KURIER
Jedzie prostą drogą, tak prostą, jak tylko proste są potrzeby człowieka, który już przejechał zbyt dużo. Teraz chce odpocząć, teraz chce zasnąć i jeszcze wysikać się. Zatrzymał się na poboczu. Minęły go dwa samochody. Zerknął za sobie i wytrzeszczył oczy, po czym się uśmiechnął i pokiwał głową, jakby doznał tej dziwnej ironii. No tak, na billboardzie z tyłu znów był wielki plakat ze sławnym aktorem, który teraz udzielał się w reklamie samochodów. A co było wcześniej? Chyba kosmetyki no i szampon dla łysiejących. Ale jakoś jemu nie pomógł, a ten aktor wciąż ma… zbyt bujne włosy. Znał dobrze tego aktora wtedy, gdy ten dopiero myślał o aktorstwie. To był jego kolega z podwórka. I nazywał się zupełnie inaczej, a potem wyjechał na przesłuchania, castingi. Chciał się wyrwać. Udało mu się. A teraz dorabia sobie na kolejnych reklamach, które są wszędzie. Jim był już wyraźnie zmęczony tą gębą znajomego z przed lat i chętnie by mu wygarnął, że co on sobie myśli. Ile można wmawiać ludziom te bzdury.
Ale nawet nie wiedział, czy Marcus by go poznał. Minęło piętnaście lat. Magiczna liczba, po której absolwenci szkół się spotykają i podsumowują swoje osiągnięcia. Jedni się uśmiechają i kreślą kolejne plany, drudzy spuszczają wzrok. Ich życie niewiele się zmieniło od tamtego czasu. Wciąż są w tym samym mieście, w tym samym domu. Wciąż patrzą w ściany i nie potrafią ich rozbić.
Jim już kilka ścian rozbił, ale wciąż nie wyjechał zbyt daleko, zaledwie parę miast dalej. To nie to samo co Marcus, który wyjechał z tego miasta jako marzyciel, a dziś właściwie jest bohaterem, grającym we wszystkim co się da i reklamującym super krem.
Jim opuścił szybę w drzwiach, zimne powietrze uderzyło go w nozdrza. Chętnie by się tu przespał w samochodzie, ale musiał jeszcze dostarczyć jedną paczkę znajomemu, który też został w tym mieście. Wziął termos i nalał sobie trochę kawy, po czym wypił i ruszył dalej. Mijał niskie, ceglane domy, przed którymi siedzieli amatorzy nocnych widoków, niespełnieni astronomowie liczący gwiazdy, koneserzy papierosów, plotkarze i jeszcze jacyś inni, chcący się odświeżyć . Scenerie jak z „Przystanku Alaska”
Tak to było miasteczko, w którym albo się zostaje na zawsze i gnije, albo ucieka się gdzie indziej. Niejednego marzyciela i buntownika to miasto wyrzuciło z siebie jak z procy. Im gorsze warunki mieli, tym większa motywacją do zmiany. Naprężona linka i jasno sprecyzowany cel. Tak właśnie skończył Marcus, ale i byli tacy, który pozostawała tylko naprężona lina z pętlą.
Jim skręcił w prawo, minął bar, stację benzynową, potem dworzec i jeszcze parę budynków. Wreszcie się zatrzymał.
Eddie siedział przed telewizorem obok mamy, która już spała. Śmiał się, bo oglądał jakąś komedię z Marcusem, który był tu nie do poznania. Usłyszał dźwięk klaksonu i wyjrzał przez okno.
Jim wysiadł z samochodu i wyjął paczkę. Wyszedł na podjazd. Ani się nie obejrzał, gdy Eddie wciągnął go do domu.
— Dzięki stary — ucieszył się Eddie, który w tym kolorowym sweterku i za dużych okularach wyglądał jak ostatni frajer. Przy Eddiem Jim czuł się dziwnie zadowolony z siebie, że nie jest z nim jeszcze tak źle. Eddie był dobrym kumple, ale jednocześnie jakoś głupio było z nim się pokazywać. Był zamknięty w sobie facetem, który od czasu szkoły średniej niewiele posunął się do przodu. Został z rodzicami, by im pomagać i chwytał się różnych dorywczych prac. Teraz została mu tylko matka, którą doglądał, a jeśli miał jakieś marzenia jak Marcus, to dawno je pochował, zakopał i zapomniał.
— Nie ma sprawy. Jak mama? — zapytał z grzeczności Jim
— Właśnie zasnęła.
— To co, nie będę przeszkadzał. Ja też już musze się kłaść.
— Zostań chwilę. — powiedział Eddie i przymknął drzwi i jeszcze chwilę przypatrywał się paczce.
— To dla mamy?
— Tak, ale dla mnie też. – przyznał Eddie, który teraz wyglądał jak nieporadny chłopiec. Jim aż ścisnęło w sercu. W końcu wykrztusił z siebie:
— Jak sobie radzisz. Może w czymś ci pomóc? — zapytał.
— Wystarczy, że przyjeżdża tutaj.
— Taką mam pracę. — Tak, Jim był kimś w rodzaju prywatnego kuriera. Jeździł tu i tam, ale wciąż tkwił tutaj, szukając w sobie dobrego powodu, by odejść tak na zawsze.
— Chcesz wejść, jest komedia z Marcusem. Chodzi przebrany za klowna. — zaproponował Eddie.
— Już to widziałem. Cały czas to nadają. Tam nie gra Marcus.
— Jak to, przecież… — Eddie zawiesił głos.
— To nie Marcus. — uciął Jim. Eddie tylko pokiwał głową i dodał ze śmiechem.
— Czasem mi się wydaje, że widzę go w każdym filmie.
— Tak, nasz Marcus jest na topie, ale gra głównie reklamówkach, a w tym filmie, co opowiadałeś gra Hank Sario.
— Aaaa, zawsze mi się mylą.
— Tak, tam każdy jest taki sam, gruby, łysy, chudy, zarośnięty.
— Taa, zupełnie nie da się ich odróżnić. — Odparł Eddie nie wyczuwając ironii. Jim popatrzył na niego z powątpiewaniem i wreszcie zdecydował
— Taaa. Musze już jechać. Wspaniale się rozmawiało.
— Wpadnij kiedy na dłużej, pooglądamy Marcusa z mamą.
— Może. — odparł Jim i wsiadł do samochodu. Westchnął i odpalił silnik.
Tak jest ta praca dostarczasz ludziom ich potrzeby, a oni witają cię w piżamach, zagonieni, senni, zmęczeni, gadający przez telefon, jesteś tylko na chwilę, spotkanie, przekazanie, rozpoznanie, koniec, dalej i dalej
Jim wraca do starego miasta z młodości
Wciąż prześladują go billboardy z gwiazdą – dawnym kolegą, który dawno temu wyjechał poza tą dziurę i robie wielką karierę – to gra w filmach, to w reklamach, to śpiewa jakieś gówna, które osiągają rzekomo milionowe wyniki
Inny kolega został, by opiekować się rodzicami – ZOSTAŁA MU JUŻ TYLKO MATKA NA WÓZKU, KTÓRY CODZINNIE PRZEWOZI PO WIOSCE, A MATKA SNUJE SWOJĄ OPOWIEŚĆ Z PRZESZŁOŚCI
KOLEGA JUŻ NIE PIJE, CHOCIAŻ KIEDYŚ MOCNO IMPREZOWAŁ
Komentarze
Prześlij komentarz