POGRZEB
Stała w milczeniu i rozglądała się po cmentarzu. Właściwie nikt inny nie przyszedł poza nią i grabarzami (na nich zawsze można liczyć) oraz księdzem, który od niechcenia wyklepał swoją formułę i szybko się zwinął, bo pogoda robiła się nieciekawa. Spojrzała w dół. Jej marzyciel był już gdzieś daleko i był jednocześnie w tym głębokim grobie. Zaczęło padać. To był listopad. Idealna sceneria na przygnębiający pogrzeb. Choć może i pogrzeb w lipcu byłby równie przygnębiający? Wszędzie gorąco, a w duszy zimno. Zupełnie jakbyś miał gorączkę. A potem wszystko się w tobie gotuje, jak w jajku we wrzącej wodzie. „To koniec” — powiedziała do siebie zawiedziona, czując, że na nic innego ją nie stać. Nie potrafiła tak mówić jak on. Nie potrafiła tak rozmawiać jak on. Była zbyt zamknięta w sobie. Przerażała ją myśl, jak wiele straciła znajomości, tylko dlatego, że nie odezwała się w porę, by zatrzymać, by zagadać. Ale przy nim miała to szczęście, że to on się pierwszy odezwał do niej. Bo jakże inaczej mogło być. On zawsze wiele mówił. Był jak natchniony prorok lub poeta w jej życiu, które od dłuższego czasu przypominało opis nudnego zadania matematycznego: „Pociąg ruszył z miejsca A do miejsca B, potem się zatrzymał i ruszył do miejsca C”. On nie miał głowy do rachunków, choć już do podróży bardziej. Wtedy, tego lipcowego popołudnia zapytał ją o autobus, który właśnie miał przyjechać. Nie orientowała się w rozkładach jazdy. Akurat czekała na przystanku na szofera, który już po chwili podjechał do niej pięknym, srebrnym jaguarem. Szczęka mu opadła, gdy zobaczył tą maszynę. To on wprosił się do niej i ani się nie obejrzała a siedział już obok niej i to raz zagadywał szofera a potem znów ją. Kto to u licha. Wyglądał jak włóczęga w tym nieco obszarpanym ubraniu, ale przynajmniej od niego nie śmierdziało. Za to czuć było wokół niego tylko radość i ciekawość wszystkiego, co się dookoła znajduje.
Małomówny dotąd szofer James, którego tak długo znała, jakby przez magiczne zaklęcie, rozgadał się na całego. Nigdy nie słyszała, by tyle mówił. A potem pomyślała, że może tak dużo milczał tylko przy niej. I zrobiło jej się przykro. Ona nie znała tych magicznych słów, które by otworzyły serca innych ludzi. Patrzyła na nich zdumiona. Obaj rozmawiali o wszystkim i śmiali się przy tym. Ona uśmiechała się co jakiś czas, nie rozumiejąc na czym to polega, że zupełnie obcy człowiek potrafi wydobyć z ludzi te wszystkie słowa. Nie potrafiła nawet odtworzyć tej rozmowy. W jakim języku oni mówili? To było? No właśnie. Było jak wiersz. Jedna fraza otwierała kolejną i znów odbicie piłki. Jakże to inne od tej zwyczajnej prozy, którą znała ze swego życia. Zastanawiała się czy to nie jakiś oszust? Może za chwilę dowie się o jej bankowym haśle. Tu wspomni o jej urodzie, tu o czymś innym i nagle wyciągnie to co trzeba. Znaczy się: informacje. Ale nic takiego się nie stało. Chyba, że ją zahipnotyzował. Poprosił ją jednak o spotkanie następnego dnia. Nie była pewna i poprosiła Jamesa by był w pobliżu i czuwał. James nie rozumiał tych obaw, bo szczerze polubił tego młodego człowieka, o którym jednak wciąż niewiele było wiadomo. Wybrali się na spacer do parku. Znowu on mówił, ona bardziej słuchała. Chyba zawsze bardziej wolała słuchać. I gdyby miała wybrać nowy zawód, to pewnie zostałaby psychologiem. Ale czy on potrzebował terapii? Chyba bardziej ona, by również przemówiła swoim głosem, uśpionym gdzieś głęboko w jaskini jej zimnego wnętrza. Słuchała jego słów, które drżały w jej uszach i wnętrzu. I miała wrażenie, że za chwilę ta skorupa, w której była, rozsypie się na kawałki. Mówił jej, że od lat już wiedzie życie typowego artysty, który nie przejmuje się tym, ile ma w kieszeni. Mieszka tu i tam. Właśnie teraz szukał nowego miejsca pobytu. Nie wiedziała, jak to interpretować? Czy już się wpraszał do niej? Co naprawdę chciał osiągnąć. Nie zgodziła się tak od razu? Choć mieszkała w dosyć dużym domu. W pewnym sensie była podobna do niego. Nie musiała się przejmować dniem jutrzejszym, rachunkami i innymi bzdurami, skoro miała zagwarantowane stałe wypłaty wedle testamentu bogatego dziadka. On jednak wybrał życie na krawędzi, ona natomiast życie w bezpiecznym pałacu. Czy coś miało się zmienić?
Początkowo miał u niej przenocować kilka dni dopóki nie ruszy dalej. Miał obiecane pieniądze w galerii za ostatnie jego obrazy i tym samym miałby pieniądze na bilet, a tam znowu musiałby szukać jakiegoś zajęcia, które dałoby mu przetrwanie. Ale oczywiście okazało się, że w galerii nie udało się sprzedać jego obrazów, więc tym samym nie dostał pieniędzy. Zrezygnowany przyniósł obrazy do domu i pokazał jej. Długo się wpatrywała w nie, jakby było w nich coś, co chwila wciąga ją, fascynuje, elektryzuje. Była pod wrażeniem tych impresjonistycznych malowideł, w których kolory tak drgały, jakby wszędzie wirowały atomy. Z tych obrazów po prostu biło życie. Jakże to inne były obrazy od tych, które wisiały na ścianach jej domu, posępnych portretów trzymanych tu tylko z sentymentu. Zaproponowała mu, że z chęcią kupi te obrazy. On jednak poczuł się tym urażony. W końcu zaproponował, że jej podaruje te obrazy w zamian za… nocleg. Trudno jednak było powiedzieć, ile ten nocleg mógł trwać? Zgodziła się, bo i tak w tym domu niewiele się działo. On tymczasem został u niej dobrych kilka miesięcy. Sporo malował, pisał powiastki, pomagał też przy ogrodzie i zajmował się porządkowaniem domu, dzięki czemu mógł chociaż odrobinę zdjąć z siebie brzemię próżniaka. Co jakiś czas próbował coś sprzedać, ale ostatecznie większość obrazów zostawała w domu i jego pobyt wciąż się wydłużał. Żartował, że powtarza los van Gogha, lecz ona nie chciała o tym słuchać, bo wiedziała jak ten malarz tragicznie skończył.
Przeżyli tak parę lat: ona dała mu dach nad głową, on dał jej rozmowę. Byli jak starzy przyjaciele, których rozmowy od bardzo długich, wylewnych czasem niezgrabnych powoli skracały się do minimalnej ilości tych najważniejszych słów. Monotonna opowieść dawnego życia pełnego powtórzonych fraz zmieniała się w krótki, zgrabny wiersz, któremu niczego nie brakuje, który pozostawia tą dziwną głębię we wnętrzu, gdzie wreszcie wyraźnie siebie i innych. Niezwykłe, kiedyś milczała długie godziny, a teraz dzięki niemu potrafiła rozmawiać całymi godzinami. Czy to było szczęście, czy coś innego? Aż stało się to, czego nigdy by nie podejrzewała. Nagle.
Pokryła koszty pogrzebu, bo on właściwie nic nie miał przy sobie. Po prostu nie potrafił zarobić na siebie. A może jednak był bogatszy od niej? Ona była tylko dziedziczką wielkiej fortuny i żyła z majątku dziadka. Nigdy właściwie niczego nie wymyśliła, nie sprzedała, nie zarobiła. Czuła się taka bezpieczna w tej złotej klatce, a jednocześnie tak znudzona i zawiedziona, że nigdy nie odważyła się żyć po swojemu. Los nigdy nie jest głuchy na najskrytsze pragnienia i prędzej czy później daje okazję, byśmy skonfrontowali nasze pragnienia z okazjami. A gdy już nadejdzie ten moment próby, gdy go rozpoznamy, tylko od nas zależy ruch, czy damy przyzwolenie, czy się odważymy, czy wreszcie spróbujemy?
Spróbowała, gdy go wpuściła do domu, zmieniło się jej życie. Chciała wtedy rozmawiać z całym światem, który zaczynał się już na miejskim targowisku. Tak, najbardziej lubiła z nim robić zakupy. Przechodzili od jednego stanowiska do drugiego, a on potrafił rozmawiać godzinami o zieloności szczypiorku i czerwoności pomidorów. Potem nawet namalował ten obraz, targowisko pełne kolorów, drżących punkcików i fal, między którymi poruszają klienci. Ten obraz wciąż wisi w salonie, kolejny prezent za kolejny nocleg. Chyba sto takich obrazów namalował pełnych kolorów. Wydawało się, że każda scena, pejzaż spod jego pędzla pulsują barwami. A scena z jego pogrzebu tonęła w szarościach i monotonii.
Stała na cmentarzu, było tak cicho. Ta atmosfera zupełnie nie pasowała do jego charakteru. Ta cisza była wręcz odwrotnie proporcjonalna do potoku słów, jakie codziennie on z siebie wylewał na pustynię jej ciszy. Jak to się stało? Przecież był taki młody? Znalazła go leżącego obok obrazu. Jedna z farb się rozlała, pędzle były rozrzucone. Obraz na szczęście był nietknięty. Prawie ukończony, ułożony na sztaludze. Kolejny radosny widok. Wschodzące słońce nad mostem. Nad granatami i błękitami iskrzyły się już pomarańcze i czerwienie, nadzieja się budziła się do życia. A poniżej, na podłodze leżał on całkiem zimny i blady, tonący już w błękicie śmierci.
Jak potem się dowiedziała, od wielu miesięcy chorował. Nie było już dla niego nadziei, więc oddał się włóczędze i malarstwu. I co ciekawe pochodził z równie bogatej rodziny jak ona, ale uciekł od nich i wybrał żywot przeklętego artysty, żywot, w którym można ekstremalnie doświadczyć życia.
Ziemia już przykryła trumnę. Dla niego to był już koniec, doświadczył, co miał doświadczyć. Uwiecznił kilkadziesiąt momentów na swoich obrazach, które zostawił jej w spadku. A ona? Została z niedokończoną kwestią. Co mogła powiedzieć? Znów nastała cisza w jej życiu. Nagle poczuła na swoim ramieniu dotyk, myślała, że to może ktoś z rodziny.
Grabarze już poszli, wcześnie pytali, czy mogą już odejść, odwróciła się i zamarła – to był on. Jak to możliwe?
Komentarze
Prześlij komentarz