SZPITAL


 

PAN DOKTOR

 

Rozpoczynał się piękny wrześniowy poranek ze złotym słońcem i złoto-brązowymi odcieniami jak w miedzianych monetach, które wesoło dźwięczały w kieszeniach Mike’ a. Wyjął je i położył na biurku obok zdjęcia jakiejś starszej kobiety. Zdjął marynarkę i założył biały kitel. Wziął do ręki harmonogram zajęć. Za parę minut miał terapię grupową. Był zadowolony. Lubił te rozmowy o życiu, o tych małych sukcesach i wielkich porażkach spowodowanych rozsypanymi chrupkami w pokoju —

tu wziął trochę orzeszków z miski i włożył do kieszeni. Niekiedy miał zwyczaj tak torturować swoich pacjentów, pokazując im, że rozsypane orzeszki nie są żadną tragedią i można je zlekceważyć, przynajmniej na czas terapii.

Dobra przewińmy taśmę do tego złotego początku. Zaczynał się piękny dzień, słońce wpadało do gabinetu młodego pana doktora. Złote promienie doskonale uwydatniały dębowe drewno, którym był obity cały gabinet. Przez chwilę Mike poczuł się jak w złotej komnacie, to było jego miejsce, miejsce spełnienia. Jeszcze dwa lata temu nawet o tym nie myślał, ale zwolnił się etat i zwolnił gabinet. Własny gabinet. Jak to wspaniale brzmiało, chyba jeszcze lepiej niż własne mieszkanie czy własny samochód. Póki co było mieszkanie z matką i autobus. Ale tylko cztery przystanki. I nie myśleć już lepiej o żadnych i innych wadach. Włączył muzykę — z głośników rozległ się niezawodny Vivaldi, który zawsze go uspakajał, podobnie zresztą, jak większość pacjentów. A poza tym fajnie słuchać Vivaldiego — od razu prestiż rośnie i jaka fala spokoju, aż tu nagle brzeg, fala rozpryska się o ścianę i dzwoni telefon. Mike westchnął, odłożył harmonogram i niechętnie podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie rozległ się skrzeczący głos. Mike się skrzywił i odparł:

 — Tak. Nie mam teraz czasu, za chwilę mam terapię. Bo jestem terapeutą mamo i to moja praca! Echh. Tak, wybacz, ale nie jestem prawnikiem. Nie, nie uczyłem się prawa na studiach. Nie pomogę ci. A po co ci prawnik? Notariusz? Do testamentu. Nie, to były żarty. Potrzebujesz dla Emily. Nie, nie jestem żadnym marzycielem. Leczę ludzi z naiwnych marzeń, tak… tych wykolejeńców. To ty ich tak nazywasz! Nie mów tak. Uczyłem się tyle lat, by im pomagać. To nie są ludzie z marginesu, oni są zagubieni. Nieee, nie mówię, ok może trochę mówię jak ksiądz. Poszukamy potem prawnika. Może nawet tutaj kogoś znajdę. Nie żartuję. Prawnicy też mają swoje problemy z psychiką. Zarabiam dobrze, więc stać mnie na adwokata. Wiem, przepraszam, że nie spełniłem twoich oczekiwań… — Do gabinetu weszła młoda, nieco pulchna pielęgniarka o sympatycznym wyrazie twarzy. Miała na imię Mary i wszyscy ją tutaj nazywali „świętą Mary”, choć i znaleźli się tacy pacjenci, którzy nazywali ją „krwawą Mary”. Włosy miała zaczesane do tyłu i spięte w niedbały kok. Zapukała do drzwi. Mike spojrzał na nią i pokiwał głową:

 — Tak, muszę kończyć, obowiązki wzywają. — Powiedział z lekką ironią i mimo, że ze słuchawki dobiegał jeszcze skrzekliwy głos, odłożył słuchawkę

 — Mama? — Zapytała Mary. Mike zacisnął usta, po czym wypuścił ostrożnie powietrze z ust i się uspokoił.

 — Zjawiłaś się w samą porę. Co za ulga, gdy człowiek odłoży słuchawkę… odłożyć… i żyć. Chodźmy na terapię — Mike wziął z biurka notatki i oboje wyszli z gabinetu. Mike był wyraźnie poirytowany po tym telefonie, dlatego szedł szybkim, zdecydowanym krokiem, podczas gdy Mary stukała leniwie chodakami, nie przejmując się presją czasu. Nagle z pokoju wyłonił się jakiś mężczyzna z rozczochranymi włosami.

 — To Brigs, ma bzika na punkcie obcasów. — Wyszeptała Mary.

 — Widać, że specjalnie wstał, by posłuchać twojego stukotu, ha, ha. — Przeszli długi korytarz, mijając po drodze pacjentów i sanitariuszy, z którymi wymienili standardowe grzeczności.

 — Jestem psychiatrą, pomagam innym, a nie potrafię pomóc sobie.

 — Każdy ma problemy. Nawet psychiatrzy nie mają patentu na szczęśliwe życie.

 — Dzięki Mary. Umiesz pocieszyć. — Odezwał się zrezygnowanym głosem.

 — Już wielu psychiatrów tutaj poznałam. Każdy miał jakiś problem, albo z żoną, albo kochanką, albo z dziećmi, albo w ogóle, albo z matką.

 — Wspaniale, nie jestem sam.— Powiedział z ironią Mike. Skręcili w prawo i wyszli na główny, szeroki hol, na którym było więcej pacjentów. Jedni spokojnie spacerowali, inni kręcili się w kółko z głupawym wyrazem twarzy, jak dzieci odkrywające przyjemność zabawy. Mike pozdrawiał ich, machał ręką, wymieniał uściski, dodając swoje standardowe powiedzonka w stylu: „Jak się masz? Fajna czapka, to od mamy? Super. Oby tak dalej. Robisz postępy. Miesiąc temu w ogóle nie chciałeś chodzić, a tu proszę, stoisz mi na drodze. Przepraszam. Do zobaczenia”.

 — Syzyfowa praca. — Podsumowała Mary, żując obojętnie gumę. Mike popatrzył na nią ze zdziwieniem i zmarszczył brwi. Poprawił krawat, po czym go poluzował, jakby chciał coś jeszcze wykrztusić

 — Co ci się stało. Zawsze byłaś jak skowronek, a teraz takie posępne tony.

 — Chyba też przez to przechodzisz, kiedy się przekonujesz, że twoje życie nie jest idealnie uporządkowane, a przynajmniej satysfakcjonujące. Ten telefon…

 — Och daj już spokój.

 — Powoli zdaję sobie sprawę, jak niewiele brakuje, byśmy znaleźli się pośród naszych pacjentów. Parę kroków, parę lat. Przyznaj, że nie panujecie nad tym, a tabletki to placebo. Ach ci psychiatrzy. Chodząca hipokryzja.

 — Jezu, jesteś zimniejsza niż lodowaty prysznic o poranku.

 — Myślałem, ze to ten telefon od matki tak na ciebie zadziałał.

 — Moja matka żałuje, że nie zostałem adwokatem

 — Słyszałam. Niespełnione ambicje zaborczej matki.

 — Chyba tak.

 — No ale stać cię na adwokata. To już coś.

 — Tak od razu mi lżej.

 — Odpukać. Dobry prawnik jest jak pierwszorzędny garnitur, zawsze dobrze z nim wystąpić i posłuchać tego złotoustego, jak broni nas przed całym świata

 — Póki co ja nie potrzebuję…

 — Prędzej czy później każdy będzie potrzebował, by udowodnić swoją niewinność. Zawsze musimy być poddani próbie — powiedziała Mary, wzruszając ramionami.

 — Bogaci zawsze się wybronią.

 — A psychiatrzy? — Zapytał zasmucony Mike.

 — Zawsze stworzą jakąś osobliwą teorię na temat niesprawiedliwości.

 — Niesprawiedliwość? Nie każdy bogaty ma taki luksus, na jaki go stać.

 — Mówisz o Stanleyu?

 — Co u niego?

 — Niewiele się zmieniło. Tak jak tydzień, tak i teraz wciąż tu tkwi i nie zamierza odchodzić. Dziwne.

 — Jest, bogaty, stać go na pobyt tutaj

 — To nie lepiej w hotelu?

 — W hotelu nie zapytają go o samopoczucie

 — W czterogwiazdkowym zapytają, moją siostrę pytali bez przerwy.

 — To ta, która jest aktorką?

 — Dokładnie.— Mike spojrzał wymownie na Mary

 — Ale w hotelu nie będzie terapii.

 — Towarzystwa wzajemnej adoracji zawsze się znajdą. — Mike spojrzał jeszcze bardziej zdziwiony na Mary.

 — Fakt. Zawsze kogoś dowartościują Twórcza wymiana doświadczeń. — Mike zerknął na zegarek i przewrócił kilka kartek w skoroszycie..

 — Slogany. — powiedziała znudzona Mary.

 — Stanley też idzie na terapię?

 — Z tego co wiem, chyba tak. Tak jak poprzednio.

 — Sprawdźmy.

 


 

STANLEY

 

Stanley akurat był zajęty pakowaniem rzeczy w pudełka, gdy usłyszał pukanie. Na jego trzydziestoletniej twarzy pojawiło się zniechęcenie. Odłożył nożyczki i taśmę. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Mike, który od razu zauważył w rękach Stanley nożyczki. Nie wiedział czemu, ale zawsze szukał obsesyjnie w rękach swoich pacjentów jakiś niebezpiecznych narzędzi. Stanley się tylko speszył i odłożył nożyczki.

 — Nie przeszkadzam?

 — Pan doktor. Zawsze pan przychodzi przed terapią… nie, nie przeszkadza pan.

 — Myślałem, że sobie odpuścisz. — Powiedział Mike rozglądając się po kartonach.

 — Nie wyjeżdżam, Po prostu robię porządki.

 — Może chcesz większy pokój.

 — Spokojnie, tyle mi wystarczy mojego terytorium… — Odparł Stanley odkładając kolejne pudło na półkę.

 — Czyli już się zadomowiłeś?

 — Inni pacjenci znaczą swoją legowiska moczem.

 — Oj tak czuć to na całym korytarzu. — Powiedziała ze śmiechem Mary, która stanęła właśnie za Mikem

 — Dzień dobry — Przywitał się Stanley

 — Dzień dobry. — Odparła Mary.

 — Zatem te wszystkie kartony… tutaj będą, czy… — zawahał się Mike.

 — Nie, chce je oddać. — Oświadczył spokojnie Stanley, oświadczył to tak, jakby był pełni świadom tego, co robi.

 — Książki?

 — Trochę książek, ubrań, różne rzeczy.

 — Pozbywasz się wspomnień?

 — Pan doktor już doszukuje się w tym ukrytych znaczeń? — Zapytał z ironią Stan.

 — No wiesz, coś na pewno to znaczy. — Odchrząknął Mike.

 — Nie zabiorę tych szpargałów do grobu. — Odparł lakonicznie Stanley. Mike jeszcze rozejrzał się po pokoju, a potem z uśmiechem na twarzy dodał.

 — No tak. Moja matka ma na ścianie wielki regał pełen różnych bibelotów. Jest tam wszystko, figurki, porcelana, książki, zabawki… całe życie, którego nie zabierze ze sobą.

 — Zostawi je panu. Ja nie mam komu zostawiać.

 — Jeśli tu zostaniesz, to rzeczywiście.

 — Zostanę.

 — Czemu jesteś taki uparty i przeświadczony o swojej życiowej porażce. Jesteś zdrów. To było tylko załamanie po śmierci rodziców. Normalne. Po co od razu się zamykać w zakładzie.

 — Bo jestem bogaty. Stać mnie na to. I jest tu całkiem miło.

 — Nawet jak dla nas, jesteś zbyt idealnym pacjentem. Możesz jeszcze tak wiele.

 — Pan nie wie, jak to jest żyć po kloszem. Jestem chyba nieprzystosowany.

 — Nauczysz się. Tu skazujesz się na przegraną.

 — Szaleństwo

 — Nigdy nie wiadomo. Potrzebujesz innego środowiska, bardziej stymulującego, a nie…

 — Myślałem, że ci wszyscy pacjenci jednak o coś walczą. — Powiedział z półuśmiechem Stanley i westchnął.

 — Stanley, dziewięćdziesiąt procent z nich nigdy już nie wyjdzie na wolność.

 — Dożywocie? Więc po co pan tu jest? To jakaś gra? — Zapytał z wyrzutem Stanley. Mary spojrzała pytająco na Mike’a, który znów poczuł ten dziwny wstyd.

 — Nie rozumiem

 — Nie pomoże im pan. To syzyfowa robota.

 — Bo jest jeszcze dziesięć procent tych, którzy mają szansę na jakieś życie.

 — Ja? — Zapytał z niedowierzaniem Stanley i popatrzył na Mary, która pokiwała głową z uśmiechem.

 — Na przykład.

 — A Jeninks?

 — Ha, ha, na razie musi poczekać. — Zaśmiał się Mike.

 — Ma znacznie więcej przebojowości niż ja. Świat zdobywa się przebojem a nie uprzejmością doktorze.

 — Zapamiętam to. Zatem idziesz na spotkanie grupowe?

 — Przecież pan wie, zawsze to jakaś forma dowartościowania. Ciekawe historie i uczucie, że jeszcze nie jest tak ze mną źle.

 — Wrócisz do pisania?

 — Może. Proszę zrozumieć. Byłem dzieciakiem z bogatego domu, mogłem mieć wszystko. Nawet własne wydawnictwo, w którym wydawali by te moje historyjki…

 — No widzisz. Masz do czego wracać.

 — Jeśli już to chce teraz stworzyć coś poważniejszego.

 — Więc to całe miejsce to poszukiwanie inspiracji? — zapytał z niedowierzaniem Mike spoglądając na Mary.

 — Powiedzmy, że tak. — Zgodził się Stanley i spojrzał na zdjęcie rodzinne.

 — Powiedzmy, że ci wierzę. — Kiwnął głową Mike.

 — Czemu pan wątpi, ci wszyscy ludzie, te historie… mógłbym tego słuchać godzinami.

 — To sobie nagraj i słuchaj w normalnym otoczeniu. Nie znoszę takie marnotrawstwa potencjału ludzkiego! — Uniósł się Mike.

 — O co panu chodzi?

 — To ty sobie zadaj to pytanie — O co tobie chodzi, póki masz jeszcze szansę. Ci ludzie tutaj nawet nie mają tej szansy. Łatwo się uzależnić od czyjejś opieki. Znasz tego faceta spod dziesiątki

 — Milesa?

 — Tak

 — I co z nim, wydaje się…

 — Był taki jak ty: bogaty, ale znudzony, więc z wiadomych tylko sobie powodów zgłosił się tutaj

 — Hipochondria?

 — Pragnienie udziwnienia sobie życia, aż zupełnie skończysz źle. Czemu nie brać życia tak prosto jak tylko się da. Zawsze lubicie komplikować. — Mike już miał wyjść, kiedy Stanley odpowiedział.

 — Bo to nudne.

 — Taaak, gdybyś poznał moją matkę, miałbyś ciekawe życie od poniedziałku do niedzieli.

 — Pan coś mówił do mnie?

 — Nie, nie, gadam cały czas tak do siebie, jak to psychiatra, do zobaczenia na terapii — powiedział ze śmiechem Mike.

Stan został sam w pokoju, usiadł na łóżku i ciężko westchnął, jakby teraz się wstydził swego zachowania.

Mike i Mary odeszli parę metrów, lekarz tylko kiwał głową, a pielęgniarka powoli odczytywała jego nastrój.

 — Nie mogę zrozumieć, dlaczego on tak marnuje swoje życie.

 — Może potrzebuje popatrzeć na życie tych, którym się wszystko skomplikowało, by tak zrozumieć swoje życie. — Wytłumaczyła Mary.

 — Może.

 — No widzisz, jakie ciekawe towarzystwo.

 — Za chwilę będzie jeszcze ciekawsze. — Dodał Mike. Skręcili w prawo i lekarz zapukał do drzwi, po czym otworzył. W pokoju siedział jakiś łysawy facet, którego resztki włosów układały się wszystkie strony, niczym rozgwiazda okalającą drobną czaszkę. Chyba nie zauważył, że Mike wszedł, bo cały czas siedział przy komputerze i wpatrywał się w jakieś migające zdjęcia.

 — Rej, już czas na terapię.

 — Pan doktor, co za spotkanie.

 — Przychodzę tu codziennie.

 — Chwilę, muszę doczytać. Widział pan znowu te same gęby. Roku temu te same gęby i dziś też te same gęby. Cały czas o tych samych pajacach piszą. Ja też musiałem o nich pisać. Jezu, co za robota.

 — Ale na razie nie jesteś dziennikarzem

 — Zawsze zaczynałem dzień od przeglądania tych przeklętych serwisów.

 — Odłączymy ci internet. Powinieneś się wyciszyć. — Zaproponował Mike i nachylił się nad Rayem, który zmierzył go gniewnym spojrzeniem.

 — Pan doktor, chyba nie rozumie, ja muszę w końcu to zrozumieć, dlaczego o tych pajacach piszą w nieskończoność. Dlaczego katują ludzkość informacjami o tym samym!

 — Myślę, że odłączymy… — Zaczął spokojnie Mike, ale wtedy Ray chwycił go za poły kitla.

 — Musze to zrozumieć. Przecież to jakaś paranoja! — Mike złapał jego nadgarstki i delikatnie opuścił jego ręce. Ray jakoś sposępniał, jakby powietrze z niego uleciało.

 — Wyłącz ten serwis i obejrzyj sobie pingwiny.

 — A oni!

 — To kwestia czasu, potem tłum wybierze sobie nowych bohaterów jak gladiatorów. Zajmij się swoim życiem — Wyjaśnił Mike.

Mike i Mary znów szli korytarzem. Mike coraz głośniej wzdychał, Mary coraz głośniej żuła gumę.

 — Okropny przypadek. Ten facet kiedyś dokonywał selekcji informacji w serwisach. Dasz wiarę. Był naprawdę na szczycie.

 — A wygląda jak czubek. — Stwierdziła Mary.

 — I dlatego tu jest. — Powiedział zrezygnowany Mike kiwając głową, jakby czuł, że nigdzie nie jest zrozumiany do końca.

Któż wie, ile sekretów, kompleksów, zwierzeń, frustracji, lęków kryły w sobie te śnieżnobiałe, zimne ściany urozmaicone co parę metrów wielkim oknem? Dziwne, że były aż tak białe. Maźnięte olejną raz na dwa lata skutecznie pochłaniały wszystkie rozmowy, jakie toczyły się w magicznym kręgu złożonym z dwudziestu krzeseł, na których oczywiście nigdy nie było kompletu pacjentów. Ale zawsze ktoś mógł dojść. Nieprawdaż? Jak na wieczerzy. Góra dziesięć osób siedziała w różnych odstępach od siebie, by chociaż zachować swoją autonomiczność. Ich słowa odbijały się w tej białej, sterylnej przestrzeni, uderzały o sufit zwieńczony sklepieniem, a potem spadały z hukiem na podłogę i tłukły się jak kieliszki po wzniesionych toastach za zmarnowane życie. Dochodziła dziesiąta. Śniadanie już przeminęło z wiatrem, a niektórzy nerwowo spóźnialscy wciąż walczyli z wiatrami w toaletach. W sali siedzieli już Ed, Bernie, Miles, Becka. Bernie jak zwykle zadręczał wszystkich kolejnymi piosenkami Beatlesów, które puszczał na magnetofonie. Hey Jude pewnie brzmiało by jeszcze długo, gdyby nie Rick, który wszedł z impetem do sali, wyciągnął minipistolet-zabawkę i strzelił w magnetofon. To jednak niewiele dało. Zdenerwował się, podszedł bliżej i kopnął z całych sił w magnetofon, który spadł na ziemię i wreszcie się wyłączył

 — Nie chcę tego słuchać!

 — Wczoraj był Queen, „We are the champions” — wyjaśnił Bernie, jakby się usprawiedliwiał

 — Jeszcze większe kłamstwo, nie jesteśmy mistrzami, rozejrzyjcie się… mistrzowie autodestrukcji w pełnym wydaniu

 — A wcześniej Pink Floyd, chyba by bardziej pasowało, ta psychodelia… — Odparł dystyngowany Miles i odłożył gazetę na bok. Rick toczył wściekłym spojrzeniem po wszystkich, po czym oświadczył

 — Nie chcę słuchać tych pajaców!

 — To, że tobie się nie udało w przemyśle muzycznym nie znaczy, że inni nie mają prawa słuchać swoich ulubieńców — odpowiedział Mike, który właśnie wszedł wraz ze Stanleyem i Mary.

Mary zerknęła na magnetofon i szybko podeszła, aby go wziąć. Stanley uśmiechnął się do Mike’a, a ten sprawdził notatki. Rick podrapał się po swojej czuprynie, która przypominała fryzurę McGyvera z lat osiemdziesiątych

 — Udało mi się i byłem gwiazdą, a tych pajaców dosyć się nasłuchałem w swoim życiu

 — Rozumiem, następnym razem posłuchamy Vivaldiego, on bije wszystkich na głowę — Powiedział Mike siadając na krześle przed całą grupą tych dziwaków i rozbitków na morzu wariactwa.

 — Ależ panie doktorze, to klasycy. — Próbował oponować Bernie i podrapał się po łysinie.

 — Chyba dlatego nie chcieli cię w radiu?

 — Panie doktorze, to był cios poniżej pasa! — Oburzył się Bernie.

 — De gustibus no est disputandum — odparł Mike.

 — Moja żona też tak mówiła, dlatego się nie rozumieliśmy.

 — Chcesz rozmawiać o żonie? Była tutaj niedawno.

 — Wiem. — Powiedział skruszony Bernie. Stanley przyjrzał mu się z uwagą, jakby już czekał niczym sęp na nowe rewelacje. Bernie to wyczuł i zareagował ostro:

 — Przestań się na mnie gapić.

 — Nie gapię się.

 — Syneczek z dobrej rodziny przyszedł sobie na seans, by się pośmiać z takich nieudaczników jak ja! — Trudno nie było przyznać racji Berniemu. Mike uniósł brwi i ściągnął usta. Stanley tylko pokiwał głową. Był już przyzwyczajony do tych ataków na jego osobę.

 — Bernie. Nie chciałeś widzieć swojej żony. — Przypomniał Mike, który wydawał się być teraz bardzo bezwzględny.

 — Wiem. — Zasępił się

 — Dlaczego? — Bernie się pochylił i z trudem wystękał, jakby zbierał się do płaczu.

 — Nie chciałem, żeby mnie widział w takim stanie.

 — Kochasz ją.

 — To żona, żony się zawsze kocha, a przynajmniej toleruje. — Odparł Bernie. Mike się uśmiechnął i zerknął na Mary. Nawet Bernie się roześmiał z tego co powiedział, a potem wszyscy się uśmiechnęli, wiedząc, że Bernie na to przyzwolił.

 — Nie mogłem tego znieść, że widzi mnie jako nieudacznika i świra. Po prostu nie mogłem. — Przyznał po dłuższym milczeniu.

 — Też bym nie mógł. — Przyznał Rick.

 — Twoja żona mimo wszystko chciała cię zobaczyć. Może następnym razem dasz jej szansę? — Zapytał Mike.

 — Panie doktorze… czas dla mojej drużyny. — Odparł Bernie, który poczuł się przytłoczony tym, że musi odpowiedzieć na takie pytanie przed innymi ludźmi.

 — W porządku. — Wzruszył ramionami Mike, czując się już zupełnie zrezygnowany. Po czym w przypływie nadziei zwrócił się do kolejnego pacjenta:

 — Jak tam Rick, ograniczyłeś kofeinę? — Zapytał Mike.

 — Dziś cztery kubki herbaty — oświadczył z dumą Rick i usiadł na krześle, zakładając nogę na nogę

 — Ją też miałeś ograniczyć. Jesteś zbyt pobudzony.

 — Czuję się wyśmienicie

 — Właśnie widzę. Radio jest trochęuszkodzone, ale to nic. Teraz wiem, że jesteś zdrów jak…

 — wyczuwam ironię — odezwał się Rick mrużąc oczy i uśmiechając się tajemniczo

 — Ironię, skądże — zaprzeczył z uśmiechem Mike

 — Teraz tak — powiedział Rick

 — Ależ nie — Zaprzeczył grzecznie Mike

 — Ależ tak. — Roześmiał się Rick

 — Nie. — Powiedział już bardziej zdecydowanie Mike.

 — Tak!!! — Krzyknął Rick.

 — Możemy przełożyć tego ping-ponga na następny raz? — zapytał Mike

 — Dziś dam panu wygrać, ale dobrze wiemy kto tu jest silniejszy. Niech pan się nie ukrywa za tym białym kitlem, bo dobrze wiem, że jest pan tchórzem i maminsynkiem. — Mike zerknął na Mary, który lekko się uśmciehnęła.

 — Jakiś ty wspaniałomyślny. A co z listami od twojej matki. Jeszcze nie odpisałeś?

 — Chce mi pan dogryźć? — Oburzył się Rick

 — Ależ nie

 — Ależ tak

 — Mania prześladowcza?

 — Niee! Ale teraz mi pan dopiekł.

 — Rick, to jest spotkanie, na którym mówimy o swoich problemach.

 — Teraz jednak mam wrażenie zagrał pan poniżej pasa i znów jest pan górą

 — Zapomniałeś już Rick, że psychiatrzy tutaj są zawsze górą! — Wycedził Mike i po chwili się zorientował, że nie było to najlepsza riposta. Poczuł na sobie spojrzenie Stanleya, a już po chwili znów uderzył w niego Rick.

 — Czemu nie rozmawiamy o pańskich problemach? — Zapytał wyzywająco Rick. Mike westchnął, położył rękę na swoim kolanie i spojrzał na Mary, która tylko wzruszyła ramionami i otworzyła okno. Do sali wpadło świeże powietrze

 — Wszyscy mamy jakieś problemy.

 — niech pan sobie daruje te gadki — powiedział Rick z wyraźnym oburzeniem, podczas gdy Bernie zaczął wcinać ciastko.

 — Bernie, trwa sesja, wstrzymaj się od jedzenie. — Pouczył go Mike, który teraz był jak przedszkolanka próbująca opanować stadko rozwydrzonych bachorów.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZA WSZELKĄ CENĘ. TO DIE FOR

NIEBIAŃSKIE ISTOTY

QUEEN. KRÓLEWSKIE DIAMENTY SĄ WIECZNE