zgrywać chojraka? — Bandyta zakrył dłonią usta kobiety i cały czas bawił się pistoletem.
— Niby to ja mam być winny?
— Psujesz nam zabawę i bałaganisz. Widać, masz dziś zły dzień, a my mimo wszystko chcemy jakoś dotrwać. I ta pani też, prawda? — Tu spojrzał na przerażoną kobietę, która pokiwała głową.
— No widzisz. Wszyscy chcą spokojnie dotrwać, tylko ty masz jakieś fochy.
— Bawimy się w dobrego i złego. I okazuje się, że to ja jestem zły. Niech będzie, wszystko mi jedno. — Machnął ręką mężczyzna w garniturze.
— Po cholerę tak utrudniasz? — Wycedził czwarty rabuś wyraźnie już zniecierpliwiony.
— Szukałem odpowiedniego kosmetyku dla siebie, a wy mi przerwaliście. — Droczył się dalej mężczyzna w garniturze.
— No nie, ten znowu o tym samym.
— Masz rację, większość tego chemicznego gówna powoduje u mnie alergię. Tylko popatrz tutaj. — Rabuś odsłonił rękaw i oczom wszystkich ukazała się czerwona wysypka.
— To od żelu do kąpieli. Paskudztwo.
— Najlepsze jest szare mydło. Im prostszy skład, tym lepiej.
— Teraz to wiem. Może później zrobię zakupy, ale chciałbym już żebyś nam pozwolił działać.
— Myślałem, że mnie zabijesz? — Droczył się mężczyzna w garniturze.
— Chciałbyś, żebym cię zabił? Masz przecież rewolwer, możesz skorzystać.
— Nie krępuj się. — Zawołał Mex.
— Nie wiem, czy mi wypada z waszego to jakoś tak niehigienicznie. — Powiedział zakłopotany.
— Higieniczny, też mi, ha, ha. — Roześmiał się czwarty rabuś, a po chwili zmienił się na twarzy i powiedział:
— Już czas na ciebie, poświęcę się i wreszcie cię skasuję. — Nie zdążył, choć nacisnął spust, pistolet wystrzelił, ale nigdzie nie było mężczyzny w garniturze, nagle wyskoczył mu przed oczy i znów psiknął dezodorantem w oczy rabusia. Szybko go odepchnął, wziął przestraszoną kobietę, a gdy już uciekali, popchnął kolejny regał, który runął na rabusia.
— Wszyscy uciekać! I dzwońcie na policję! — Krzyczał. Czuł się taki rześki, pełen życia jak nigdy przedtem. Czuł się tak, jakby uprawiał sport ekstremalny. Adrenalina zrobiła swoje. W końcu puścił rękę kobiety, która coś chyba jeszcze do niego krzyczała. Może to mógł być początek jakiejś romantycznej historii. Może. Gdy wybiegł ze sklepu z koszykiem, nagłe usłyszał strzał. Początkowo to do niego to nie docierało. Nagle poczuł dreszcz, zmroził go. Zobaczył czerwoną strużkę krwi na koszuli. Złapał się ręką. To był szok. Nie czuł bólu. Był po prostu zdziwiony. Zakręciło mu się w głowie. Słyszał jakieś krzyki. Nogi miał jak z waty. Upadł. Zobaczył jeszcze twarz tamtej dziewczyny nad sobą.
— No i jesteś wreszcie. — Usłyszał głos. Powitał go jakiś jasnowłosy mężczyzna w białych szatach, a obok stała znowu ta kobieta też ubrana na biało.
— Wiem, trochę się ociągałem z tym, ale już wszystko pod kontrolą. Ale co z wami, czemu się tak ociągaliście, przecież umowa była inna. Mieliście to załatwić sami, tymczasem wszystko spadło na mnie! — Mówił nieco zirytowany, oglądając swój garnitur.
— Przepraszam stary. Rzeczywiście głupio wyszło. Ale to już nie powinno się powtórzyć. Zakończyłeś kolejne życie, zresztą odszedłeś jak bohater, więc nie powinieneś narzekać.
— Mam to już gdzieś, jak odszedłem. Byłem już tyloma ludźmi, że… — Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale mężczyzna w bieli po prosił do siebie tą kobietę.
— Już nie nudź. Jesteś przecież teraz jak nowonarodzony. Pozwól, że ci przedstawię naszą najlepszą agentkę, Cynthię. — Kobieta się uśmiechnęła. Wyglądała teraz promienniej niż w tamtych, sklepowych sceneriach.
— Miło mi pana poznać. Wiele słyszałam o panu.
— Mi również. Może da się pani zaprosić do kawiarni.
— Czemu nie. Porozmawiamy o kolejnej pańskiej misji.
— Pod warunkiem, że będzie pani brała w niej udział. — Powiedział i ujął ją pod rękę, po czym ruszyli przed siebie mijają blado błękitne scenografie.
Komentarze
Prześlij komentarz